SOMALILAND


'W Poszukiwaniu Zacnych Somalijczyków'

1 - DIAGNOZA 
2 – POKÓJ BEZ OKNA 
3 – ARESZT NA ŻYCZENIE 
4 – SPACER W PIEKARNIKU 
5 – CZAT-ŁÓDKA
6 – KASY NA PĘCZKI 
7 – WIELBŁĄD-TARG 
8 – WYBRZEŻE PIRATÓW 
9 – GDZIE JEST TEN CMENTARZ 
10 – POKARM DLA HIEN 
11 – ****** HOTEL 
12 – RASTA-MIASTO 
13 – BANDYCKA DROGA 
14 – EPILOG 

1 - DIAGNOZA

To było jak grom z jasnego nieba, który nie mógł się gorzej wstrzelić w czasie. Jutro pierwszy urlop od przyjazdu do Sudanu Południowego i do Afryki w ogóle, a dziś badania krwi. Malaria – oczywiście – ale tym razem do zestawu dołączyła jakaś nie do końca rozpoznana infekcja, którą trzeba zlikwidować zastrzykami. Wielkiego dramatu nie ma, bo jakiej niespodzianki można się spodziewać przy nazwijmy ją roboczo ‘Malarii nr.7’. Okazało się jednak że tym razem to nie malaria była prawdziwym wrogiem moich planów, a przeurocza siostra Grace. Gdybym to ja był jej ojcem to nazwał bym ją raczej Pain, na szczęście dla niej nie mam takich urzędowych kompetencji. Rutynowy można by się spodziewać zastrzyk rozpoczął się od wypunktowania przez siostrę Grace wszelkich dostępnych, na szczęście krótkotrwałych, efektów ubocznych, zaczynając od mdłości poprzez omdlenia do zapaści. Po tych pokrzepiających słowach siostra załadowała dwie ampułki jakichś prochów do granic fabrycznie ustalonych objętości dwóch strzykaw, a jakże, jak się bawić to na całego i zabrała się ochoczo do pracy.
- Nic się nie martw, będę robiła zastrzyk bardzo powoli, nie musimy się przecież spieszyć. Skąd jesteś?
- Z Polski. – udało mi się wymamrotać ostatkami sił, które miałem wrażenie rozpuszczane są dość dynamicznie w aplikowanym kwasie.
 - O. I aż tu do Sudanu przyjechałeś. Niemożliwe. Ja jestem z Ugandy, z Gulu. Tam kończyłam szkołę, a teraz pracuje w Sudanie już dwa lata. W Gulu mam nadal dwie moje siostry... No i byłam w nim bardzo zakochana, ale rodzice nie wyrazili zgody na ślub... Bardzo chciałam zostać lekarzem, ale... – w ten oto sposób siostra Grace powoli opróżniając we mnie pierwszą strzykawę zdążyła opowiedzieć mi historię swojego życia, której jedynie strzępy zanotowała moja pamięć. Musiałem wyglądać tak jak się czułem – już w trakcie drugiej dozy odwiedziła mnie w zabiegowym moja szefowa zaniepokojona przedłużającą się nieobecnością.
- Klein, co z Tobą. Straciłeś całą opaleniznę.
- Mam wrażenie, że już się nigdy nie opalę po tych zastrzykach.
- Będziesz żył?! Chyba ci się przyda miska, co?!
- To na pewno, ale proszę nie zostawiaj mnie z nią samego – przy pierwszej strzykawce opowiedziała mi całe swoje życie, nawet nie chce myśleć czym mnie zabawi przy drugiej.
- Haha, spoko, tylko nie schodź mi tutaj, jeszcze nam się przydasz.
Siostra Grace zadowolona z dobrze spełnionego obowiązku pomogła mi się przenieść na oddział, gdzie udzielono mi gościny na dwie godziny – na rekonwalescencje po zastrzyku. Pierwszy raz leże w szpitalu na łóżku, ciekawe co jeszcze ‘pierwszego’ czeka mnie na tak wspaniale rozpoczętym urlopie. Jeśli Bóg da i przeżyje jutrzejszy zastrzyk to przez następne trzy tygodnie zrobię przegląd okolicznych krajów: Etiopia --> Dżibuti --> Somaliland --> Jemen -->; Erytrea --> Sudan Północny. Jeśli Bóg da...

2. POKÓJ BEZ OKNA (udostępnione 5-09-2012)

Zanim dotrę na lotnisko dowiedzieć się najprawdopodobniej, że lot Ethiopian Airlines jest spóźniony bądź w ogóle nie wyleci, jeszcze szybka wizyta w klinice. Kolejna dawka zastrzyków. Przy samym wejściu do kliniki czuję się już zbyt niepewnie żeby wkroczyć od razu. Zapalam papierosa i zezwalam samej głowie na zapuszczenie żurawia, przecież w głowę mi tego zastrzyku chyba nie zrobi, a dopóki reszta jest poza kliniką, jestem względnie bezpieczny. Minuta obserwacji i nasłuchiwań okazała się zbawcza – żadnego śladu siostry Grace, a gdyby była to byłoby ją widać, a co najmniej słychać. Pokrzepiony tym odkryciem wszedłem do zabiegowego i po chwili, nie czując nawet ukłucia, byłem już na zewnątrz. Inna, zdecydowanie tęższa i mniej wylewna siostra, której imienia nie zdążyłem poznać załatwiła zastrzyk tak sprawnie, że był on nieomal przyjemny. I niech mnie ktoś jeszcze kiedykolwiek spróbuje zapytać ‘A co to za różnica która pielęgniarka? Przecież zastrzyk to zastrzyk, co nie?’
Wiatry musiały zacząć wiać zgodnie z moim kierunkiem bo lot Ethiopian Airlines wyruszył o czasie i nawet wylądował tam gdzie miał i tak jak miał. Addis Abeba, miasto o zapewne wielu twarzach, a dla mnie wizowe eldorado. Wylądowałem jakoś tak w środku dnia, że plan zdobycia co najmniej wizy do Jemenu i Somalilandu wydawał się zupełnie wykonalny, pod warunkiem że się sprężę. Niestety, nie wszystko można przewidzieć i nie wszystko zależy od moich umiejętności sprężenia się. Panie w Etiopskim Urzędzie Imigracyjnym mimo wszystko ustępują legendarnym ugandyjskim kelnerkom w tempie obsługi, ale im się również nie spieszyło. A kwestia braku drobnych banknotów była już nie do przebrnięcia. Dlaczego ugandyjskie kelnerki? Panie obsługujące stoliki w jakiejkolwiek knajpie, a pochodzące z Ugandy można łatwo rozpoznać. Sprawiają wrażenie jakby równocześnie obsługując gości tańczyły jakiś przedziwny taniec ludowy – pół kroku do przodu i osiem do tyłu, z rozwagą, niespiesznie. Jeżeli komuś zdarzy się trafić na taką obsługę to na pewno warto rano zamawiać obiad – może będzie na czas.
Po znaczącej wymianie spojrzeń wiedziałem już, że to jest moja odpowiedzialność, żeby mieć takiej wielkości banknoty, by paniom w urzędzie imigracyjnym nie sprawiać kłopotu. Po przebrnięciu przez zakamarki lotniska i bądź co bądź przymusowej wymianie waluty w banku otrzymałem wizę. I ja byłem zadowolony i panie z urzędu imigracyjnego chyba również.
Cenne minuty zapasu czasowego gdzieś się niestety rozpłynęły. Mimo że taksówki nie są moim naturalnym środowiskiem, nie pozostało mi nic innego niż z jednej z nich skorzystać. Stawka wydawała się w miarę rozsądna, więc niech będzie – przynajmniej zdążę załatwić wizy. Wybrał mnie kierowca łady, bo do tej pory mam wrażenie, że nie brałem czynnego udziału w decyzji, którą taksówką pojadę. Wow, łada, skąd on ją wykopał. Pomyślałem, ale tylko przez chwilę. W miarę zagłębiania się w Addis zauważyłem, że to miasto poza eldorado wizowym jest również wielkim skansenem motoryzacyjnym. Wszystko to, co z pewnością nie zostało by dopuszczone do ruchu w innych krajach, może poza Kubą, tu przeżywało swoją piątą młodość.
- Zaraz, a to nie mieliśmy gdzieś tu skręcić do Ambasady Somalilandu? – zaalarmował mnie przebłysk widzianego parę dni wcześnie planu Addis w Google Maps.
- Nie, nie – zapewniał kierowca – ja wiem gdzie to jest. Zaraz tam będziemy.
Nie miałem wrażenia, że jestem na karuzeli, czyli pewnie nie krąży ze mną żeby nabić taksometr. No nic, pozostaje mi tylko mu zaufać.
-Jesteśmy – oznajmił z niemałym zadowoleniem kierowca.
- Jak to jesteśmy. Przecież to jest Ambasada Somalii?
- No własnie Ambasada Somalii. A gdzie mieliśmy jechać? – nie bardzo rozumiał moje zaskoczenie kierowca. Zawieź jednego z drugim tam gdzie chciał, a on jeszcze będzie oczy wytrzeszczać.
- Tak, to jest Ambasada Somalii. A my mieliśmy jechać do Ambasady Somalilandu.
- A co to za różnica?!
- No własnie widzisz. To jest duża różnica. To są dwa zupełnie różne miejsca.
- Dobra, dobra – kierowca dalej nie wiedział o co mi chodzi.- zapytam strażnika, ale jestem pewien że to tu.
Strażnik potwierdził moją wersje zdarzeń. Wytłumaczył kierowcy drogę i ruszyliśmy ponownie – dostojnie, bez pośpiechu, ale chyba byłoby nawet wstyd więcej od tego gruchota oczekiwać.
Pod bramą Ambasady Somalilandu, już tej właściwej, dowiedziałem się jedynie że zamknęli ją przed paroma minutami i że na pewno już nikogo w środku nie ma. Ok, nie ma co się kłócić. Jedna wiza odpadła. No to prędko, może jeszcze się uda z drugą misją na dziś – Ambasada Jemenu. Tu z kolei w ogóle nie pracowali przez cały dzień. W końcu kraj muzułmański, więc opierają się na muzułmańskim tygodniu i piątek to dla nich sobota. Ciężko im się dziwić, szczególnie w kraju gdzie nasza dwunasta w południe to godzina szósta, a nasza osiemnasta to u nich dwunasta. Zniechęcony do dalszej współpracy z taksiarzem wysiadłem w centrum – lżejszy o 30 USD, bez żadnej nowej pamiątki w paszporcie. Z placu Menelika do rejonu Piazza, gdzie zlokalizowanych jest najwięcej hoteli z niższej półki niż Hilton pojechałem miejskim busem. Trasa długości połowy tego co przejechałem taksówka, cena w przeliczeniu 10 centów. No przynajmniej posiedziałem sobie w ładzie.
Zbliżając się do Piazza, miałem tylko jedną mantrę w głowie – Wysiąść i iść pewnie, w jakimkolwiek kierunku, bo  inaczej naganiacze zrobią mi ‘Pachnidło’. Wyszło genialnie – ruszyłem tak pewnie nie wiedząc gdzie idę, że chyba wszyscy naganiacze wzięli mnie za Etiopczyka. Wszedłem do pierwszego hotelu i zapytałem o wolny pokój na jedną noc. Zdziwienie rozlewające się po twarzach obsługi ‘hotelu’ szybko mi się udzielało, w miarę jak mijałem kolejną rurkę łączącą sufit z podłogą, bynajmniej nie dla wsparcia konstrukcji budynku. Zaprezentowano mi schowek na miotły, co prawda bez mioteł, za to z przepiękną i pewnie niejednokrotnie używaną pościelą rozłożoną na nie-wiadomo czemu chyboczącym się łóżku. W tym momencie poziomy naszego zdziwienia się zrównały i powiedziałem tylko, że muszę się zastanowić mając zamiar nigdy już tam nie wracać. Po wyjściu na świeże powietrze popełniłem kolejny błąd w trakcie tej podróży, zawahałem się. Moje wahania mogły trwać góra parę sekund, ale to już wystarczyło.
- Bracie, jak ci pomóc? Czego szukasz? – niewinnie brzmiąca propozycja, która wiedziałem, że będzie mnie kosztowała.
- Wszystko w porządku. Nic mi nie trzeba. Poza tym i tak nie mam pieniędzy. – próbowałem walczyć o stan mojego portfela.
- Nie ma sprawy, szukasz hotelu, taksówki? – kłamstwo, o którym wiedzieliśmy obaj, że tym właśnie jest.
- Na prawdę niczego nie szukam i na prawdę nie mam pieniędzy – wet za wet w kwestii prawdomówności.
- O, widzę że się rozglądasz za hotelem – tu jest świetny hotel, chodź zaprowadzę cię i sam się przekonasz.- i tak miałem tam wejść, więc co mi tam.
Nastrój trochę podobny do poprzedniego miejsca, ale w jakiś mniej oczywisty sposób. Malaria i konieczność przyjęcia następnej dawki leku odebrały mi resztki rozumu i zdołałem sobie wytłumaczyć, że ten pokój bez okien jest całkiem spoko i że chętnie spędzę w nim noc. W końcu jak ekstremalne podróżowanie to ekstremalne. Zapłaciłem, zostawiłem bagaże i wybrałem się na polowanie na pokarm. Oczywiście nie sam.
- To teraz pewnie potrzebujesz taksówkę. A może chcesz coś zjeść? – nie ustępował mój nowo poznany przyjaciel.
- Ale ty zdajesz sobie sprawę, że ja na prawdę nie mam pieniędzy. – pozostawałem w okopie mojego jedynego argumentu.
Zasiedliśmy w ogrodzie niepozornej restauracji, ale z pięknym widokiem. Po chwili pokłóciliśmy się o to o czym rozmawialiśmy od początku naszej przyjaźni. Dałem mu tyle żeby poszedł, ale mnożąc przez kilka cenę biletu na busa, a nie opłaty za taksówkę. Na tym skończyła się nasza przyjaźń. Teraz już we względnym spokoju mogłem przyjąć medykamenty, napełnić żołądek i na spokojnie zastanowić się nad moim dzisiejszym noclegiem. Hotel może tani, ale tam nie ma okna – nie będę miał nawet gdzie uciekać, jeżeli ktoś postanowi mnie w nocy odwiedzić i odciążyć z jakiejś kolejnej kwoty. Myśl urodzona przy samotnym, już na szczęście, obiedzie, przy przepięknym afrykańskim zachodzie słońca, ukrywającym powoli szeroki widok na Addis (jak się okazuje pisząc cokolwiek o Afryce, nie można zapomnieć o zapierających dech zachodach słońca. Teraz mam już ten punkt zaliczony) pęczniała w miarę jak pustoszał mój talerz. Płacąc za posiłek już wiedziałem, że nie mogę tam nocować. Minąłem mój hotel z postanowieniem sprawdzenia co jest dalej – dwa budynki w dół tej samej ulicy znalazłem już prawdziwy hotel, nie  taki wielobranżowy jak poprzednie. Okazało się że to jest najstarszy hotel wybudowany dla żony jednego z cesarzy, perełka po prostu, trochę zmuszała i nadgryziona zębem czasu. Ale pokój z balkonem, dwa a nie jedno łóżko, więc jeżeli jedno będzie niewygodne to mam do wyboru drugie. Zapłaciłem jeszcze raz za nocleg. Pobiegłem po moje bagaże i nawet nie siląc się na negocjacje o zwrot pieniędzy za pierwszy nocleg przeniosłem się do pokoju z balkonem. Teraz mogę w nocy uciekać, nawet kilkakrotnie. Jeszcze tylko kupię wodę i idę spać.
Pokłóciłem się oczywiście ze sprzedawcą wody – kolejny, który chce na mnie zarobić cały dzienny utarg. Wody nie kupiłem bo się zdążyłem na niego obrazić i postanowiłem już za nic tego dnia nie przepłacić. Nie miałem już siły szukać bardziej uczciwego sprzedawcy, wróciłem do pokoju i zasypiając przy zaschniętym gardle przeliczyłem sobie jeszcze raz lokalną walutę i zobaczyłem, że cena była zupełnie normalna. Wydałem fortunę na taksówkę, na dwa noclegi jednej nocy, ale woda była mi za drogo. Nie przespałem tej nocy zbyt głęboko, przeszkadzała mi malaria, moja duma nie pozwalająca na powrót do sklepu i rosnąca Sahara w moich ustach. 

3 - ARESZT NA ŻYCZENIE (udostępnione 9-09-2012)

Zazwyczaj nie wstaję skoro świt. W tym przypadku było jednak inaczej. Suchość w ustach sprawiła, że o szóstej byłem już spakowany i gotowy do opuszczenia hotelu w drodze na lotnisko. Ambasada Somalilandu otwiera się dopiero o 9, więc mnóstwo czasu do zabicia. Najważniejsze to odnaleźć źródło pitnej wody, jakiekolwiek, poza sklepem obok hotelu oczywiście. Nadal jestem obrażony na jak się okazało uczciwego sprzedawcę. Nawet ładą spod hotelu do ambasady dotrę w około pół godziny, więc zamiast przejazdu przez Addis wybrałem niespieszny spacer w poszukiwaniu otwartego, przyjaznego sklepu.
Droga z Piazza do centrum swoją szerokością zupełnie nie odbiega od światowych standardów. Odbiega natomiast przeznaczeniem pasów i to dość znacznie. O tej godzinie ruch zabytkowych pojazdów jest jeszcze znikomy, dzięki czemu można się drodze przyjrzeć trochę bardziej dokładnie. Zaczynając od środka drogi przesuwając się w prawo najpierw mamy pas zieleni pozornie oddzielający przeciwne pasy ruchu. Pozornie tylko, bowiem w istocie jest to pas do joggingu. Zagęszczenie biegających bliskie temu, jak wygląda Monciak latem. No i nie ma zmiłuj, biegnie się tylko pod górę, ja szedłem w drugą stronę i zapewne zauważyłbym gdyby ktoś zdołał mnie wyprzedzić, a trudne by to nie było. Następnie tradycyjne pasy ruchu z chyba dla żartu wymalowanymi liniami. Dla żartu bo kierowcy zdawali się być bardzo poważni i nie zwracali uwagi na takie dowcipne fanaberie jak jazda pomiędzy dwoma białymi liniami. Przechodzimy płynnie przez rynsztok, do chodnika małego. Tym właśnie ciągiem poruszam się ja. Chodnik mały nie jest oczywiście wystarczająco szeroki do organizacji pochodów i przemarszów, ale jak dla jednej osoby w sam raz. Chodnik ten służy do przemieszczania się, więc znowu bez niespodzianek. Zaraz za chodnikiem wąski, prowizoryczny pas zieleni. Ten z roślinnością krzaczastą, bynajmniej nie do biegania, a do odgrodzenia chodnika dużego. Chodnik duży, to z kolei sypialnia dla najbiedniejszych mieszkańców Addis. Zagęszczenie śpiących porównywalne do zagęszczenia biegających. I tak oto dokoła mnie zderzały się dwa krańce społecznej drabiny w Addis, i miałem wrażenie, że gdyby nie te krzaki, to byłbym jedyną barierą tych dwóch światów, zawieszony gdzieś pomiędzy nimi. Przystanąłem przy pierwszym otwierającym się przybytku i zapytałem o wodę. Oczywiście, nie ma problemu, otwieramy o ... (nie udało mi się przeliczyć na mój czas, więc nie wiedziałem, o której otwierają). Wystarczy że chwilę poczekam i zaraz mi podadzą wodę. Czekałem, czekałem obserwując proces sprzątania kawiarni, lecz po dwóch, nieskutecznych próbach zwrócenia na siebie uwagi zdecydowałem się ponownie obrazić i poszedłem dalej. Dopiero w okolicach ogrodzonego barierkami i nieczynnego dworca kolejowego znalazłem to właśnie miejsce z piekielnie mocną kawą i bogatym wyborem napojów. Siedziałem sobie nad tą kawą z widokiem na pobliski placyk dworcowy, gdzie handlowano cząstkami papieru toaletowego i papierosami na sztuki. Zupełnie jak w Radomiu koło dworca, może tylko za wyjątkiem papieru toaletowego.
Nawodniony ruszyłem dalej pozornie znając drogę do Ambasady Somalilandu. Udało się to miejsce odnaleźć chociaż do końca nie byłem przekonany czy gdzieś źle nie skręciłem. Panie w Ambasadzie uwijały się jak w ukropie, niestety Brytyjczyk i Australijczyk przede mną pozbierali całą pulę drobnych banknotów i po raz kolejny pojawił sie znany już problem. Chętnie wydadzą mi wizę, ale nie mają jak wydać. No to w miarę oczywiste. Do odlotu jeszcze jakieś trzy godziny, więc na pełnym luzie wybrałem się do głównej drogi szukając banku. Mimo afrontu ze strony wspomnianej dwójki zgadaliśmy się po drodze i okazało się że będziemy w Hergeisy, stolicy Somalilandu, w tym samym terminie. Obaj pracowali w szkole językowej w Addis i w ramach krótkiego urlopu podobnie do mnie postanowili skierować się do miejsca, o którym nie każdy słyszał. Oni znali okolice, więc zaproponowali, że mnie do banku podprowadzą. Dzięki temu udało się wszystko załatwić. Bank pewnie bym prędzej czy później zlokalizował na własną rękę, ale bez ich paszportu nic bym w tym banku nie zdziałał. Swój paszport zostawiłem nie bardzo wiem po co w Ambasadzie, a bez paszportu w banku jestem mniej niż nikim. Do tej pory jestem wdzięczny Ianowi i Alisterowi, że spędzili ze mną te pół godziny przechodząc pomiędzy okienkami za kolejnym zaświadczeniem zezwalającym na transakcję walutową. Wróciłem z drobniakami do Ambasady, zgodnie z obietnicą wizę dostałem od ręki i ruszyłem na lotnisko. Czułem już w nogach te godziny marszu, więc mimo że miałem jeszcze dwie godziny do odlotu i nie więcej niż dwa kilometry do pokonania skorzystałem z busa. Standardowa Toyota Hiace, jakich w Afryce jest wszędzie pełno. Potraktowany jak szacowny gość zostałem poproszony na przednie siedzenie, tuż obok kierowcy. Ależ wyróżnienie. Nie był to jednak przypadek. Po ujechaniu kilkuset metrów niezdarny bileter pogubił gdzieś między mną a kierowcą monety. Kierowca powinien zając się drogą, więc chętnie za niego zająłem się wydobywaniem zagubionych monet. Przechylając się w lewo odsłoniłem niestety zupełnie swoją prawą stronę. Trzeci z uczestników tego wyreżyserowanego teatru bezceremonialnie zaczął odgrywać swoją rolę i powoli wyciągał mi portfel. Wszystko zepsuł kierowca. Najechał na jakąś dziurę w drodze i wtedy poczułem obcą rękę na swoim portfelu. Akcja się nie powiodła. Portfel nadal miałem ja, a nie żaden z tych trzech sprytnych panów. Całe szczęście, bo cały budżet mojej wycieczki znajdował się w tym portfelu właśnie. Dojechałem do lotniska i dopiero wtedy uświadomiłem sobie jak bardzo by się moja podróż skomplikowała. Wszedłem na lotnisko chcąc się wcześniej odprawić, bo plecak zaczął mi już ciążyć. Być może są takie miejsca na świecie gdzie samolot odlatuje o czasie, mówi się nawet że w Szwajcarii pociągi kursują zgodnie z rozkładem. Ethiopian Airlines, szczególnie na tych mniej prominentnych trasach nie zawraca sobie głowy takimi sprawami. Lot może i miał być o 13 mojego czasu, ale linie postanowiwły wylecieć o 11:30. W ten oto sposób będąc przed czasem byłem spóźniony. Udało mi się mimo wszystko wsiąść do samolotu może nie w ostatniej chwili, ale parę chwil przed nią. No przynajmniej będę w Dżibuti wcześniej i będę miał więcej czasu na znalezienie hotelu.
Lotnisko w Dżibuti nie różniło się wielkością od przeciętnej stacji PKP w rejonach Polski ‘B’ w latach dawniejszych. Jakaś nieuchwytna nerwowość pasażerów w kolejce do imigracji sprawiała, że czułem się jak w okresie komuny, mimo że tego okresu nie znam. Wizy nie miałem, ale można ją śmiało dostać na granicy, więc problemu nie ma. Szybki rzut oka na cennik i zaczyna się kombinowanie. Mogę wziąć wizę tygodniową, bo mam bilet na lot do Jemenu akurat w tym terminie, i nikogo nie powinno obchodzić, że w międzyczasie wybieram się na rekonesans do Somalilandu. Z drugiej jednak strony jeżeli wezmę tranzytówkę, to płacę dwa razy mniej. No tylko że tu nie mam już pokrycia na wylot. Decyzja zapadła zanim ją sobie uświadomiłem, oczywiście, że będę kombinował, na darmo dwa razy za tą samą wizę nie będę płacił. Nadeszła moja kolejka do punktu wizowego.
-W jakim hotelu się zatrzymujesz? – pada pytanie od celnika.
(Dochodzą mnie nerwowe szepty zza pleców, pewnie ktoś się zorientował, że nie mam hotelu i próbuje mi podpowiedzieć...jakaż tu panuje paranoja!).
Niedosłyszałem podpowiedzi, więc mówię tak jak czuję – Dżibuti Hotel – wyczekując czy mój wymyślony na prędce hotel faktycznie istnieje.
- Gdzie twój lot powrotny? – pada następne pytanie
- Nie mam, chcę pojechać busem do Somalilandu – zebrało mi się na chwilę szczerości.
- Przejdź na bok... Następny
Momentalnie zostałem przesunięty na boczny tor i moje dotychczasowe miejsce zajął ktoś, kto nie pierwszy raz przekracza tą granicę i ma wszystkie papiery na błysk.
Razem ze mną na nie wiadomo do końca co czeka jeszcze paru pasażerów. Kiedy przychodzi moja kolej, po raz kolejny opowiadam o moim diabelskim planie przekroczenia granicy Dżibuti bez pomocy latającego żelastwa.
- Nie można tak, musisz mieć bilet na wylot. – Nowy, pewnie wyższy rangą celnik zdecydowanie zamyka moją linię argumentów.
- Co to znaczy? Czy granica między Dżibuti a Somalilandem jest zamknięta? Dlaczego nie mogę jej przekroczyć lądem? – wypadło ze mnie kilka nurtujących mnie pytań.
- Tam jest niebezpiecznie, nie możesz jechać lądem. – aha, czyli to bardziej prywatna troska dżibutańskiego urzędnika o moje bezpieczeństwo niż urzędowe regulacje blokują wypisanie mi wizy. Zaczynam się powoli gotować, co oznacza tylko jedno, nie poddam się tak łatwo, będę negocjować.
- Rozumiem oczywiście, ale przecież są busy, które przekraczają tą granicę, więc powinna być możliwość jej przekroczenia.
Taka bezowocna dyskusja, gdzie żadna ze stron do końca nie słuchała drugiej trwała jakieś kilkanaście minut, aż, jak mi się wydawało zostałem odesłany ponownie do kogoś wyżej postawionego.
- Weź swoje rzeczy i chodź za mną. – rozkazał mi mój rozmówca. Wskazał mi schody wspinające się na góre i powiedział – idź tam!
Schody na górę zawsze i wszędzie muszą oznaczać, że wysłani jesteśmy do kogoś bardziej z góry niż osoba z którą dotychczas rozmawialiśmy. Nie tym razem. Po wtaszczeniu swojego plecaka znalazłem się w przestronnym pomieszczeniu z wieloma ławkami i czymś przypominającym bistro. Zaczynam akcję informacyjną, mającą na celu doinformowanie mnie gdzie i po co zostałem teraz wysłany.
Po chwili już wiem, że jestem w sali odlotów, ale chyba nie za bardzo do mnie dociera czemu tu jestem. Zakupiłem wodę i jakąś bułkę i rozsiadłem się na jednej z ławek. Czekam. Po chwili ruch jakby gęstnieje, wszyscy się gdzieś spieszą, okazuje się, że na lunch. Po 5 minutach jestem już zupełnie sam w przestronnej zamkniętej na parę spustów sali. Obserwuję sobie szturmowe samoloty NATO startujące na patrol po Morzu Czerwonym i wybrzeżu Somalii. Jak się okazuję Dżibuti to główna baza NATO do ochrony przed somalijskimi piratami.
Po chwili nawet ruch myśliwców ustaje. Zapadam w drzemki, które przerwane raz na jakiś czas pieczętuję zapalonym papierosem i łykiem wody. Zostawili mnie tu samego, więc niech się później sami martwią wietrzeniem tego pomieszczenia.
Trzygodzinne drzemanie zostaje zakończone, chyba rozpoczął się powrót po lunchu. Ja również zostaję pochłonięty przez budzącą się z ospałości machinę dżibutańskiej biurokracji i po raz ponowny jestem proszony żeby się gdzieś przejść. Tym razem ląduję w biurze linii Ethiopian, które z taką uprzejmością zabrały mnie do Dżibuti.
- Czyli nie chce pan kupić biletu na lot do Somalilandu? – rozpoczyna się rozmowa z kolejną osobą trzymającą klucz do bram mojej najbliższej przyszłości.
- Zmieniłem zdanie, kupię ten bilet – zaczęło mi za bardzo pachnieć deportacją do Etiopii, żeby nadal obstawać przy swoim.
- To czemu pana do mnie przysłali?! – dziwi się pracownik Ethiopian
- Nie wiem, może dlatego, że mnie wysłali do sali odlotów i wszyscy się rozeszli. Nie zdążyłem powiedzieć, że jednak kupię ten bilet.
- Ok, czyli z mojej strony sprawa chyba załatwiona.
- Chodź za mną – odezwał się jeden z moich lotniskowych opiekunów. Zeszliśmy znowu na poziom zero i pokazano mi tym razem ławkę przy odprawie celnej na wylot. W końcu mam widok na Dżibuti, co prawda przez okna, ale czuję pod skórą, że jestem coraz bliżej opuszczenia tego lotniska.
Zostawiony na kolejną godzinę bez jednego słowa wyjaśnienia, rozmawiam z jakimś żonatym Amerykaninem, który po powrocie z delegacji opowiada mi gdzie można znaleźć najlepsze dziwki w mieście. Nużąca jest ta rozmowa, ale na pewno bardziej ciekawa od dalszego patrzenia po ścianach.
- Chodź ze mną, będziesz odesłany z powrotem do Etiopii – pada jak grom z nieba z ust jakiegoś nowego urzędnika.
- Jak to? Przecież zgodziłem się kupić bilet. – raczej zdziwiony zapieram się nogami o futrynę.
- To co tu robisz? – moje zdziwienie się rozsiewa
- Sam chciałbym wiedzieć. Od rana ciągle jestem gdzieś przenoszony i zostawiany. Zgodziłem się kupić bilet i kazano mi tu czekać.
- Aha, pewnie czekają, aż biuro Jubba Airlines się otworzy, no dobra to czekaj tu.
Czekam więc po raz kolejny tego dnia, aż w końcu upragnione biuro się otwiera. Idąc  podsłuchuję pracownika Ethiopian, który mówi, że dziś 15 osób nie wpuszczono do Jemenu i są deportowane z powrotem do Etiopii. Siostrzanym lotem mam lecieć ja, za parę dni, będę więc musiał porządnie ogarnąć sprawę wizy do Jemenu, jak najszybciej.
- Chce pan kupić bilet do Somalilandu, a na kiedy?... – standardowa rozmowa nagle się urywa gdy dociera do mnie, że pracownik Jubba  Airlines chce mi sprzedać bilet w dwie strony.
- Momencik, ja chcę bilet w jedną stronę, bo w powrotną już mam zakupiony przez internet – pokazuję wydruk rzeczonego biletu.
- Nie szkodzi, ja nie mogę sprzedać biletu w jedną stronę.
Zaraz się przekonamy i zaczyna się jatka. W końcu sprzedawca ustępuje, bo zaczyna chyba rozumieć że nie mogę wrócić z Somalilandu dwa razy i dodaje tylko na koniec.
-Ale Pana bilet i tak jest nieważny, nie latamy w środy z Hergeisy do Dżibuti.
- To może mi pan go łaskawie zmieni, skoro wasz system biletowy nie do końca wie kiedy latają wasze samoloty.
- No ja tu nie mogę tego zrobić, to będzie pan musiał już w Hergeisy spróbować.
Z biletem zakupionym, dumny udaję się po moją wizę.
- Musisz poczekać, bo już zamknęliśmy i nie mam teraz klucza do pieczątki – słyszę od jedynego pracownika służb celnych, którego zdołałem upolować.
- Chyba sobie ze mnie żartujecie, cały dzień na coś czekam, a teraz kiedy mam już wszystko do wizy, to macie zamknięte.
- Nic nie poradzę, musisz czekać.
Wizę dostałem, ale jakoś w międzyczasie zrobił się wieczór i mój zapas czasowy na szukanie najwspanialszego hotelu gdzieś się rozpłynął. Biorę więc taksówkę i obiecując 5-dolarowy bonus za znalezienie niedrogiego hotelu wyruszam w miasto.
Pokój z klimatyzacją nie wchodzi w grę, biorę tańszą opcję z wiatrakiem i idę odespać te wszystkie drzemki z lotniska.

4 – SPACER W PIEKARNIKU (dodane 14-09-2012)

Pokój na który, się uparłem, a który stanowczo mi odradzał właściciel hotelu nie nadawał się nawet na schowek na miotły. Po wejściu z plecakiem i postawieniem go w nieodpowiednim miejscu nie mogłem już zamknąć drzwi. Wiatrak zajmował cały sufit, a okno wychodziło do wewnątrz hotelu. Rzecz, która w ogóle nie przedarła się do mojej świadomości w trakcie pobytu na lotnisku uderzyła teraz we mnie bez pardonu. Tu jest potwornie gorąco. I nie chodzi o gorące lato na południu Europy, tu się białko ścina w cieniu. Zanim się położyłem spać udałem się jeszcze coś zjeść. Okolica wydawała się mało ciekawa, hotel znajdował się jakby w centrum targowiska zapchanego stoiskami z różnego rodzaju chińskim badziewiem. Pracownik hotelu pomógł mi jednak przedrzeć się przez ten labirynt i po chwili byliśmy już na szerokich alejach śródmieścia Dżibuti. Najedzony, z powrotem w hotelu załączyłem wiatrak i czekałem na to wytchnienie od gorąca, które powinien przynieść. Nic z tego, w najszybszej opcji wiatrak ledwo poruszał powietrze przy suficie zupełnie nie zmieniając sytuacji na poziomie łóżka. Dodatkowo chybotał się tak mocno, że tylko czekałem aż na mnie spadnie. Po tak czujnie przespanej nocy, w pełnej gotowości na widok spadającego na mnie wiatraka pierwsze co zrobiłem rano to zmiana pokoju na ten z klimatyzacją. Może i drożej, ale przynajmniej jak klimatyzacja spadnie ze ściany to połamie mi tylko nogi a nie zmiksuje mnie całego.
Po zakończeniu przeprowadzki i porannej drzemce postanowiłem pozwiedzać Dżibuti. Już po 10 minutach marzyłem o powrocie do hotelu do mojej klitki ze sztucznie schładzanym powietrzem.  Wytrwałem jednak ten pierwszy kryzys i dotarłem na plaże. Woda gotowa do zaparzenia herbaty nie dawała jednak wystarczającego wytchnienia. Zamiast biegać i oglądać stare pofrancuskie kamienice postanowiłem skoncentrować się na załatwianiu spraw urzędowych.
Ambasada Jemenu była moim pierwszym celem. Konsul po wysłuchaniu mojej prośby zadzwonił gdzieś i zaczął referować komuś moje dotychczasowe wizy w paszporcie. Po kilku kartkach się jednak poddał i zakomunikował, że on mi nie może takiej wizy wydać i muszę to załatwić przez biuro podróży. W tym momencie klamka zapadła. Trasa się zmienia całkowicie. Zamiast wracać z Somailandu do Dżibuti i dalej lecieć przez Jemen i Erytreę do Sudanu wrócę lądem przez Etiopię do Kenii. Drogą Bandytów. Może nie będzie aż tak ciekawie jak zakładał pierwotny plan, ale trzeba się ugiąć. Tym bardziej, że na wizę do Erytrei czekałem w Jubie już jakieś 3 miesiące, bez żadnej odpowiedzi, więc wiara, że dostanę ją od ręki w Jemenie wydawała się trochę na wyrost.
Po drodze do biura linii Yemenia, w celu spieniężenia mojego biletu na następne loty, który nie będzie mi już potrzebny zostałem zaczepiony na ulicy
- Przyjacielu, pamiętasz mnie – trochę mnie to zbiło z tropu. W Dżibutii byłem niecałą dobę i nie kojarzę jakichś istotnych, zawartych już na miejscu znajomości. Po chwili się wszystko wyjaśniło.
- Z lotniska, jestem jednym z celników, „pomagałem” Ci wczoraj z twoją wizą – powiedział to jakby na prawdę w to wierzył.
Podyskutowaliśmy chwilę z jednym z moich wczorajszych oprawców i po wręczeniu mu jakichś pieniążków na leczenie jego matki rozeszliśmy się. Na koniec tylko mi obiecał, że następnym razem jak będę na lotnisku on sam dopilnuje, żebym dostał wizę bez czekania. Nie miałem zamiaru jego obietnicy testować.
Biletu nie udało się spieniężyć, będę to musiał zrobić po powrocie do Juby, poszwendałem się więc jeszcze po mieście zaglądając do każdego klimatyzowanego miejsca. Najdłużej zabawiłem jednak w supermarkecie, takiego wyboru produktów dawno już bowiem nie widziałem. Kupiłem truskawki, ogórki konserwowe, ser, winogrona, pieczywo, jogurt... obładowany poza granice rozsądku udałem się do hotelu w cieniu mojej klimatyzacji metodycznie zjadając wszystkie zakupione produkty i czytając przewodnik po Dżibuti. Po truskawkach i w trakcie ogórków z serem postanowiłem udać się dnia następnego do trzeciego największego miasta w Dżibutii, do Tadżury. Po drugiej stronie zatoki. Chciałem lepiej wykorzystać następny dzień, tym bardziej, że pojutrze rano miałem lot do Somalilandu. Jak się tam dostać – proste – przecież jeżeli to jest trzecie największe miasto, to na pewno jeżdżą tam autobusy, ale to już misja na jutro. Na dziś dokończyć ogórki i nacieszyć się klimatyzacją.

5 –          CZAT-ŁÓDKA (dodane 15-09-2012)

Po raz kolejny moje założenia okazały się mylne. Znalezienie dworca autobusowego, jak ustalili poza mną pracownicy hotelu, przerosłoby moje umiejętności i dano mi do obstawy jednego z nich. Niechętnie, bo odbiera mi to możliwość testowania moich surwiwalowych umiejętności, przystałem na ta propozycję i ruszyliśmy razem na dworzec. Gdybym szukał dworca sam, to bym się nadal za nim rozglądał stojąc w jego centralnym punkcie. Dworzec okazał się niczym nie wyróżniającym placem, dodatkowo wyjątkowo pustym o tej porze dnia. Pod płachtą siedziało tylko dwóch panów i raczyło się wszelkiej maści specyfikami, a podkreślam, rzecz się dzieje wcześnie rano.
- Do Tadżury będzie coś jechało?! – zapytał dworcowy poszukiwacz przydzielony mi w hotelu
- Tak, ale za parę godzin. Siadajcie – odpowiedział jeden z dworcowych zarządców
Ucieszyłem się, że tak łatwo mimo wszystko się udało i zasiadłem. Ruch na placu był jednak niepokojąco znikomy, a panowie zaczęli być trochę napastliwi.
-Może się z nami napijesz?! A może zapalisz?! – wszystkiego grzecznie odmówiłem bo na procenty było dla mnie stanowczo za wcześnie. I zaczęło się robić jakoś nieprzyjemnie. Panowie byli już trochę przymroczeni wszystkim co od rana przyjęli i czekanie na autobus-widmo, który według nich miał się zjawić w bliżej nieokreślonej przyszłości wydawało się mało atrakcyjne i raczej pozbawione sensu. Po krótkiej wymianie obserwacji z ziomem z hotelu zapadła decyzja o opuszczeniu ‘dworca’ i szukaniu innej opcji na dostanie się do Tadżury.
Poza busami, które prawdopodobnie kursują, do Tadżury można się jeszcze dostać wynajętym samochodem, ale to opcja wielogwiazdkowa, albo za pomocą łódki. Zostałem poinstruowany jak się dostać do portu rybnego i jak szukać alternatywnego transportu.
Do portu dotarłem bez większych problemów i dosyć szybko zlokalizowałem też łódkę, małą motorówkę, która miała się do Tadżury niebawem wybrać. Zapłaciłem komuś za przejazd i zasiadłem w cieniu pawilonu ze świeżymi rybami, obserwując wyczekiwanie. Poza stojącym powietrzem, bez żadnego powiewu tak przydatnej morskiej bryzy, atmosfera była aż gęsta od tego milczącego ale wyczuwalnego nastroju oczekiwania. Tylko na co tu wszyscy tak intensywnie czekają.
Przysiadł się do mnie Francuz, który również turystycznie przebywał obecnie w Dżibuti i miał ze mną płynąć tą samą łódką. Jest fotografem i zamierza w Tadżurze spędzić parę dni, a później wybrać się do okolicznych parków narodowych. Po chwili już zdołaliśmy ustalić, że zapłaciłem za przejazd łódką drożej od niego, mimo że jego bilet jest w dwie strony, a mój tylko w jedną. Zachwycony nie byłem, ale przełknąłem tą porażkę. Mój nowy znajomy wyjaśnił mi również na co właściwie czekamy i co to za łódka, którą będziemy płynąć. On też chciał jechać busem, ale busy nie kursują regularnie.
Łódka, którą będziemy płynąć, kursuje jednak zawsze, bo jej głównym zadaniem jest transport pewnej intoksykującej rośliny zwanej w tym rejonie Khat, w Etiopii Czat, a w Kenii Mirrah. Roślina do żucia, która otępia wszystkie zmysły, a która jest podstawą lokalnego relaksu. Ze względu na zawartość czynnika aktywnego i jego szybkie ulatnianie się po zerwaniu rośliny, czas od zerwania do konsumpcji powinien być możliwie najkrótszy. Dlatego wszystko działa jak w zegarku, bo roślina szybko traci na swojej wartości. Zerwana rano na Somalilandzkich, bądź Etiopskich plantacjach, szybko rozsyłana jest małymi samolotami do okolicznych krajów, skąd kombinowanymi środkami przewożona jest dalej, już do odbiorców. Ożywienie, które nagle zapanowało w porcie oznaczało, że moment pojawienia się khatu jest coraz bliżej. Chwyciliśmy nasze plecaki, żeby być w gotowości do wyruszenia jak tylko roślina się pojawi. Po chwili do portu zajechał terenowy samochód wypchany pakunkami z khatem.
Sprawa nie jest jednak prosta. Osoby występujące w łańcuchu dostaw nie są wyłącznie przewoźnikami, na czas transportu stają się właścicielami towaru, który dalej gdzieś tam również sprzedają. Trzeba więc dobić targu. Testowanie jak świeża jest roślina, kręcenie nosem, pokrzykiwanie na zbyt wysoką cenę, a wszystko to dzieje się rynkowo, bo łódki są dwie, jedna do Obock, a druga do Tadżury, więc jest i konkurencja.
Emocje sięgnęły takiego zenitu, że właściciel łódki do Tadżury wskoczył do wody i zaczął pływać wykrzykując coś co brzmiało jako brak zgody na warunki transakcji. Jeżeli nie dobije targu, to my też nie popłyniemy, więc mocno trzymam kciuki za skuteczność jego technik manipulacji. Ostatecznie przekonany przez zgromadzony tłum, z niemałym problemem, bo jest już trochę wstawiony, wychodzi z wody i rozpoczyna się załadunek. Pakunki lądują na motorówce. Po zakończeniu ładowania, ja i Francuz również wchodzimy na łódkę razem z kilkoma Dżibutańczykami. Właściciel łódki nie wchodzi jednak z nami, jako prezes tego biznesu zostaje na lądzie, a łódkę poprowadzi jego pracownik. Wyruszamy nie czekając aż roślina się zeschnie i robi się na prawdę przyjemnie. Mimo że słońce w pełni mocy, to pęd motorówki sprawia, że praktycznie nie czuć tego gorąca. Zupełnie jak rejs żaglowcem po zatokach Lazurowego Wybrzeża, tak sobie myślę.
Niepokojąca jest jedynie wymiana zdań pomiędzy sternikiem, a pasażerem, który siedzi obok niego. Nic z niej nie rozumiem oczywiście, ale Francuz uprzejmie mi wyjaśnia, że najprawdopodobniej sternik po raz pierwszy płynie tą trasą i pasażer się z nim kłóci, że obrał zły kurs. Teraz już rozumiem dlaczego na siebie pokrzykują i na zmiaę wyrywają sobie ster sprawiając, że płyniemy kursem unikania torped. Nie jest to przeprawa przez Atlantyk, więc w najgorszym wypadku skorygują kurs już przy przeciwległym brzegu. Dodatkowym przeciwnikiem ich obopólnych starań była chyba mgła, która wyjątkowo gęsta tego dnia sprawiała, że przeciwległego brzegu nie było widać. Musieli więc płynąc na czuja. Kłótnia trwała na dobre, Francuz zaś zajął się rozmową, która wyglądała na wyjątkowo przyjemną, ze starszym Dżibutańczykiem. Mówili niestety po francusku, i ani nie przeklinali ani nie rozmawiali o tym ile pokoi jest w ich domach, więc nie rozumiałem nic. Bo na tych dwóch kwestiach kończy się moja znajomość francuskiego. A szkoda, mam wrażenie, że omija mnie coś ciekawego.
Nawet mimo braku znajomości języka urzędowego przygoda z łódką dopiero się tak na prawdę rozpoczynała. Widoczność się jakoś znacznie nie poprawiła, ale zmniejszyła się odległość do przeciwległego brzegu, więc powoli można było rozróżniać poszczególne góry i punkty potrzebne do poprawnej lokalizacji. Oczywiście pasażer miał rację, i nasz kurs nie był najlepszy, więc sternik zaczął go korygować. I wtedy silnik zaczął się krztusić i dławić. Spokojnie, wcale się nie zepsuł, kończyło się tylko paliwo. Kłótnia pomiędzy sternikiem, a pasażerem nabrała nowej dynamiki i nie ustała nawet gdy łódka przestała przebijać się przez fale i zaczęła dryfować. Brzeg zdaje się być już tak blisko, praktycznie na wyciągnięcie ręki, ale to dość złudne wrażenie, bo nadal zbyt daleko żeby nawet myśleć o dopłynięciu wpław. Uruchamiane są wszystkie dostępne zapasy paliwa na łodzi, resztki i opary z czterech kanistrów zbierane są do jednego co pozwala na kolejną minutę rejsu. I znowu stajemy. Na takiej, nie poruszanej silnikiem łódce, dopada nas słońce, które teraz czuć bardzo intensywnie. Tu chyba nigdy nie wieją żadne wiatry. W tym momencie można by zacząć się martwić o dalszy los tego rejsu i o to czy w ogóle dopłyniemy kiedykolwiek do brzegu.
W naszym przypadku, na pokładzie jest jednak parę pakunków ubezpieczenia. Gdybyśmy byli na łódce sami, tylko jako pasażerowie, bez khatu, to zapewne nikt by się tym nawet nie zainteresował i dryfowalibyśmy tak zapewne w objęcia somalijskich piratów gdzieś na otwartym morzu. Ale u nas był Khat, więc na pewno ktoś się wybierze nam na ratunek. Próby połączenia z jakimiś kolesiami przez telefon wychodziły dość słabo, tak to przynajmniej wyglądało. Gdzieś tam w oddali majaczyła się jakaś kolejna motorówka, ale pewności nie było czy płynie nam z odsieczą i czy w ogóle nas widzi.
Ostatecznie sternik się gdzieś dodzwonił, wyjaśnił sytuację i oddalona łódka zaczęła się do nas zbliżać. Gdy już do nas przypłynęła zanim przekazali nam paliwo na dalszą drogę, kłócący się pasażer przesiadł się dość głośno do drugiej łódki, zapewne nie miał ochoty kontynuować rejsu z naszym sternikiem. Po transferze paliwa i pasażera nasz rejs został wznowiony. Płynęliśmy jeszcze chwilę wzdłuż brzegu, bo jak się okazało nasz kurs był bardzo kiepsko obrany i dotarliśmy do portu. Na molo już czekała spora gromada ludzi. Szybko pomogli nam wysiąść, żeby w harmidrze dokonać kolejnej transakcji kupno-sprzedaż khatu.
Zanim nasze drogi się rozejdą postanowiliśmy się z Francuzem jeszcze napić sody w przyportowym barze. Zamówiliśmy po fancie i wyszedłem na chwilę z restauracji podpytać się ludzi z busa stojącego nieopodal czy się przypadkiem nie wybierają do Dżibuti-City. Minąłem elegancko wyglądający bus przekonany, że to na pewno jakaś droga wycieczka i że nie ma nawet sensu pytać gdzie i po co jadą. Udałem się do busa kilkanaście metrów dalej, zdecydowanie bardziej zużytego.
- Witam, będziecie Panowie jechać do Dżibuti? – zagaiłem
- Nie, dziś nic już do Dżibuti nie jedzie. Jutro będziemy jechać. – padła odpowiedź
Trochę to niepokojące, bo jutro mam lot i raczej nie uda mi się na niego zdążyć, jeżeli zabawię w Tadżurze aż do rana.
 - Ale jak bardzo chcesz, to możemy cię zawieść. – i w tym momencie padła cena tak nieprzyzwoita, że nawet jej nie zacytuję.
 - Aha, to ja się w takim razie zastanowię – odpowiedziałem jak w amoku, licząc ile lat będę musiał pracować, żeby zapłacić za ten przejazd busem.
Wracając do bistro minąłem nowiuteńkiego busa po raz kolejny i zostałem zaczepiony. Okazało się, że jest to zwykły bus, który akurat wybiera się do Dżibuti. Czekali tylko na khat, który teraz rozprowadzą po okolicznych wioskach. Strzał w dziesiątkę. Okazuje się, że dzięki tej roślinie podróżowanie po Dżibuti jest możliwe. Zapłaciłem za jazdę i poleciałem po plecak, wypiłem fantę jednym duszkiem i pożegnałem się z Francuzem. Wracając do busa już z plecakiem i gotowy do dalszej jazdy zobaczyłem, że zdezelowany bus zajechał drogę nowiuteńkiego i się o coś kłócą. Ha, kłócili się oczywiście o tą niebotyczną kwotę, co jej nie zarobią, bo nie chciałem płacić za przejazd jak za złoto. Na nic się zdały moje zapewnienia, że pytanie czy jadą do Dżibuti nie oznacza, że jestem już ich własnością. Byli wściekli, że ktoś im odebrał biznes i nie mieli zamiaru ustąpić. Zapakowany na tylne siedzenie tego ‘dobrego’ busa znowu bez sensu musiałem sięgnąć do portfela. Część wykupnego zapłaciłem ja, część kierowca mojego busa. No, już po krzyku, możemy wreszcie odjeżdżać.
Zanim na dobre ruszyliśmy w trasę zrobiliśmy mały objazd wszystkich punktów gdzie sprzedawali khat, gdzie pomocnik kierowcy testował jakość ich produktu i albo machał z dezaprobatą głową, albo dokupywał jeszcze parę gałązek. Dzięki temu zobaczyłem wszystko co jest w Tadżurze do obejrzenia, czyli nic szczególnego.
Trasa lądowa z Tadżury do Dżibuti to świeżutko wyasfaltowana droga o takiej jakości jak tylko można sobie wymarzyć. Jest z nią tylko jeden problem. Ze względu na fakt, że większość wodnych cieków jest sezonowa i większą część roku jest sucha zamiast budować wszędzie mostki, co skończyłoby się budową estakady na całej długości, raz po raz w drodze zrobione są takie jakby przepusty. Droga obniża się żeby woda mogła spokojnie płynąć i równie szybko wraca do normalnego poziomu. Opcja o wiele tańsza i jak się okazało o wiele atrakcyjniejsza. Nasz kierowca pomiędzy jedną, a drugą gałązką khatu widząc, że zbliża się do przepustu, zamiast zwolnić przyspieszał i podnosił ręce do góry. Pewnie miało go to uchronić przed złamaniem rąk jak samochód ponownie dobijał do drogi. Może nie szczególnie bezpieczna forma brania przepustów, ale śmiało można to zaliczyć jako bonusową atrakcję.
Poza mną i obsługą busa, z którą swoją drogą szybko się zaprzyjaźniłem, jak tylko się okazało, że mamy bardzo zbieżne poglądy na temat chociażby Stanów Zjednoczonych, jechało jeszcze dwóch Kenijczyków, którzy wybrali się do Tadżury na zakupy. Większość czasu spędzają pilnując rozgrzebanego projektu nowego portu solnego w głębi zatoki Dżibuti. Projekt był naówczas zawieszony ze względu na magiczne wyparowanie funduszy na niego przeznaczonych. Panowie więc raczej większość czasu się nudzili i taki wypad do Tadżury był dla nich wielką atrakcją. Po odstawieniu ich do ich miejsca zostałem w busie jedynym pasażerem. Udało się namówić dodatkową opłatą na zjechanie z głównej trasy na dojazd do Lac Assal. Jest to jedna z niewielu atrakcji w Dżibuti, słone jezioro położone w depresji będącej jednocześnie najniżej położonym punktem na afrykańskim kontynencie. Pstryknąłem tam parę fotek, pochodziłem po pokładach soli i ruszyliśmy dalej, już do Dżibuti-City. Po dojechaniu udałem się już tylko na targ obok hotelu, kupiłem chiński budzik, bo mój telefon przestał ze mną współpracować i zasnąłem myśląc, że ten dzień przyniósł mi o wiele więcej atrakcji niż się spodziewałem. Dochodziły mnie jeszcze strzępki rozmowy, której się wcześniej przysłuchiwałem w hotelowym lobby. Pewna Somalijka mieszkająca w Stanach spierała się o rolę kobiet tłumacząc lokalnym jak to wygląda w Stanach. Świetnie się ich słuchało, bo była to bardzo ciekawa i produktywna wymiana zdań. Na pewno o wiele bardziej skuteczna niż rozwieszanie przez pozarządowe organizacje biznesu pomocowego plakatów z pięknymi hasłami . Nie mogłem jednak zostać do końca, bo jutro już czekał mnie lot do Somalilandu, perełki podczas tego wyjazdu, jak dla mnie urlopowego raju. Na przywitanie z Hergeisą chciałem być porządnie wypoczęty, bo to właśnie tam spodziewałem się odnaleźć największe zagęszczenie zacnych Somalijczyków. Tych Somalijczyków, o których światowe media uporczywie milczą.

6 - KASY NA PĘCZKI (dodano 28-09-2012)

Zakupiony dnia poprzedniego chiński budzik zadziałał zadziwiająco skutecznie bo na lotnisko się nie spóźniłem, mimo że lot odbywał się bardzo wcześnie. Przeszedłem przez lotniskowe zakamarki bardzo sprawnie, bo sądzę, że po spędzonym tam czasie śmiało mógłbym napisać o nim przewodnik. Nie spotkałem jednak żadnego z moich oprawców, a być może żadnego z nich nie rozpoznałem. Po krótkiej chwili oczekiwania wyprowadzono nas na płytę i zaczęliśmy marsz do samolotu. Nic niezwykłego bo na wielu już lotniskach spacerowałem na pieszo do maszyny, tylko że tym razem nie widziałem nic co mogłoby być celem naszego marszu. Gdzieś tam majaczył się tylko jakiś zabytkowy egzemplarz, który pewnie już od zakończenia drugiej wojny światowej jest na zasłużonej emeryturze. A jednak. To był właśnie nasz samolot. Do środka wchodziło się przez dziwnie szerokie wrota rozsuwane na bok. Ryanair powinien zakupić takie maszyny z demobilu, to załadunek pasażerów byłby jeszcze szybszy. Od razu zostałem skierowany do business class, mimo że bilet miałem normalny. Dzięki temu mogłem się cieszyć butelką wody mineralnej, której pozostali pasażerowie w głównej kabinie pewnie nie otrzymali. Gdy samolot rozpoczął mozolny proces rozpędzania się odczułem pewne sensacje, których nie znałem z innych lotów. Moje siedzenie bardzo elastycznie reagowało na zmianę prędkości. Było jak się okazało dość luźnie przykręcone do drewnianej podłogi. Odsłoniłem sobie szmacianą zasłonkę, żeby się nacieszyć widokami. Mimo że się tego nie spodziewałem dolecieliśmy na miejsce w jednym kawałku. Przy kontroli paszportu zostałem 'zachęcony' do wymiany twardej waluty na Somalilandzkie Szylingi. Po wpłaceniu 50 USD otrzymałem dwa świeżutkie, dopiero co drukowane pakiety banknotów. Od razu powziąłem postanowienie, że jeżeli już się kiedyś gdzieś osiedlę to w moim mieszkaniu coś sobie nimi wytapetuję. 
Zachwycony nowym miejscem i serdecznością, z którą się od wylądowania spotykam ruszam raźno w poszukiwaniu sposobu na dostanie się do miasta. Przy taksówce uświadamiam sobie, że idzie mi się jakoś dziwnie lekko. No tak, zapomniałem odebrać plecak. Wracam więc na lotnisko, przez nikogo niepokojony wchodzę do strefy przylotów i ustawiam się w kolejce przy drewnianym stole na płycie lotniska. Po chwili nasze torby są przywiezione. Chwytam więc za swój plecak i ponownie przez nikogo nie niepokojony i nie sprawdzany wracam do taksówek. Już na tym postoju wyraźnie widać, że tak jak w Dżubie królują Land Cruizery, tak w Somalilandzie większość samochodów to Toyota Mark II. Nisko zawieszony przestronny pojazd na pewno nie do końca przewidziany na drogi, gdzie asfalt tylko raz na jakiś czas w formie małej góry wystaje ponad piach. Ukryty za przyciemnianymi szybami obserwuję codzienne życie, chłopaczków rozwożących pitna wodę za pomocą zaprzęgniętych w osiołki cystern, gdzieś zmierzających pieszych, siedzących przy swoich metalowych klatkach z pieniędzmi cinkciarzy. Dotarłem do miejsca, które tak mnie inspirowało przez ostatnie parę miesięcy. 
Kierujemy się do hotelu poleconego mi przez znajomych z Somalilandzkiej Ambasady. Mają niestety komplet, więc udajemy się do drugiego miejsca. No trudno, spróbuję jakoś później zlokalizować moich znajomych. W holu drugiego hotelu okazuje się, że szukanie będzie zbędne, bo własnie sprawdzają możliwość transportu do Berbery organizowanego w tym drugim hotelu. Umawiam się więc na jakiś posiłek wieczorem w ich hotelu, płacę za transport do Berbery, bo postanowiłem do nich dołączyć i instaluję się w pokoju. Mimo że nigdy nie zwracam większej uwagi na jakość hotelu, tym razem jestem po prostu mile zaskoczony darmowym wi-fi, telewizorem i innymi dodatkami za bardzo sensowną cenę. Schodzę z pokoju do restauracji i czekam na kanapki, gdy podchodzi do mnie pani z rejestracji i mówi, że jest do mnie telefon. Mocno zdziwiony, bo w tym momencie tylko 3 osoby z Dżuby wiedzą, że jestem w Somalilandzie i żadna z nich nie wie w jakim hotelu konkretnie, łapię za słuchawkę. To właściciel chce mnie przeprosić, że nie może osobiście mnie przywitać. Obiecuje jednak że jak tylko się później zjawi to jeszcze raz, osobiście mnie przywita. Kurczę, może oni mnie z kimś pomylili, przecież jestem tylko najzwyklejszej maści turystą?! 
Po skończonym posiłku wybieram się na przechadzkę po mieście. Trafiam na lokalny targ, gdzie pośrodku chińskiego badziewia zaczepia mnie Somalilandczyk. Jest on profesorem na Uniwersytecie w Hergeishy. Rozmawiamy sobie przyjemnie i niezobowiązująco o naszych ojczyznach. Wymieniamy się wrażeniami i ruszamy każdy w swoją stronę. Licznik zacnych Somalijczyków rośnie tak szybko, że się może zaraz przegrzać. Sytuacja powtarza się wielokrotnie, a we mnie rośnie radość z dobrze wybranego kierunku na urlop. Docieram po jakimś czasie do księgarni i próbuję znaleźć jakąś pozycję, która przybliżyłaby mi współczesną historię tego wspaniałego miejsca. Podobnie jednak jak w Dżubie, w miejscach o których napisano jeszcze tak niewiele, w księgarni można znaleźć prawie wyłącznie czyste zeszyty. Tak jakby zachęcali do pisania, skoro tak niewiele jest w tym momencie do przeczytania. 
Dostrzegam samochody jeżdżące po mieście z pasażerami wymachującymi flagami i wznoszącymi okrzyki zachęty do wspierania ich wysiłków. Ktoś mi tłumaczy, że właśnie się zbliżają wybory i łapie gęsią skórkę. Nie sprawdziłem Somalilandu pod tym względem, a każdy przecież wie, że okres wyborów to najmniej udany wybór na wizytę w większości afrykańskich państw. Tu nie będę się musiał jednak niczego obawiać. Od 1991, kiedy, do tej pory nadal nieskutecznie, Somaliland ogłosił secesję od Somalii wybory w Somalilandzie odbywały się regularnie i za każdym razem wygrywała inna z kilku zarejestrowanych partii politycznych. Nawet skandowanie odbywa się w atmosferze porządku. Każda z partii ma swój dzień w tygodniu na władanie ulicami, dzięki czemu nie dochodzi między nimi do nieprzyjemnego obrzucania się wyzwiskami. Być może niektóre z polskich środowisk mogły by się czegoś od tego afrykańskiego kraju nauczyć. Szczególnie mam na myśli te zwiększające swoją aktywność w okolicach Dnia Niepodległości. To co się ostatnio działo w Warszawie zainicjowane przez najbardziej polskich ze wszystkich Polaków nie miałoby racji bytu w Somalilandzie. I kto tu na kim powinien się wzorować. 
Zrelaksowany tak przyjemnie spędzonym dniem udałem się do hotelu moich znajomych na umówioną kolację. Zasiadłem przy stoliku i czekałem na nich w zupełnym spokoju, ale po chwili już nie siedziałem sam. 
Przysiadł się do mnie Somalilandczyk i wytłumaczył, że widzi, że siedzę przy stoliku sam, a u nich tak nie wypada, nie mógł pozwolić żebym siedział sam, więc się dosiadł. Wzięliśmy po sodzie i opowiedział mi co nieco o tym jak wygląda praca prawnika w jego kraju. 
Zasypiałem tego dnia kołysany dźwiękami dochodzącymi z pobliskiego meczetu. Wspaniale spędzony dzień w najbardziej gościnnym miejscu na ziemi, do którego udało mi się do tej pory dotrzeć.

7 – WIELBŁĄD-TARG (dodano dwa dni po skoku Baumgartnera)

Hergeisa oczywiście oferuje przebywającym tam turystom atrakcje warte odwiedzenia. Oferuje ich jednak tak niewiele, że zamiast przeważnie obecnego zgiełku w głowie spowodowanego kawalkadą pytań – Co zobaczyć, z czego zrezygnować, kiedy najlepiej być gdzie, czy o czymś nie zapomniałem/am, daje wytchnienie. Tak na prawdę do zobaczenia jest pomnik niepodległości stworzony ze starego radzieckiego samolotu zlokalizowany w centrum, wielbłądzi targ i stary cmentarz brytyjskich żołnierzy. Trzy rzeczy i trzy dni na zwiedzanie. Żeby nie przeholować rozdzieliłem sprawiedliwie atrakcję pomiędzy dni i pomnik zobaczyłem dnia pierwszego. Nie da się go odstawić na inne dni, bo chcąc nie chcąc i tak się prędzej czy później na ten pomnik natkniemy. Cmentarz wydaje się być trochę poza miastem, więc zostawię to sobie na dzień ostatni, gdy w Hergeisy będę już sam. Po naradzie stwierdziliśmy więc, że dnia drugiego wybierzemy się właśnie na wielbłądzi targ. Kierunek został  nam przekazany w hotelu, więc ruszyliśmy w miasto z tak potrzebnym poczuciem misji. Mamy atrakcję do zwiedzenia. Po minięciu kolejnego ronda i zdecydowanym przerzedzeniu się miejskiej tkanki moim towarzyszom powoli zaczęło brakować ochoty do dalszego spaceru.
- Musieliśmy coś źle skręcić. To nie może być w tych okolicach? – zaczęli nieśmiało przemycać strategię odwrotu
- No jak już tak daleko doszliśmy to szkoda teraz zawracać – próbowałem ich przekonać.
Zaczepił nas pośrodku harmidru serwowanego przez pochód zapisanej na dzisiaj partii jakiś lokalny obywatel i potwierdził moje słowa. Ja byłem przekonany, że mówi prawdę. Po co miałby kłamać. Moi towarzysze nie podzielali mojego entuzjazmu, ale podążyli za nami, choć trochę się ociągając. Co złego może się nam przecież stać w tak przyjaznym kraju jak Somaliland?!
Tak jak się spodziewałem po przebrnięciu przez podmiejskie ni to place ni mieszkalne budynki dotarliśmy na wielbłądzi targ. Nasz przewodnik, nauczyciel w lokalnej szkole średniej prowadził mnie po placu za rękę. Trochę ciężko się na początku przyzwyczaić do chodzenia po ulicy z innym mężczyzną za rękę, ale cóż taka kultura. Tutaj nie wywołuje to żadnych skojarzeń i jest najnormalniejsze na świecie.
Targ okazał się zwykłym placem na którym po prostu sprzedawano wielbłądy. Spacer po nim nie zajął więc zbyt dużo czasu. Atrakcja zapewne nie pokroju Luwru, czy Ermitażu, ale poczucie misji spełnione. Coś dzisiaj zobaczyliśmy.
Od tego momentu można już bezkarnie oddać się głębokiemu relaksowi. Tu usiąść na kawę, tam na herbatę, tu coś pogadać tam coś usłyszeć. Równie przyjemnego i niespiesznego, ale zarazem wartościowo spędzonego dnia z poprzednich wycieczek przypomnieć sobie nie mogę. I to właśnie jest chyba to co Somaliland może zaproponować turystom. Wspaniałych ludzi, którzy niestety w światowej świadomości zostali całkiem niesłusznie wrzuceni do jednego worka z piratami z Puntaland (sąsiedniej republiki, zupełnie jednak pogrążonej w chaosie i bezładzie).
Tego dnia nigdzie się nie musiałem spieszyć, nigdzie nie musiałem gonić. Mało tego relaksując się przy niezobowiązującej rozmowie nad kolejną kawą kompletnie nie miałem poczucia, że czas przelatuje mi przez palce. Wspaniały dzień w wyjątkowo gościnnym kraju.

8 – WYBRZEŻE PIRATÓW (dodano dwa dni po skoku Baumgartnera)

Na dziś zaplanowany był wyjazd do największego Somalilandzkiego portu Berbery. Wszystkie formalności załatwione w hotelu. Dzięki temu o policyjną ochronę nie trzeba było samemu zabiegać na posterunku. Żołnierz wraz z karabinem stał już w pełni gotowości przy naszej taksówce. Moi współtowarzysze nie bardzo się cieszyli na ten widok, dla mnie od jakiegoś czasu widok afrykańskiego żołnierza z karabinem automatycznie oznaczał bezpieczeństwo. Do tego stopnia, że wracając ze współpracownikami ze świąt spędzonych w Ugandzie i Rwandzie, na sudańskiej granicy odetchnęliśmy. W końcu jesteśmy w domu i w końcu jesteśmy bezpieczni. Brak żołnierzy z kałachami na ulicy zarówno w Ugandzie jak i Rwandzie podświadomie sprawiał, że czuliśmy się nieswojo. Jakby czegoś brakowało.
Zanim dotrzemy do portu czeka nas jeszcze postój w jaskiniach po drodze, gdzie jakiś czas temu odkryto jedne z najwspanialszych naskalnych malunków. Powtarzam bardziej za przewodnikami, bo niestety w całej mojej wrażliwości na piękno świata nie wyrobiłem w sobie umiejętności zachwytu nad tego typu sprawami. O wiele bardziej przemawiał do mnie widok na zewnątrz jaskiń, gdzie wysuszone potoki i wielokolorowe skały tworzyły genialne pejzaże. Prawie żadnych śladów działalności człowieka, tylko pustynia i krajobraz urządzony zgodnie z jej odwiecznymi prawami.
Po drodze już do portu minął nas właściwie tylko jeden samochód. Dość zastanawiające, skoro jesteśmy na drodze ze stolicy do największego portu. Można by się spodziewać takiego zatrzęsienia tirów i ciężarówek jak w Dżibutii, a tu nic. Ze względu na przedłużający się nieokreślony status tego miejsca, praktycznie nie istnieje tu przemysł, stąd i w porcie ruch znikomy. To państwo utrzymuje się w lwiej części ze środków przesyłanych przez Somalilandczyków, żyjących poza granicami ojczyzny. Tak widoczny i hałaśliwy w większości krajów przemysł pomocowy tutaj nie występuje. Przecież Somaliland to Somalia, a tam jest anarchia. Kto by tu chciał przyjechać. Można się tylko zastanawiać nad tym jak ciężko musi się tutaj żyć pozostając na marginesie światowej świadomości.
Nasz hotel zlokalizowany jest tuż przy plaży i jest pewnie jednym z niewielu, jeżeli nie jedynym w tych okolicach. Po wrzuceniu łachów i plecaków do pokoi szybko decydujemy się na odświeżającą kąpiel w morzu. Szybko do nas bowiem dociera, że jednym z elementów szalenie nam odpowiadających w Hergeisy jest umiarkowany klimat wyżynny. Tutaj pogoda jest zupełnie podobna do Dżibuti. Jest jak w piekarniku. Poza tym taplamy się teraz najbliżej pirackich rejonów jak chcielibyśmy podejść i daje to dodatkową dawkę emocji.
Wieczorem raczymy się rybą w restauracji z widokiem na port gdzie na samym środku wychyla się z morskich toni wrak statku. Wszystko tu sprawia wrażenie jakiegoś upadku, jakiejś klęski, a jednak wolą tych ludzi jako tako kula się do przodu.
Już po zachodzie słońca zostajemy odwiezieni do naszego hotelu i tam wita nas błoga cisza. Ten zachwyt trwa jednak bardzo krótko. Cisza może być bowiem błoga w Sztokholmie lub w Zurychu, tutaj oznacza tylko jedno. Nie działa generator. Jeżeli nie działa generator to i klimatyzacja raczej nie ruszy, więc czeka nas mało ekscytująca perspektywa przepoconej i przedrzemanej nocy. Obsługa próbuje coś tam w agregacie pogrzebać i po jakiejś godzinie ten przepiękny rumor działającego prądotwórcy dociera do mojego domku, a po chwili za nim światło i chłód. Udało się, noc będzie bardziej komfortowa niż się zapowiadało. 

9 – GDZIE JEST TEN CMENTARZ (dodane 05-02-2013)


Ian i Alister zostali w Berberze na kolejną noc, do Etiopii wrócą już bezpośrednim samolotem stąd. Oczywiście tylko jeżeli wszystko co może w międzyczasie pójść nie tak, jednak się nie wydarzy. Ja wracam z moją obstawą, kierowcą i żołnierzem, do Hergeisy. Towarzysze raczej z automatu raczą się oczywiście Khatem, którym częstują również mnie. Żuję ofiarowaną mi gałązkę, dokładnie im się przypatrując, żeby się upewnić, czy taki listek się jeszcze nadaje i jak wiele z łodyżki można również skonsumować. Smak niczym się nie wyróżniający, przywodzący na myśl pożeranie trawy na łące, szczególnie mnie nie przekonuje. Kończę przygodę z Khatem na jednej gałązce, kilkadziesiąt gałązek od momentu gdy mógłbym poczuć jakiekolwiek sensacje związane z tą rośliną. Czyli spróbowałem, ale nie za bardzo i to mi wystarcza, tym bardziej, że zielona papka przywiera do zębów i zastanawiam się czy moje zęby nie zmienią na stałe barwy z żółtej na zieloną. 
Dojeżdżamy z powrotem bez zbędnych wrażeń. Zrelaksowany i przepełniony poczuciem absolutnego bezpieczeństwa przesypiam większość trasy, może dlatego nic z tego przejazdu szczególnie mi w pamięć nie zapadło. Dzień jeszcze pozostawia możliwość zrobienia planów i aktywnego wykorzystania czasu, który mi w Hergeisy pozostał. Zabieram się więc do poszukiwania ostatniej z dostępnych atrakcji - starego poangielskiego cmentarza najeźdźców, kolonizatorów, a może wybawców i bohaterów. Mijam znany mi już na pamięć pomnik na centralnym placu, mijam 'moją' księgarnię, w której nic nie kupiłem, bo nie mieli ani jednej książki w ofercie i kontynuuję ścieżką, która tylko chyba w moim przekonaniu powinna mnie doprowadzić do celu. Wchodzę w strefę ministerialną, gdzie ogólnie-panująca nijakość zabudowy pokonana jest barwnymi i ciekawymi muralami trochę groteskowo, a równocześnie dość dokładnie przedstawiającymi zestaw zagadnień, którymi dane ministerstwo na co dzień się zajmuje. Ruchu samochodów tu nie ma, bo zapewne ze względów bezpieczeństwa drogi są z każdej strony zablokowane szlabanami. Docieram do kolejnego szlabanu, który wygląda jak zewnętrzne rogatki miasta. Stacjonujący policjant przygląda mi się ciekawie, czym wzbudza we mnie obawę, że zostanę dla mojego bezpieczeństwa zaraz zawrócony. Przewidując to pewnie zupełnie nieistniejące zagrożenie mojego dalszego spaceru, aktywnie zagaduję policjanta pytając o cmentarz, do którego zmierzam. Nie wie, ale zatrzymać mnie też nie próbuje. Nie dobrze i dobrze zarazem, bo mogę nadal iść, tylko że w dalszym ciągu nie wiem, czy idę tam gdzie chcę. Zabudowa robi się zupełnie peryferyjna, jakaś bardziej rozproszona, mimo że identycznie licha jak w samym centrum, to zupełnie inna, bardziej odgrodzona od ciekawskiego spojrzenia przypadkowego przechodnia. Rezygnując z zupełnie samodzielnego odszukania cmentarza, który jeżeli w ogóle istnieje, to może być zlokalizowany gdzieś w niewielkim bocznym podwórku, pokonuję swój wewnętrzny opór i zaczynam już na serio pytać się jak ten cmentarz znaleźć. Od sklepu do restauracji, przez Dom Angielskiego Weterana wszyscy aż się rwą do pomocy, ale zupełnie nie wiedzą o co mi chodzi. Po bezcelowym stacjonarnym krzątaniu się idę jeszcze kawałek dalej i podchodzę do żołnierza pilnującego jakiejś bramy. 
- Przepraszam, szukam cmentarza angielskich żołnierzy? Nie wiesz gdzie to może być? - pytam pełen naturalnej już ufności zarówno do żołnierza jak i jego kałacha.
 - Tak to tutaj jest - odpowiada żołnierz zupełnie spokojnie i przesuwa się, żeby mnie przepuścić w bramie.
Zadowolony, że jednak udało mi się tą atrakcję wytropić wchodzę do środka i rozglądam się za nagrobkami. Żołnierz prowadzi mnie na werandę jakiegoś całkiem znośnie pobudowanego domku. Mijane po drodze dość ekskluzywne samochody i ogólna aparycja tego miejsca sprawia, że zastanawiam się czy faktycznie dobrze trafiłem. Rozsiadam się na werandzie i czekam na rozwój wypadków. W międzyczasie przekonuję siebie już zupełnie, że na tym terenie na pewno nie był pochowany żaden żołnierz, ani brytyjski, ani sowiecki, ani nawet somalilandzki. 
Z zamyślenie wyrywa mnie ubrany w garnitur pan, zadający mi dokładnie to samo pytanie, które od jakiejś już chwili kołacze mi się w głowie.
 - Co pan tu robi? W czym możemy pomóc? - słyszę
 - Szukałem starego brytyjskiego cmentarza, zapytałem żołnierza przy bramie i powiedział mi, że to tutaj. Ale teraz jak tu chwilę posiedziałem mam wrażenie, że chyba nie do końca dobrze trafiłem - powiedziałem zgodnie z moimi obecnymi odczuciami.
Walczyłem do tej pory dość intensywnie z kiełkującą w głowie bardzo nieatrakcyjną myślą, że nie tyle dałem się porwać, ale praktycznie sam się porwałem. Rzucam okiem na żołnierza przy bramie i zastanawiam się naprędce, czy on pilnuje, żeby tu nikt nie wszedł, czy może już w tej chwili pilnuje, żebym nie wyszedł.
Z zamyślenia, albo raczej potoku myśli karmionego wzrastającą adrenaliną wyrywa mnie 'garniak'. - To faktycznie chyba Pan źle trafił. Tu nie ma cmentarza, to jest dom kandydata na prezydenta Somalilandu w obecnych wyborach. - odpowiedź przyznam trochę mnie zamurowała.
Grzecznie przeprosiłem za najście i nadal trochę niepewny czy brama działa dwukierunkowo udałem się w jej kierunku. Żołnierz jak poprzednio przepuścił mnie bez zbędnej zwłoki i dopiero na zewnątrz zaczęło do mnie docierać to co się wydarzyło i tak na prawdę wiele scenariuszy, które mogły się dla mnie skończyć o wiele mniej fortunnie.
Niesiony na fali emocji wywołanych nie do końca rozsądną decyzją przekroczenia bramy postanowiłem poddać się i cmentarz sobie odpuścić. Chyba wystarczyło mi na jeden dzień emocji, więc zawróciłem w stronę centrum. Po kilkuset metrach przebytych znaną mi już trasą, po raz kolejny wykazując się brakiem zdrowego rozsądku odbiłem na prawo i postanowiłem iść drogą równoległą do poprzedniej. Skoro to ostatni dzień w Hergeisy to chociaż napatrzę się na zaś na architekturę tego miasta. Nic szokującego by w tej decyzji nie było, gdyby nie błyskawicznie postępujący zmrok i brak ulicznego oświetlenia. Droga, którą wybrałem zamiast prowadzić prosto jak strzałą kluczyła dość swobodnie, wiła się raz po raz odbierając mi wiarę, że dotrę przy jej pomocy cało do hotelu. Każde mijane zaciemnione krzaki uruchamiały moją i tak już rozochoconą wyobraźnię. W towarzystwie w sposób ciągły wymyślanych zagrożeń i niebezpieczeństw dotarłem do hotelu i doświadczenie z Hergeisy pod względem adrenaliny uznałem za zupełnie wystarczające. Chroniąc się bardziej przed sobą i na nowo odkrytą zdolnością podejmowania nieracjonalnych decyzji, z hotelu już nie wychodziłem.
Rano pokierowany przez pomocnych pracowników hotelu dotarłem na tak zwany dworzec, skąd prywatne samochody osobowe udawały się w stronę Etiopii, do granicy. Gdy tylna część bagażnikowa została już wypełniona kobietami i dziećmi, a obok mnie na tylnym siedzeniu wydawał się być nadkomplet pasażerów, poczekaliśmy jeszcze na jednego. W ten sposób na tylnej kanapie siedziało nas pięciu, co sprawiało, że nie czułem zupełnie swojej ochronnej warstwy tłuszczu na biodrach. Zamiast tego lewa kość biodrowa przy każdym manewrze wierciła dziurę w plastikowym poszyciu drzwi, prawa zaś zrosła się z kością mojego sąsiada. Zastanawiałem się tylko, czy uda mi się od niego już kiedykolwiek odczepić. Proces sczepienia nabrał na sile zaraz po tym jak zjechaliśmy z głównej, asfaltowej trasy prowadzącej do Dżibuti na pustynną drogę w stronę Etiopii. Droga ta była luźnym wyborem kilkunastu osłoniętych od siebie krzakami ścieżek, szerokich na jeden pojazd, ale wykorzystywanych dwukierunkowo. Kierowca na pewno doświadczony na tej trasie, tak sobie przynajmniej założyłem, płynnie i z niemałą gracją prześlizgiwał się między jedną, a drugą ścieżynką, wystarczająco skutecznie broniąc się przed zarówno niespodziewanym zakończeniem trasy, jak i nadjeżdżającymi z naprzeciwka pojazdami. Na granicy sprawiłem niemały zawód etiopskim celnikom, których zdziwiła moja wydana w Dżibuti wiza. Czy sprawiłem im przykrość, bo tak bardzo lubią pomagać przekraczającym granicę, czy też dlatego, że nie mogli narzucić mi swojego podatku ustalonego przez nich w ramach inicjatywy prywatnej, już się nie dowiem. Dalsza część trasy, do Harar, przebiegła w już luksusowych, zupełnie nie nadających się do jazdy nawet po tutejszych drogach autobusach. Nawet przesiadka w Jijiga wyszła całkiem sprawnie. Dopiero przy wyjeździe z tego miasta zaczęły dziać się rzeczy trochę dziwne. Zostaliśmy zatrzymani przez bandę małolatów, wyglądających na nie więcej niż lat 15. Posiadali jakieś urzędowo nadane zezwolenie na sprawdzanie dokumentów podróżnych. Może nic by w tym nie było specjalnie szokującego gdyby nie ta dysproporcja. Wiekowa staruszka tłumacząca się ordynarnej i nieprzejednanej 15-latce. Momentami praktycznie błagająca tą upajającą się swoją władzą dziewczynę o możliwość kontynuowania podróży. Ja jak zwykle byłem bezpieczny, tego typu patrole przeważnie nawet nie proszą osób wyglądających obco o jakiekolwiek dokumenty. Gdy jednak znajdą kogoś słabszego, zdanego na ich łaskę i niełaskę, pławią się w swojej władzy. Zachowanie widoczne i niestety rozpowszechnione na całym świecie, tu trochę bardziej intensywne, chyba ze względu na tą kwestię wieku. Na to zderzenie młodzieńczej zapalczywości i starczej mądrości, czy też związanej z życiowym stażem elastyczności. Panie dalej nie pojechały.

10 – POKARM DLA HIEN (01-03-2013)

Do Harar dojechałem już w nocy. Niespecjalnie jestem zwolennikiem docierania do nowego, sporego miasta w nocy, ale też nie zawsze ode mnie to zależy. Ułożywszy w głowie mini-przewodnik surwiwalu w miejskiej dżungli, dynamicznie ruszyłem w jakimkolwiek kierunku z dworca autobusowego. Lepiej iść przez chwilę w złym kierunku niż przypadkiem kogoś na takim dworcu 'poznać'. Nie mam z tym związanych przykrych doświadczeń, mam jednak głębokie przekonanie, że jest to jedno z tych miejsc, gdzie nawiązana nowa znajomość przeważnie jest podszyta ukrytymi zamiarami i potrzebami. Manewrując dynamicznie trafiłem na jakąś drogę, która mimo, że wydawała się prowadzić do upatrzonego hotelu wiła się tak nieokreślenie, że straciłem rozeznanie w kierunkach. Doszedłem z jej pomocą do dużej i szerokiej alei, ale nie w tym miejscu gdzie to sobie wyobrażałem. Moja wyuczona na pamięć mapa, którą próbowałem zapamiętać jeszcze w Somalilandzie, zdezaktualizowała się. Gdy rozpocząłem chodzić w tę i z powrotem postanowiłem zasięgnąć języka. Szczęście chciało, że zapytany przeze mnie Hararczyk szedł właśnie do tego hotelu, a spotkałem go u szczytu bocznej drogi, nad którą debatowałem przez ostatnie parę minut, a którą powinienem iść od początku. W hotelu okazało się, że mają co prawda jeden pokój wolny, ale nie mają do niego klucza, dlatego nie mogą mnie tam zakwaterować. Perspektywa dalszych wędrówek po nieznanym mieście w poszukiwaniu alternatywnej noclegowni nie sprawiła mi za wiele radości, dlatego próbowałem z nią walczyć. Recepcjonista pewnie na moje szczęście był jednak nieugięty i nie zgodził się na zakwaterowanie mnie w pokoju do którego ktoś w każdej chwili mógł wejść korzystając z zagubionego klucza. Poznany Hararczyk, któremu z braku lepszych pomysłów postanowiłem zawierzyć powiedział mi jednak, że zaprowadzi mnie do innego miejsca, gdzie powinny być wolne pokoje. Jest przewodnikiem po Harar, więc od razu po drodze umówiliśmy się na dzień następny, na spacer z opowieściami po starym mieście w Harar. Pokój się znalazł, dogadaliśmy szczegóły co do rannego spotkania i rozlokowałem się w pokoju, z którego mogłem obserwować mały placyk wchodzący w fazę nocną, już bez handlu, ale z ludźmi wałęsającymi się, ewidentnie robiącymi zapowiedź gwaru, tłoku i dynamiki, która miała na ten plac powrócić z samego rana.
Z przewodnikiem, nazwijmy go Tym Hararczykiem, spotkałem się o umówionej godzinie i ruszyliśmy na miasto. Początkowo prowadził mnie zapewne swoją zwyczajową trasą, zahaczając o wszelkiej maści sklepy, gdzie jego znajomi z widocznym entuzjazmem chcieli sprzedać mi kontenery chińskich produktów. Przez fabrykę mąki, sklep z metalowymi różnościami i dział tekstylny na lokalnym rynku docieraliśmy się w tej jednodniowej, wspólnej wędrówce. Przeszliśmy nareszcie jedną z bram muru nadal okalającego stare miasto i zaczęła się oczekiwana lekcja z tego wyjątkowego miasta. Oaza muzułmańska w chrześcijańskiej Etiopii długi czas rządziła się swoimi prawami, ostatecznie została spacyfikowana, ale nie utraciła do końca swojej tożsamości. Ten Hararczyk pokazał mi domy ludzi, którzy byli już na pielgrzymce do Mekki, będącej jednym z podstawowych elementów wiary muzułmańskiej. Udział w takiej pielgrzymce jest sporym powodem do dumy, dlatego też osoba, która taką pielgrzymkę ma na swoim koncie w specjalny sposób oznacza swoje domostwo, tak, żeby nikt nie miał wątpliwości, że osoba tu mieszkająca w Mekce była.
Nie chcąc oglądać każdego pałacyku i każdej uliczki przysiadywaliśmy sobie to tu to tam, na krawężniku z sodą w ręce i obserwowaliśmy życie ulicy, tu jakaś babcia sprzedaje orzechy, tam jakiś młodzieniaszek jeździ rowerem w dół i w górę ulicy. Zamiast kontynuować bądź co bądź męczącą przechadzkę po kolejnych wąskich uliczkach chętnie przystaję na propozycję obejrzenia meczu w jakimś tam lokalu. Okazuje się, że jest to malutkie pomieszczenie w blaszanej budzie, będące równocześnie jedynym dystrybutorem Coca-Coli na cały Harar. Pozostałe miejsca oferują jedynie napoje od koncernu Pepsi. Mecz leci na małym telewizorze przyprószony mrówkami atakującymi obraz, w dodatku pudło jest ustawione w taki sposób, że i tak nic nie widzę. Przeszkadza mi to mało, nigdy piłki nożnej z ekranu nie nauczyłem się oglądać i w tym momencie nie czuję potrzeby tego zmieniać. Siedzę sobie spokojnie przy sziszy, wiercę sie co jakiś czas, bo siedzenie na podłodze jest dla mnie trochę niewygodne i obserwuję przez dziurę gdzie mogłyby być drzwi mój prywatny film. Obrazy, które dla siedzących obok mnie Hararczyków nie przedstawiają żadnych wartości, dla mnie zaś, są w tym momencie najważniejsze. Żona właściciela stała się mimochodem łącznikiem pomiędzy tym osłonientym światem wnętrza, które raz po raz zamiata, z którego na zewnątrz wynosi puste butelki po sodzie, a światem zewnętrznym właśnie, gdzie z kolei pełne butelki sprzedaje, gdzie prezentuje krzaczki khatu, dobija targu i krząta się. Po dwóch sziszach, po obserwacjach z ukrycia i po nawet nie wiem jakim wynikiem zakończonym meczu między również nie wiem jakimi dróżynami rozchodzimy się na jakiś czas. Ja idę się zdrzemnąć, mój przewodnik nie wiem co robić. Spotkamy się dopiero wieczorem, na tak na prawdę wisienkę u tortu. Na najważniejszą i chyba unikatową atrakcję Harar, na karmienie hien z czego to odległe miasto słynie.
Ze względów nie wiem jakich, bo na pewno nie bezpieczeństwa bierzemy moto-riksze i jedziemy w okolice starej, bądź nadal czynnej rzeźni, gdzie ze względu na obfitość mięsnych odpadków hieny nauczyły się od dawien dawna liczyć na pełny brzuch. Moto-riksza okazuje się bardzo przydatna bo rzuca światło na poza tym ciemny, słabo widoczny plac. Tu się coś rusza, tam coś się śmieje, tu się trzęsą krzaki, tam coś wybiega zza śmietnika. Tam skąd ja jestem można czasem karmić z ręki dziki. Dlatego sądzę, że jestem przyzwyczajony do hordy dzikich zwierząt chrumkających w pobliskich krzakach. Jest jednak pewna różnica, dziki karmi się jabłkiem na przykład, a nie pasami śmierdolącego rozkładającego się mięsa. Co jest w tym niepokojące – ja się z jabłek nie składam, więc dzika interesuje tyle co nic, z mięsa już tak i nie wiem czy hiena ogarnie, że ja się jeszcze nie rozkładam, czy może nie stanowi to dla niej zbyt istotnej różnicy. Dodatkowo hieny wyglądają tak jakoś pokracznie, niesymetrycznie, od razu więc przychodzi mi na myśl żałośnie, te przykrótkie nóżki, przekombinowany grzbiet, no i te odgłosy, z czego one się tak cieszą – no chyba że coś sobie wykombinowały i mi o tym nie mówią, żebym im nie zwiał.
Hienami opiekuje się pan, który dla takich turystów jak ja ma przygotowane kosze z mięsnymi skrawkami i za turystyczną opłatą hieny karmi. Zabawa jest interaktywna, samemu też można hieny pokarmić. Karmienie z ręki jest zupełnie ok, ale karmienie niemalże z ust do ust trochę już wywołuje silniejsze emocje. Niemalże z ust do ust oznacza, że karmiący, czyli na przykład ja, do ust wkłada niewielki patyk, na końcu którego taki mały wiecheć mięsnej uczty już bez dodatkowych przekaźników ląduje w paszczy hieny. Nie trwa to godzinami, nie ma mowy o hienie zaglądającej nam głęboko w oczy, nie czujemy jej oddechu na swojej twarzy, ale nawet na ten ułamek chwili jest to bliskość mało komfortowa. Robię to parę razy, tak żeby mieć piękne zdjęcie na wieczną pamiątkę – chyba a parę razy za dużo, bo jak się ostatnio okazało wszystkie zdjęcia z tego wyjazdu zgubiłem już po raz trzeci i tym razem na dobre.
Karmimy hieny, ale mamy w tym umiar, nie czekamy, aż się nażrą, ale tak trochę tylko je nakarmiamy. Nie przekarmienie hien istotne jest dla całego miasta. Po tym jak miasto zasypia hieny zastępując służby komunalne przechodzą systematycznie i zgodnie z pewnym niezmiennym schematem przez opustoszałe uliczki i pożerają wszelkie zostawione dla nich śmieci. Są w tym bardzo dokładne i skrupulatne – wspaniały przykład współpracy człowieka z naturą. Mi się jednak wydaje, że tak do czysta to wszystkich śmieci te hieny niepowyzbierają. Kłócić się jednak nie zamierzam, skoro tak to opowiada mój przewodnik to trochę mu w to wierzę, a trochę nie

11 – ****** HOTEL (01-03-2013)

Z Harar wyjeżdżam w środku nocy, tak około godziny 5 rano, nie dlatego że muszę przed kimś uciekać, ale ze względu na słabo dopasowaną ofertę przewozu, albo 5 rano i jestem przez zachodem słońca w Addis, albo się wyśpię i będę z kolei w Addis dawno po zmroku. Droga z Harar do Addis przebiega tak jakby określonym już rytmem, wspólne posiłki ze spotkanymi w autokarze ludźmi, podziwianie górskich widoków, częste drzemki, które miewam zawsze w środkach lokomocji. Ten odcinek jest jednak pod pewnymi względami wyjątkowy. Po pierwsze Afarowie – plemię jakich wiele, a jednak inne niż wszystkie. Afarowie sobie znanymi sposobami zabezpieczyli możliwość posiadania broni – niekoniecznie tradycyjnej, kałacha jeżeli im tak wygodniej też mogą nosić. Może nic w tym by nie było szokującego, gdybym w ramach przedwyjazdowych badań, które zawsze traktuję po macoszemu, się o tym dowiedział. Tu dowiedziałem się powiedźmy w trakcie akcji – na pustej drodze biegnącej przez jeszcze bardziej puste pustkowie zza nieistniejących krzaków na niczym nie ograniczonym horyzoncie wybiegła gromada ‘pasterzy’ z kałachami na ramieniu i żywo do naszego autobusu gestykulowali. Dysonans wynikający ze zderzenia tej na prawdę pustej i martwej przestrzeni z ich żywiołowością i trudną do ocenienia zapalczywością potęguje kiełkujące wrażenie – wrażenie o zagrożeniu. Bo tak na prawdę jak wygląda porwanie to chyba nikt nie wie, dopóki tego nie przeżyje. Próbuję się nie wychylać, żeby niepotrzebnie nie produkować adrenaliny wchodzę w taką chwilową formę przetrwalnikową i czekam na rozwój – dość szybko się okazuje, że ‘pasterze’ chcieli nas po prostu zatrzymać, żeby jednego z nich zabrać ze sobą, za opłatą oczywiście. Jest jednak coś nawet dla mnie niepokojącego w takim obrazku z cywilem z kałachem na ramieniu. Nieracjonalne, bo zapewne żołnierz z kałachem, którego możemy w tych rejonach spotkać, może być równie dobrze przeszkolony co cywil, czyli zupełnie nie. Taki mundur daje jednak nieznany mi wcześniej komfort, którego przy spotkaniu z Afarami bardzo mi brakowało.
Do Addis docieramy w miarę wcześnie, pokonując objazdy przy wykopach, które bardziej wyglądały na próby stworzenia tunelu do Chin, niż zwykłej rozbudowy drogi. Mam więcej czasu, więc postanawiam porozglądać się za sensownym hotelem, większość prób rozbija się jednak o dobrze mi już znane moje skąpstwo. Dodatkowo mój portfel świeci brakami i w sumie dwutorowo biegam po Addis szukając hotelu i sposobu, żeby za ten hotel zapłacić. Nie koniecznie chodzi mi o zarobienie,  wystarczy wypłacenie z tego co już kiedyś zarobiłem. Do tej pory prawie wszędzie bankomaty działały bez zarzutu, więc nie spodziewam się w tej dziedzinie zbyt wielu przygód w Addis – a jednak. Zlokalizowanie bankomatu podpiętego do światowej sieci finansowej nie było szalenie trudne, tylko mało efektywne. Dwa ze znalezionych bankomatów miały awarię, co mogło oznaczać tylko jedno, awaria dotyczy całej sieci i i tak nic nie załatwię. W ramach wiary z swoją dobrą energię postanawiam udać się w miejsce, które jako ostatnie może w Addis nie posiadać możliwości korzystania z kart. Najbardziej wygwiazdkowany hotel w tej części świata – Hotel Sheraton w Addis Abeba.
Przedzieram się przez miasto, to z górki to pod górkę i jestem zdziwiony jak szybko się męczę. To chyba jednak nie była malaria za moim tu pierwszym pobytem, która mnie zwalała z nóg, a raczej nieprzystosowanie do zbyt dużej wysokości. Addis leżące wysoko nad poziomem morza dała mi płytki oddech i za szybkie zmęczenie. Na szczęście ponoć ciało jest w stanie ‘zapamiętać’ wysokość, więc może następnym razem zmęczenie będzie mniej dokuczliwe.
Przejście przez drogę zawładniętą ulicznymi sprzedawcami czegokolwiek, raczej uruchamiające w głowie słowo bieda, zestawione z bryłą, wnętrzem, obyczajem, typem ludzkim związanym z Hotelem Sheraton jest dość nieprzyjemne. Tym bardziej, że ja jako tako nie należę do żadnej z tych dwóch grup pozostających na dwu ekstremach linii poziomu życia. Mimo, że mam faktycznie powód do wejścia do tego hotelu – potrzebuję skorzystać z bankomatu – czuję się tam strasznie nieswojo. Już w holu ‘witają’ mnie zblazowane, ubrane ze zbytkiem okraszonym skwaszoną miną dzieciaki. Siedzą na kanapie nic nie robiąc. Przewalają się tłumy polityków, technokratów, menedżerów, doradców i wszelkiej maści innych ‘wybrańców’, których stać na pobyt w tym hotelu, bądź którzy są związani z wystarczająco zasobną organizacją – pracownicy ONZ średniego i wyższego szczebla na pewno.
Próbuję niezauważony, żeby mnie ktoś bez powodu nie wyrzucił za nieprzystosowanie do tego miejsca przedostać się do banku i bankomatu. Szczerze mówiąc to boję się nawet zapytać kogokolwiek, żeby niepotrzebnie nie zwracać na siebie uwagi. Udaję więc przekonanie, że wiem gdzie jestem i coraz bardziej jestem zażenowany tym miejscem, ale chyba jeszcze bardziej tym jaki ma na mnie wpływ, jak nie to miejsce reaguję. Bankomat nie działa i tu, misja przydała się na nic. Wymieniam więc zaskórniaki dolarowe, trzymane na czarną godzinę – bo być może właśnie wybiła i wychodzę, zostawiając te czyste i przepyszne wnętrza. Na ulicy, już za płotem, kupuję pieczoną kukurydzę, wsiadam w minibus i czuję, że mogę w końcu nabrać powietrza pełną piersią. ‘Luksus’ etiopskiej ulicy wydaje mi się o wiele bardziej znośny niż to co zastałem w Sheratonie.
Tak oddychając swobodnie napotykam się w tym kilkumilionowym mieście na mojego ‘przyjaciela’, który dorwał mnie w Addis za poprzednim razem. Tak samo jak w przypadku spotkania w Dżibuti, przyjaźń jest wyraźnie jednostronna, tak samo jednostronna, jak i niechęć – ta pochodzi ode mnie. Niegrzecznie i obcesowo wyraźnie komunikuję, że jest naciągaczem i nie mam zamiaru dyskutować z nim na jakikolwiek temat, a już w szczególności na temat tego czy mi czegoś nie potrzeba, bo on chętnie ‘pomoże’. Docieram sam, bez pomocy ulicznego sprzedawcy interesownego wsparcia turystów, do hotelu, bardziej nory, ale przynajmniej w znośnej cenie. Zamawiam herbatę, frytki i czekam 4 godziny, aż mój pokój o godzinie 23 zostaje w końcu zwolniony i mogę się przespać. W ramach kontroli jakości własnych snów, nie myślę o tym co się na pewno zawsze dzieje w tym i sąsiednich pokojach, nawet mimo, że sąsiedzi głośno mi podpowiadają jak najsensowniej korzystać z tych norek.

12 – RASTA-MIASTO (01-03-2013)

Trochę zmęczony dużym miastem raczej z ulgą docieram dnia następnego na bus w kierunku południowej granicy etiopskiej. W ostatnią już nogę tej wycieczki, celem dotarcia lądem z Addis do Nairobi drogą, która najczęściej funkcjonuje jako Bandit Road (powiedźmy Droga Rzezimieszków). Trasa jest dość długa, dlatego koniecznym będzie rozłożenie jest na etapy. Dla mnie najważniejszym postojem będzie miasteczko Shashemenie, którego nazwa od dłuższego czasu pobudzała moją wyobraźnię. Jest to nazwa dźwięczna, przenosząca pewien poziom energii, który faktycznie się w tym miejscu znajduje. Jest to bowiem ‘Jasna Góra’ rastafarian. Jest to najistotniejsze miejsce kultu etiopskiego cesarza Haile Selasje, który stoi w centrum rastafariańskiej religii. Poza terenami, gdzie za opłatą (przez co zrezygnowałem z tej atrakcji) można przyjrzeć się życiu codziennemu rastafarian, w Shashemenie ciężko oczekiwać wielu atrakcji. Na takowe można się jednak zawsze natknąć przypadkiem, tak też się stało w przypadku mojej wizyty w tym mieście. Miałem tam co prawda tylko przenocować, zdecydowałem się jednak na przedłużenie pobytu i pochłonięcie atmosfery hotelu, który właśnie zbankrutował. Pokierowali mnie do niego zapoznani lokalni z autobusu. Motoriksza przywiozła mnie do niewykończonej bramy, gdzie po chwili negocjacji zostaliśmy wpuszczeni do recepcji. Okazało się szybko, że generalnie hotel jest zamknięty, bo padł, ale chyba nie jest zamknięty do końca, bo pokój na noc mogłem podnająć. W nocy ciężko było ocenić w jakikolwiek sposób wygląd tego miejsca. Zostałem jednak zaskoczony przez obsługę, którą sobie tylko znaną skalą oceniłem na 7 gwiazdek. Kelner energicznie przynosząc menu tak tryskał entuzjazmem na widok jedynego gościa w poza tym zawsze pustej restauracji, że tą energią po prostu zarażał. A już po pytaniu – They come from where? (Oni przychodzą skąd?) – które chwile trawiłem zanim zrozumiałem, że jest to pytanie zarówno do mnie jak i o mnie. Po przebrnięciu przez menu i ustnym wykreśleniu 90% być może kiedyś dostępnych potraw, zamawiam to co mają. Zjadam nawet ze smakiem.
Następnego dnia organizuję pranie swoich rzeczy i trochę się szwendam po mieście. Wracam do hotelu, podziwiam piękne murale, potencjał zakwaterowania tysiąca gości, ni to piękną ni brzydką zabudowę. W ramach przygotowania do Bandit Road, która wedle moich niczym nie podpartych oczekiwań będzie raczej męcząca. Wyspać się jednak nie mogłem. Moje drzemki były przerywane wizytami codziesięciominutowymi pań praczek, które przynosiły trochę jeszcze wilgotne ubrania do mojego pokoju celem rozwieszenia i miejmy nadzieję wysuszenia. Może by mnie to nawet i zirytowało, że co dziesięć minut muszę po raz kolejny dziękować za jeszcze jedne czyste spodenki, i kolejny uprany t-shirt. Zachowanie pań wpasowywało się jednak tak doskonale w klimat tego hotelu, hotelu gdzie wszystko wydaje się takie ‘nienormalne’.
Gdy już podliczyłem ilość przyniesionych ubrań i stan zgadzał się z oczekiwanym zapadłem w głębszy sen. Nie spodziewałem się już żadnych wizyt. Takie miejsca jak to, być może zgodnie z filozofią rastafarianizmu, a być może nie, uczą że gotowym trzeba być na wszystko. Mimo, że to wszystko tak ciężko sobie wyobrazić nim się wydarzy. Obudziły mnie szelesty w pokoju, zupełnie jakby siatki zaczęły się same po pokoju przemieszczać. Winny nie był jednak przeciąg związany z niezamkniętym oknem balkonowym. Chociaż otwarte okno znaczenie ma w tym wszystkim niemałe. Przez to okno do pokoju wdarły się małpy, tylko dwie co prawda bo reszta została na czatach na balkonie. Te dwie jednak wyczuły ukrytą w siatce kawę. Ich nieporadne otwieranie kawy właśnie mnie zbudziło. Mimo że kilku już godzinny pobyt w tym hotelu mocno mnie zrelaksował i przesunął moją granicę tego co dziwne, te pierwsze chwile po przebudzeniu, były dla mnie tak samo niezwykłe jak dla złodziejskich małp. Baliśmy się siebie nawzajem nie do końca wiedząc jak się w stosunku do siebie zachować. Zanim wymyśliłem plan działania, małpy się jednak poddały i zostawiły mnie i kawę w spokoju. Zamknąłem okno i wróciłem do snu zastanawiając się co zobaczę po następnej drzemce.

13 – BANDYCKA DROGA (01-03-2013)

Nie obudziło mnie nic, to znaczy obudziłem się w sposób naturalny, bez udziału czynników zewnętrznych. Wyspany wybrałem się na dworzec i zająłem miejsce o wiele za wcześnie. Gdybym jednak zwlekał mógłbym nie zdążyć – przy autobusach jeżdżących zgodnie z rozkładem opartym na zapełnieniu autobusu, jedynie lokalni wiedzą kiedy trzeba przyjść, żeby nie być za wcześnie ani za późno. Tacy turyści jak ja mogą być tylko albo dużo za wcześnie, albo już po odjeździe. Wolałem pierwszą opcję i czekanie na odjazd wykorzystałem na energetyzującą poranną drzemkę, o której tak często marzymy będąc zmuszonymi do funkcjonowania w godzinach około szósto-rannych.
Po mnie, czy chcę czy nie przeważnie widać, że nie jestem lokalny. Jedynie w Szwecji biorą za pewnik, że jestem swój, mimo że nie jestem. Stąd moi sąsiedzi w autobusie widząc we mnie nie-etiopczyka postanowili się mną zaopiekować. Osoby będące w zasięgu mojego ucha postanowiły między sobą rozmawiać po angielsku, chyba po to, żebym mógł wiedzieć o czym rozmawiają. Było to z ich strony bardzo miłe. Dopiero na obiadowym postoju zorientowałem się, że nie jestem jedynym turystą. Poza mną trasę bandycką postanowił zrobić również Kenijczyk z plemienia Samburu. Chyba miałem w tym czasie jeszcze zbyt słabe ‘doświadczenie w Afryce’, żeby z tłumu wyłowić go jako nielokalnego. Obaj nie wiedzieliśmy dokładnie jak wygląda harmonogram podróży. Obaj mieliśmy nadzieje, że autobus dojedzie do granicy za jednym zamachem, mimo iż pojawiały się jakieś głosy o koniecznym noclegu w mieście jeszcze przed granicą. Mimo iż w takich przypadkach utrzymywanie nadziei, że być może nie będzie noclegu mimo iż wszystko za tym przemawia, nawzajem karmiliśmy się przekonaniem, że logiczniejszy jest brak noclegu. Nasze obopólne przekonywania były bezużytecznie. Autobus zatrzymał się w miasteczku i do rana nie zamierzał się nigdzie ruszać. Mając do wyboru dwie noclegownie, co jedną to gorszą dałem się namówić poznanemu znajomemu na pomysł próby kontynuacji stopem. Podjechaliśmy do rozwidlenia dróg i czekaliśmy z nadzieją na szansę dalszej jazdy aż do zmroku. Nikt nas nie zabrał, bo najwyraźniej nikt nie chce się w tych rejonach kręcić po nocy. Wróciliśmy już po zmroku, niedoświetloną piaskową drogą do jednej z dwóch noclegowni akceptując konieczność noclegu. Chyba bardziej nazwa drogi (mimo, że dopiero od granicy z Kenią, można mówić o drodze bandyckiej), niż jakiekolwiek obiektywne powody sprawiły, że czułem się nieswojo. Niebezpiecznie. Na szczęście nie łaziłem sam, a z kimś kogo poznałem kilka godzin wcześniej o kim nic tak na prawdę nie wiedziałem. Dzięki znajomemu nieznajomemu czułem się o niebo bezpieczniej.
Następnego dnia dotarliśmy do granicy, przekroczyliśmy ją i załapaliśmy się na ostatnią wyjeżdżającą tego dnia ciężarówkę do Isiolo. Miasta pod Nairobi. Jako że turysta i biały dostałem zaszczycające miejsce na stelażu paki i podziwiałem mijane tereny z nieznanej mi dotąd wysokości. Początek był oszałamiający. Widoki półpustynne, nieograniczony horyzont. Moja obecność okazała się bardzo korzystna dla przewoźnika. Wewnątrz paki ukrytych było bowiem kilku nielegalnie przekraczających granicę Etiopczyków. Obecność białego pozwalała na mniej dokładne kontrole przez służby imigracyjne. Dzięki temu panowie, z którymi nie miałem wspólnego języka, ale częstujący pestkami słonecznika, będącymi pewnie ich prowiantem na podróż, bezpiecznie dotarli do Isiolo przez nikogo nie niepokojeni. Po kilku godzinach przedzierania się przez pustynne tereny rurka ze stelażu zaczęła coraz mniej przyjemnie obijać się o moja kość ogonową. Udawało mi się raz na jakiś czas usiąść na plandece, ale już po chwili byłem strofowany przez pomocnika kierowcy i musiałem zanim nie przestanie na mnie patrzeć  znowu narazić swoje kości na trwały uszczerbek. Cały dzień na takiej rurce, i cała noc, z pustynnym piaskiem niepostrzeżenie zmieniającym moją karnację dał mi się w kość. W Isiolo, chociaż dostać musiałem się aż do Nairobi, należy zmienić pojazd. Jazda na pace jest możliwa tylko do Isiolo, później jest to uznane za zbyt niebezpieczne i kontynuować można jedynie autobusem, siedząc w środku a nie na dachu oczywiście.
Byłem już tak padnięty całą trasą, że zasnąłem w autobusie praktycznie w momencie wchodzenia do środka. Przytomność musiałem raz na jakiś czas odzyskiwać, szczególnie na progach zwalniających, które są w Afryce Wschodniej chorobliwie popularne i z pewnością nadużywane. Kierowca autokaru wie, że zbyt szybkie wjechanie na taki próg powoduje wybycie siedzących do góry. Przednimi kołami, które wpływają na jego komfort jazdy wjeżdżał powoli. Zaraz po przekroczeniu przyspieszał jak bolid, więc na przykład ja siedzący na drugim garniturze kół, tych tylnych, z jego ostrożnej jazdy pożytku nie miałem. Moje obite kości zostały więc w autokarze doobijane.
Przytomność ta nie była jednak pełna, choć niektórzy mogliby się w tej kwestii ze mną spierać. Na przykład mój sąsiad. Zdziwiłem się bowiem bardzo jak już po pełnym przebudzeniu w Nairobi powiedział mi,  podając karteczkę, że to jest jego e-mail i żebym mu napisał tak jak się umówiliśmy. Na co i kiedy się umówiliśmy zupełnie nie pamiętam. Nie miałem świadomości, że z nim rozmawiałem. W Nairobi zabunkrowałem się w hotelu, szorowałem z siebie rdzawy osad przez kilka godzin mocząc się w wannie. Dwa tygodnie, ale pełne doświadczeń. Najlepszy sposób na odpoczęcie od ciężkiej i psychicznie wykańczającej pracy – to zamiast wylegiwać się na plaży i cały czas w głowie wałkować tematy pracowe – rzucić się na zupełnie inny zestaw problemów. Jak dojechać, czym zapłacić, czy zdążę, czy nic się nie stanie, czy mogę mu/jej zaufać, czy tu jest bezpiecznie. Wtedy po prostu nie ma czasu na myślenie o pracy, a paradoksalnie męcząc się czymś innym odpoczywamy najpełniej. Tak przynajmniej myślę.

14 – EPILOG (01-03-2013)

Czasem w trakcie podróży nawet nie mamy świadomości jak blisko jesteśmy od popełnienia kosztownego błędu. Jak to co zdaję się być sytuacją pod kontrolą, jest tak na prawdę balansem nad przepaścią. Granica między udało się, a się nie udało jest zupełnie nie widoczna i często nawet nie możemy sobie wyobrazić jak blisko jej stąpamy.
W międzyczasie do znajomej, która była tak miła użyczyć mi swojej karty kredytowej celem zakupu biletu linii Yemenia Airways, zadzwoniono z banku.
 - Czy autoryzuje pani transakcję na 20,000 dolarów?
 - Słucham!!! Nie, nie autoryzuję takiej transakcji.
Jak się okazało strona Yemenia Airlines ma pewne problemy konwersji walut. Zamiast korzystać z realnego kursu walut, korzysta z przelicznika 1 do 1. W ten oto sposób, gdyby nie reakcja banku kupiłbym za 20,000 USD bilety lotnicze warte co najwyżej 600 USD, które dodatkowo okazałyby się zupełnie zbędne. Do Jemenu przecież i tak nie poleciałem. Byłby to na pewno mój najdroższy zakup zbędnej rzeczy. Miałem jednak to szczęście, że zamiast w internecie (bo transakcja została odrzucona) bilet kupiłem w Jubańskim biurze podróży. Odzyskanie zapłaconych za ten bilet pieniędzy trwało kilka miesięcy. I bardzo dobrze. Był to mój zawór bezpieczeństwa. Jak tylko ktoś mnie w związku z pracą wyprowadzał z równowagi, mogłem wybrać się do tego biura i piękną polską tradycją przerzucić złą energię na kogoś innego. Wiedziałem bowiem, że nic się w sprawie biletu nie dzieje, miałem więc bezpieczeństwo, że będę mógł sobie do woli wykrzyczeć swoją frustrację i już o wiele spokojniejszy wrócić do pracy. W ten sposób urlop, którego dobroczynne efekty zwykle po paru tygodniach odchodzą w niepamięć, miał dla mnie terapeutyczny wpływ prawie przez rok. Najlepszy urlop ever!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz