sobota, 1 września 2012

KĄCIK KULINARNY #1

Nie samymi przygodami człowiek żyje. Podróż, żeby miała swoją treść musi się również w jakimś stopniu opierać o testowanie swoich kulinarnych granic. Słowenia zapewne słynie z wielu smaków i potraw. Ja chciałbym Wam z kolei zaproponować danie, które na pewno znacie, ale na które od dziś będziecie trochę inaczej spoglądać:
SADNA KUPA

Słoweńska 'SADNA KUPA' to nic innego niż nasza sałatka owocowa. Do przygotowania nie trzeba w ogóle czasu a i co do składników można podejść na zasadzie 'Co miałem/miałam pod ręką'.
Nawet w kwestii już samego przygotowania dania nie trzeba się mocno wysilać, nie jest to bowiem sałatka warzywna, więc o krojenie w kosteczkę nie trzeba się martwić.
Danie to smakuje o każdej porze roku, doskonałe na każdą okazję, ale nie ma lepszego miejsca na świecie do degustacji Sadnej Kupy niż miejscowość prezentowana poniżej:

Mogę się jedynie domyślać, że niektórzy z architektów dopuszczeni do prac przy czynieniu Ljubljany piękną często to danie spożywają. Poniżej jeden z mniej (!) makabrycznych przykładów takich architektonicznych koszmarów, którymi Ljubljana jest niestety usłana.

Więcej przykładów nie uwieczniłem, bo nie chciałem was zniesmaczyć. Musicie mi uwierzyć na słowo, lub do Ljubljany wybrać się samemu.

Miałem te sprawy przemilczeć, ale tak mnie dziś Słowenia wymroziła, a jutro zapewne nie będzie lepiej, że nie mogłem się powstrzymać. Jak się okazuje zimno wydobywa ze mnie najgorsze cechy charakteru, a w szczególności takie bezsensowne i bezzasadne zimno. Czym innym jest zmaganie się z zimnem podczas wspinaczki na K2 (jak się domyślam), a czym innym jak się jedzie rowerem przez Słowenię do Włoch, gdzie przecież zawsze świeci słońce.

piątek, 31 sierpnia 2012

FOTO-REWELACJE #2 - SAWA I SAWINIA

Na koniec tego płodnego dnia zapraszam na parę wybranych (czyli wszystkich, które zrobiłem tego dnia) fotek na odcinku Zidani Most - Ljubljana.
Zidani Most o poranku (lub jak niektórzy wolą środkiem nocy o 7:15). Zawsze jak oglądam jakieś miejsce na mapie to wydaje mi się, że jest słoneczne i przestronne. Tu okazało się, że jest mgliście i ciasnawo, ale może dzięki temu tak urokliwie.


To już takie tam na trasie:



Most ze średniowiecza



Moje ulubione, ukazujące drzemiącą siłę zarówno w naturze jak i myśli technicznej człowieka:

I tak oto, bocznymi drogami wjechałem do stolicy Słowenii




RADO-ŚĆ...


Do przygotowania takie przygody potrzeba:
  1. Nie wiedzieć nic o bazie noclegowej na danej trasie przejazdu
  2. Nie wiedzieć jak długa jest dwudniówka (całość trasy mam podzielone na dwudniowe przejazdy, żeby z góry nie zakładać ile muszę przejechać akurat dziś)
  3. Nie słuchać jak ktoś mówi, że dalej nie ma już hotelu
  4. Trochę szczęścia
  5. Pozytywni ludzie po drodze
  6. W odpowiednim momencie się zawiesić i już
29 sierpnia zacząłem dwudniówkę z Ptuj do Ljubjany, która prowadzić miała niezbyt wymagającymi pagórkami (tak nie było), aż do kanionu rzeki Sawinii, która w okolicach Zidanego Mostu łączy się z Sawą i stamtąd już w górę Sawy prosto do Ljubljany.
Przejazd do wlotu do kaniony, czyli do Celje był dość męczący, więc chciałem chociaż wyrobić dzienne 70km. Ale już w samym kanionie jechało mi się tak przyjemnie, że postanowiłem nie marnować tego potencjału i kontynuować tak daleko ja się da. W okolicach miasta Lasko mogłem już śmiało skończyć, ale nazwa następnej miejsowości Rimske Templice wydawała się jeszcze bardziej obiecująca.
Tylko że w Rimske Teplice do wyboru był hotel 4gwiazdkowy i 3gwiazdkowy. Zdecydowanie za duży przepych na moje potrzeby. Z braku lepszej perspektywy wybrałem hotel 3gwiazdkowy jako najbardziej niewygodny z dostępnych i zapytałem o nocleg. 40 Euro. To ja się zastanowię. A dalej nic nie ma?! No nie, musiałbym się wrócić do Lasko, bo za Rimskimi Teplicami to już nic, ale to nic nie znajdę. Zastanowiłem się i ruszyłem dalej. Nie bardzo wiedząc jak ten temat ogarnąć. Może pojadę jeszcze za Zidani Most, tam musi być jakaś większa miejscowość.
W Zidanim Moście, który jest kolekcją domów ustawionych wzdłuż drogi ograniczonych z jednej strony rzeką a z drugiej pionową skała zamajaczył się jakiś niewyraźny, jakby dawno nie myty neon. Jest. Może to będzie jakiś przydrożny motel w moim guście. Przy wejściu wyraźnie napisane, że jadłodajnia, ale skoro już zszedłem z roweru to może się chociaż zapytam. 
Korzystając z mowy słowiańskiej ustaliliśmy, razem z barmanką i siedzącym przy piwie gościu, że muszę wrócić do Lasko (teraz to już jakieś 20-30 km), bo tu nic nie ma. 
No i zawiesiłem się na tym pytaniu, na prawdę tam dalej nie ma żadnego hotelu? W tym momencie po chwili zastanowienia gość pijący piwo zapytał czy mam śpiwór. Mam. To on mi udostępni swój garaż. No i problem z głowy. Rado, tak się nazywa mój gospodarz, jak się dowiedział że jestem Polakiem, to wyrecytował pierwsze wiersze polskiego hymny, lepiej niż niejeden z polskich polityków, których nauczył go ojciec. Czyli nocleg już ustalony, teraz co do jedzenia. A co chcę?! A co mogę dostać?! Te bezsensowane pytania zastąpione zostały czynem i barmanka przygotowała to co miała, i zarzuciła mnie świninką, ziemniakami, makaronem, sałatka i Bóg wie czym jeszcze. 
Może się napiję piwa?! Jest Lasko, najlepsze w Slowenii. No miałem nie pić... ale przy takiej okazji na pewno się przyda. Mój Słoweński musiał często brzmieć jak Chorwacki, bo Rado raz co jakiś czas mi to wypominał. A zawsze myślałem, że uczyłem się Serbskiego.
Bardzo swobodna atmosfera w tym bistro, gdzie napięcie erotyczne między Rado, a barmanką wychodziło poza skalę. Wyobraźcie sobie jakiś western i bar gdzieś na końcu świata, gdzie nie ma nikogo, tylko jeden czy dwaj lokalni. W dodatku do baru wchodziło się przez wyrobione stare drzwi wahadłowe, jakie do niedawna można było spotkać na polskich pocztach. Zjadłem popiłem piwem Lasko i udaliśmy się rowerami do mojego garażu. Tam luksusowo rozścielałem sobie materac i śpiwór, spiliśmy jeszcze po jednym Lasko, tym razem Lasko Club i poszedłem spać. Fantastycznie wypocząłem, spało mi się o niebo lepiej niż w Motelu, do którego trafiłem po przejściu węgiersko-słoweńskiej granicy. Wstałem o 6:30, bo już byłem wypoczęty i o 7:15 mogłem ruszać dalej. 
Tak prezentuje się mój jednodniowy dom:

Właśnie dlatego wybrałem się w taki, a nie inny sposób. Widok mnie w rajtuzach i opinającej koszulce (bez skojarzeń!) i roweru ściąga wzrok prawie każdego, ale tylko nieliczni zdecydują się pogadać czy mnie zaczepić. I to właśnie ci ludzie, dla których podróżowanie ma sens. Na koniec podróży nie będę już pamiętał tych pięknych starówek przez które przejechałem, czy też pięknych zachodów słońca, albo tym podobnych spraw. Ale osób, z którymi pogadałem, które mi udzieliły pomocnej dłoni nie zapomnę. Rado opowiadał, że sam zawsze chciał gdzieś pojechać, coś zobaczyć, ale się bał. A tu nie ma czego, bo cały świat usłany jest ludźmi, których warto poznać nawet jeżeli na chwilę, albo na dwa piwa. Dzieki Rado. Takie noclegi to dla mnie szczera radość. Oby przydarzało mi się to na tyle często na ile zasługuję. ;)

SŁOWO DO SŁOWA - SŁOWIAŃSKA MOWA

Z cyklu poradnikowego. Jak się porozumieć za granicą. Oczywiście najważniejsze to słuchać dużo muzyki z Eurowizji, bo tam można popróbować większości europejskich języków i przynajmniej na naszym kontynencie nie powinniśmy mieć kłopotów z porozumieniem się. 
Na Słowacji miałem tzw. (przeze mnie tak nazwany) 'problem przejścia. Tak blisko Polski i tak wiele osób rozumie, a przy nawet małej woli i ja byłem w stanie zrozumieć czasem co do mnie mówiono, że nie mogłem się przenieść na angielski. Aż do Bratysławy tak rzeźbiłem mówiąc trochę po polsku, trochę po serbsku, lub chorwacku, taki zlepek słowiańsko brzmiących słów, czasem coś się ustrzeli i można nawet coś powiedzieć i to na temat.
Węgry językowo pewnie wielu napawają lękiem, a nie słusznie, jak już gdzieś tam wspominałem język niemiecki króluje przez całą długość Węgierskiej krainy. Tu słowiańskie słowa są już mniej pomocne, no chyba, że trafimy na polskich tirowców na granicy, ale z kolei oni są niewiele pomocni. Miałem co prawda małą próbę porozumienia się z Węgierką przy wylocie z Szombathely. Do tej pory mam wrażenie, że jedyne co oboje zrozumieliśmy to nazwy własne i to nie wszystkie. Patrząc jednak na to jak czasem osoby rozmawiają w tym samym języku, ale jakoś tak zupełnie obok siebie, nawzajem ani siebie nie słuchając ani nie chcąc zrozumieć wydaje mi się, że się z Panią Węgierką dogadałem całkiem nieźle. Jej się spodobało że jadę do Madrytu a mi, że ze mną porozmawiała. I owca syta i wilk cały....
Słowenia za to jest do tej pory moim językowym eldorado. Najczęściej podczas lunchu, kiedy jestem w moim ubraniu roboczym - rowerowym uniformie - z rowerem obok mnie, ktoś tam zawsze się zapyta. I wtedy robi się ciekawie, pół biedy jeżeli to niemieccy turyści, bo wtedy tylko odkopuję głęboko ukryte we mnie niemieckie zdania i mogę sobie porozmawiać. Gdy to są jednak lokalni to powstaje z tego przeurocza angielsko-niemiecko-słoweńsko-polska mieszanka. Zdanie zaczęte po słoweński kontynuowane niemieckim i na okrasę oprószone angielskim nie brzmi zapewne podręcznikowo, ale taka gimnastyka sprawia wiele radości. W Ptuj tuż po opuszczeniu kampu i ostatecznym przygotowaniu się do jazdy (papieros), zaczepiła mnie pani sprzedającą łańcuszki i inne pierdoloty przy wejściu do parku wodnego. Okazuje się, że sama bardzo chętnie jeździ rowerem i uwielbia biwakowanie. Nie miała okazji udać się zbyt daleko, ale jej entuzjazm sprawił, że mimo zbliżającego się kryzysu wysiłkowego jechało mi się fantastycznie. 
Już się nie mogę doczekać Włoch, tam się przecież rozmawia prawie wyłącznie rękoma. Może dzięki temu w końcu wyrosną mi bicepsy :)

NIEZBADANA TRASA

Trasa, którą się obecnie przemieszczam, nie jest do końca przypadkowa. Opracowana jakiś czas temu, przy braku jakiejkolwiek pewności czy będę miał sposobność ją przejechać, czekała na odpowiedni moment.
Trochę przez ten czas została przykurzona, ale co do zasady nic się nie zmieniło. Założenie było jedno - jak najbardziej płasko dostać się do Madrytu. Płasko, bo wiedziałem, że uda będą mocno narzekać w innym przypadku.
To że próbowałem znaleźć drogę, która bokiem zostawia wszystkie górki i pagórki, dolinki i przełęcze nie oznacza że taka droga przez Europę istnieje. Słowenia jest pierwszym etapem, który można śmiało zaliczyć do grona mniej udanych objazdów terenów górskich, bo tych gór się nie da objechać. Tak jak mogłem to kombinowałem trzymając się kanionów rzecznych czy też innych rozległych dolin. W momencie jak rozpocząłem przejazd przez Słowenię nie pamiętałem już szczegółów, jak będzie wysoko, i jak szybko się będę wspinał. 
Ma to oczywiście dużo wad, trudniej mi zaplanować przebieg dnia, jeżeli do końca nie wiem jakiej jakości droga mnie czeka, ani jak daleko mam do tego czy tamtego miasta.
Byłoby to jednak bardzo mało pozytywne spojrzenie. Z drugiej strony, taka droga nie do końca znana przynosi więcej, o wiele więcej radości i satysfakcji. Pewnie że przez to zaskakują mnie nagle takie obrazki jak ten:
Z drugiej jednak strony, to co trzeba drodze oddać w ramach wspinaczki, zostaje nam zwrócone w postaci super szybkiego zjazdu. Słowenia póki co wygrywa statystyki - top speed 62km/h. Może się okazać, że za tą górką, jest jeszcze jedna, a może się okazać, że jest godzinny zjazd bez konieczności używania własnych sił. Jestem gorącym zwolennikiem takiej właśnie podróży, gdzie nie mam każdej górki pieczołowicie zaplanowanej, bo gdybym wszystko o tej drodze wiedział to jej nie zdobywam, nie odkrywam, tylko ją odtwarzam. Dodatkowo nie wiedząc do końca jaka jest odległość po mojej trasie z Ptuj do Ljubljany zapędziłem się aż do Zidanego Mostu (97km) zostawiając sobie na dzień następny niecałe 60 km.
O tym co się działo w Zidanim Moście już za chwilę.
Nie można jednak przegiąć i w drugą stronę. Zupełnie nie wiedząc nic o drodze, którą się chce jechać można napotkać taki problem:

I kto mi teraz powie jak jechać do Trgovisko poslovni center?! Ja nie miałem na szczęście tego problemu, wybrałem trasę na Ljubljane i pozostawiłem ten akurat dylemat innym do rozwiązania. :)

NAWIEDZONE SŁOWEŃSKIE LASY I POBOCZA...

!!! Uwaga!!! Michał Dz., jeżeli zaglądasz na tego bloga, to tego wpisu nie czytaj, bo będzie drastycznie. Ostrzegałem!!!

Zawsze gdzieś to z tyłu głowy siedzi, ale dopóki nie jest namacalne to nie przeszkadza. Wiadomo, że im bliżej rejonów o ciepłym klimacie, tym więcej rodzajów i większa liczba tych obślizgłych i podstępnych obrzydliwców. Mowa o wężach. 
Miałem nadzieje, że taki temat nie padnie, ale będąc wczoraj jakieś 20 km od Ljubljany zobaczyłem na drodze rozjechanego na pół węża właśnie. Nie zrobiłem zdjęcia, bo nie chciałem się zatrzymywać, być może węże jak komary schodzą się na swoje pogrzeby. A może ten rozjechany na pół nadal zachował resztki swojej złośliwości i czekał tylko aż ktoś się nad nim pochyli.
Nie rozwlekając się zbyt mocno od tamtej pory nie patrzę już ani na drogę ani na niebo, ani nigdzie indziej tylko nasłuchuję czy coś się przypadkiem nie porusza w trawie na poboczu. Zapewne widziałem tylko milion gałęzi, ale jak dla mnie duży procent z tego to były pozostałe, jeszcze nie rozjechane węże. Raz to już na pewno widziałem jak coś umyka z drogi, tylko nie zdążyłem się przyjrzeć czy jak zasady nakazały miało to nogi, czy nie. Nie zatrzymałem się oczywiście ponownie, bo aż tak nie byłem ciekawy.
Od tamtej niefortunnej obserwacji, poprawia mi się tempo przejazdu, bo nawet jak miałbym ochotę się na parę sekund zatrzymać, napić wody czy sprawdzić mapę, to robię to obecnie już tylko w mocno wyselekcjonowanych miejscach, takich gdzie te wstrętnoty będzie widać zanim się pojawią.
Być może węże tak, jak i pozostałe zwierzęta mają instynkt i nie zaczepione nie zaatakują. Być może, bo mi się wydaję, że zamiast instynktu samozachowawczego one mają instynkt złośliwości. Nie bez przypadku to właśnie wąż podał jabłko. Jak dla mnie nie są to stworzenia godne zaufania i przy tym zostanę.
Z wszystkich przygód, których mam nadzieje mi życzycie, możecie śmiało wyrzucić takie w których węże grałyby jakąkolwiek, nawet epizodyczną rolę.

ROZMOWA SKONTROLOWANA

Ta dyskusja odbywała się przedwczoraj w nocy. Na szczęście mam kogoś, kto mi ją zrelacjonował. Dzięki temu mogłem odpowiednio szybko zadziałać i zapobiec katastrofie:


  • Uda: Wszyscy już są?! No to zaczynamy. Mam nadzieje, że wiecie czemu was na dziś zwołaliśmy. Musimy działać bez zwłoki. On nas zajedzie jak się mu nie postawimy...
  • Tłuszcz: Właśnie. Spójrzcie na mnie. Przyjrzyjcie się dobrze. Jeszcze chwila i pozostanie po mnie tylko mgliste wspomnienie. To jest stan wojny...
  • Serce: Te, Tłuszcz, ty to się zamknij. Nikt cię tu nie zapraszał. Panoszysz się wszędzie i do wszystkich się przytulasz. Jesteś póki co, to jesteś, ale nie gadaj. Nikt za tobą nie będzie płakał.

(Tłuszcz się rozpłakał, bo zrozumiał, że jemu nikt nie pomoże i jego dni są policzone.)

  • Serce: Uda, ale co proponujecie. Wiecie przecież, że on nas wszystkich kontroluje i nie da się tak łatwo oszukać. Ja na przykład jestem pod stałym nadzorem. Jeżeli zacznę coś kombinować to się od razu zorientuje i pewnie jeszcze gorzej nas załatwi.
  • Uda: No, ale jest tu nas cała gromada. Ktoś musi znaleźć jakiś sposób żeby się chociaż na chwilę zatrzymał. O, na przykład oczy i mózg, nie możecie się gdzieś zgadać, coś mu tam pokazać. Tak żeby mu się spodobało, to się zatrzyma.
  • Oczy: Co ty masz nas za debili. Cały czas kombinujemy, ale jeżeli on się głównie patrzy na drogę i ciągle przelicza ile mu jeszcze zostało, to ciężko nam się przebić. Spójrz na mózg poza tym. Biedak jest tak zalatany, że nawet nam głupio jeszcze mu dokładać.
  • Prawe oko: Ja przecież cały czas próbuję. Jak tylko powieje wiaterek to zaczynam łzawić. Ale wiesz jaki on jest. Poprzeklina poprzeklina i jedzie dalej, my nic nie poradzimy.
  • Uda: Ktoś tu musi mieć jakiś skuteczny sposób. Kolana? Nic nie macie?
  • Kolana: Haha, chyba żartujecie. Zapomnieliście już jak nas ponaświetlał jakimś ustrojstwem jak tylko się do niego odezwaliśmy. Nie ma mowy, nam też nie jest lekko, ale ryzykować nie będziemy.
  • Wątroba: Uda, wy chyba będziecie musiały same ogarnąć temat. Ja na przykład nawet jak bym chciała się do niego zwrócić to zupełnie nie mam z czym. Nie pije, malarii nie przywlekł już od ponad pół roku. Mam teraz jak pączek w maśle. Nikt nie będzie walczył za was.
  • Uda: Ty taka jesteś trochę samolubna, co?! Jak tobie coś dolega to wszystkich obdzwonisz i będziesz jękać i kwękać, ale jak komuś innemu dzieje się coś złego to ciebie to nic nie obchodzi.
  • Wątroba: Hola, ja wiem, że wszyscy razem gramy do tej samej bramki, więc mnie tu nie wyzywajcie. Ale chyba też trochę przesadzacie. Jak w końcu trochę porobicie to też wam się nic nie stanie.
  • Kość ogonowa: Dla mnie też masz taką samą receptę!? Stek bzdur, nie po to leżałam tyle czasu bezczynnie, żeby mnie teraz ktoś ciągle uciskał. Nawet jeżeli żelowym siedziskiem, ale też uciska.
  • Udo lewe: No nie wiem, ktoś się musi poświęcić. Może wam całej reszcie teraz jest wygodnie, ale mówię wam, jak tak dalej pójdzie, to wszyscy się pochorujecie. Mózg, a ty byś się nie mógł jakoś przegrzać czy coś?! Na pewno ci ciepło pod tym plastikowym kaskiem.
  • Mózg: Nie da rady, za dużo pije wody, zresztą wiesz, że ja z nim współpracuje najbliżej. Ode mnie nie oczekuj żadnych działań, za wysoko jestem postawiony.
  • Uda: Totalna masakra, wszyscy się tylko wykręcacie. Jeszcze będziecie wszyscy żałowali tego dzisiejszego momentu rozkładania rąk.
  • Ząb nr 24: Ok, widzę, że bez mojej ofiary się nie obejdzie. W takim razie uruchamiam jutro procedurę wielkiego bólu.
  • Uda: Brawo, jeden odważny...
  • Pozostałe zęby: Chyba żeś zwariował. Przecież to jest samobójstwo, zapomniałeś już o tych dwóch szóstkach co postanowiły zaszarżować i on je pozatruwał i pomordował. Daj se na luz.
  • Ząb nr 24: Klamka zapadła. Ja zaczynam, kto się dołącza później?
  • Uda: My na pewno, tak mu damy popalić, że będzie żałował, że z nami zadarł. Ktoś jeszcze?
  • Kość ogonowa: Ok, ja wchodzę następna
  • Mózg: Szybko, przebudza się, rozejść się. Szczegóły dogramy jutro na spotkaniu. Ząb, a ty odczekaj jeszcze 24 godziny. Zaczniesz akcję po jutrzejszym spotkaniu.
Mózg jest oczywiście straszny pleciuch i wszystko mi wygadał. Dokładnie co kto mówił. Szykował się zatem generalny strajk części mojego ciała i żeby temu zapobiec postanowiłem na dzień leniwej rozpusty w Ljubljanie. Dlatego zamiast jechać pisze do was z namiotu w który miarowo uderza pierwszy porządny deszcz tego wyjazdu. Może dzięki temu strajk się nie odbędzie i żadna z części mojego ciała nie zasabotuje dalszego przejazdu.
Oczywiście nie jest to cały zapis rozmowy, która się odbyła. Niektóre organy nie lubą być cytowane publicznie, dlatego musiałem trochę ocenzurować. To co mogłem, przytoczyłem.

wtorek, 28 sierpnia 2012

FOTO-REWELACJE #1

O tym, że Węgrzy postanowili się mocno odcinać od wszystkich innych narodów wiadomo nie od dziś. Okazuje się, że efektu tego nie uzyskują tylko i wyłącznie swoim językiem. Odróżnianie musi płynąć w ich krwi.

Kto bowiem jak nie Węgrzy wymyślili tzw. 'Podniebne Kempingowanie'. Proste... przylatujesz, odczepiasz przyczepkę i śpisz. Znudzi ci się, zaczepiasz przyczepkę i lecisz gdzie indziej. I już nie bolą cię wakacyjne korki na Hel
Tam gdzie większości narodów wystarczy jeden krzyż, Węgrzy wolą mieć aż trzy. Ciekawe czy takie same noszą na łańcuszkach.

Słoweńcy z kolei mają tak niewielki kraj w dodatku bardzo pagórkowaty, że nie mają miejsca na duże ściany na prezentacje malarstwa. U nich malarstwo z zupełnie innym rozmachem prezentowane jest na niebie.
Obrazy z dzisiejszego wernisażu w Ptuj. Ten obraz nazywa się 'Ukitrany Miecz Świetlny'
To dzieło z kolei to: "Gęsi pikujące pod daszek, bo jak zaraz lunie..."
No i na koniec mamy "Ptaki na drucie".

W sumie jak ich stać to niech malują gdzie chcą. 

TIROWCY I BRYTYJSCY ROWERZYŚCI

Ktoś mnie kiedyś prosił, żeby pisać krótko. Ktoś się nawet śmiał, że pewnie tak nie potrafię. Proszę bardzo.

Obserwacje globalne:

Kierowcy Tirów zachowują się jak kobiety wybierające się do toalety. Nawet bardziej. Żadna przecież sama nie pójdzie, bo kto przytrzyma drzwi, gdyby akurat zamek w drzwiach był zepsuty, a kto zabawi rozmową podczas tych bezdennie nudnych czynności. Tirowi kierowcy też z kolei nie potrafią jechać pojedynczo. Tylko że kobiecie wystarczy jedna kompanka do toalety. Tirowcy potrzebują co najmniej trzech, czterech kolegów. Pewnie bym tego nawet nie zauważył, gdyby nie to że taki konwój tirów tworzy lokalne tornado, które nijak nie wspomaga mojego wysiłku w pedałowaniu.

Obserwacje lokalne:

Wszyscy rowerzyści w Chorwacji ukończyli zaszczytny kurs poprawnej jazdy rowerem po ulicy w Wielkiej Brytanii, albo kraju mocno zaprzyjaźnionym. Po czym to widać?! Wszyscy jadą poboczem pod prąd, w ruchu lewostronnym. Dla dwuśladów obowiązuje jednak standardowy ruch prawostronny. Postanowiłem nie testować lokalnych zwyczajów i jechać tak jak potrafię. Prawostronnie. Żadnej czołówki na szczęście nie było.

Obserwacje nie dotyczą oczywiście autostrad, bo po takich nie jeżdżę. Ale ręczę że zarówno tirowcy i rowerzyści zapewne identycznie zachowują się na autostradach.

Tyle. 


poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Słowacja vs. Węgry

Mój brak umiejętności ogarnięcia kwestii wymiany walut nie oznacza, że zapomniałem już totalnie wszystkiego czego mnie szkoła i praca nauczyły. Nadal jestem płynny w obsłudze programu excel i przytoczę tutaj krótkie podsumowanie dwóch zamkniętych już etapów. Numerycznie.

Słowacja
Kilometraż -                276,16 km
Czas jazdy -                17h21m03'
Średnia prędkość -      15,92 km/h
Max prędkość -           51,6 km/h
Spalone kalorie -          14 982 kcal
Ilość dni -                      3
Koszt -                          70 Euro

I teraz moje ulubione wskaźniki:
Koszt jednego kilometra ->           0,25 Euro/km
Kalorie na kilometr ->                   54,25 Kcal/km
Cena jednej spalonej kalorii ->      0,0047 Euro/kcal

Węgry

Kilometraż -                216,89 km
Czas jazdy -                13h50m55'
Średnia prędkość -      15,68 km/h
Max prędkość -           54 km/h
Spalone kalorie -          9 828 kcal
Ilość dni -                      3
Koszt -                          98 Euro

I teraz moje ulubione wskaźniki:
Koszt jednego kilometra ->           0,45 Euro/km
Kalorie na kilometr ->                   45,31 Kcal/km
Cena jednej spalonej kalorii ->      0,01 Euro/kcal

Tam gdzie podkreślone jest generalnie szybciej, więcej, taniej lub po prostu lepiej.
Natenczas Słowacja plasuje się jako lider miejsca do zrzucania zbędnego balastu, polecam w celach aktywnego powrotu do sensownej wagi.
Wnikliwi i zafascynowani powyższym zestawieniem zauważą na pewno, że jutro, niebawem po wyruszeniu w drogę, pęknie mi pierwsza pięćsetka. Na pewno zostanie to uwiecznione na zdjęciu, nawet gdybym akurat przejeżdżał obok przepełnionego kubła na śmieci.

Po zakończonych dwóch etapach melduję jednocześnie następujące wykonanie planu:
Kilometraż          15,9   %
Czas                   14,29 %
Budżet                16,8   %
Czyli jeżeli wszystko utrzyma się na obecnym poziomie (zapewne tak nie będzie) to zdążę na samolot, ale albo głodny, albo niewyspany :). Trzymajcie kciuki.

DLACZEGO WĘGROM PRZYDAŁOBY SIĘ EURO

Tytuł może nie do końca precyzyjny, Euro nie przydałoby się Węgrom, ale na Węgrzech już jak najbardziej. Dla mnie. Euro przeliczyć na złotówki jest stosunkowo prosto. Mój dzienny budżet wyznaczyłem sobie w Euro tak czy siak, więc nie ma mowy o nieświadomym przekroczeniu. Na Węgrzech oficjalnie królują Forinty, i to bardzo pięknie, narodowo, ale bardzo niewygodnie. 
Historia ta może trochę zdziwić, tym bardziej, że w polu zawód na zgłoszeniu do pośredniaka powinienem wpisać ekonomista. Tak się jednak dzieje, gdy włączy mi się nazbyt wyraźne poczucie misji. Że muszę coś zrobić teraz od razu, bo później będzie już za późno.
Zaraz po przekroczeniu granicy Słowacko-Węgierskiej moje myśli kierowały się w stronę bankomatu. Miałem co prawda jeszcze ze sobą Euro, ale chcąc zaoszczędzić na kursie wymiany nie chciałem z nich korzystać.
Znalazłem pierwszy bankomat tuż przy osławionych już węgierskich ścieżkach rowerowych i wszedłem do środka. Rower na zewnątrz, więc nie miałem za dużo czasu na zastanawianie się. Przy granicy była gdzieś mowa o kursie 270, to pewnie za 1 Euro. Pewności nie miałem bo wyzerowałem sobie doładowanie telefonu, sprawdzając mapę, zamiast sprawdzić kurs wymiany najpierw.
W tym pospiechu pomnożyłem sobie jakoś tak na oślep, że żeby przejechać potrzebowałbym jakieś 100 Euro. Karta już zaakceptowana, wybierz kwotę. O! 200,000 Forintów to najwięcej. No nic, najwyżej dobiorę resztę później. W momencie jak bankomat zaczął się dławić i przeliczać, zacząłem mieć pierwsze wątpliwości czy gdzieś się nie pogubiłem w tych kalkulacjach. Przeliczyłem sobie 'na prędce' 40 banknotów po 5000 Forintów. Wszystko się zgadza. Ależ oni mają niewygodnie z tak małymi nominałami. Docisnąłem kolanem portfel, bo się nie bardzo chciał domknąć i ruszyłem dalej. Nie przestałem jednak ciągle przeliczać transakcji, której dokonałem. Olśniło mnie, ale już było za późno. W sumie wyciągnąłem równowartość ponad 700 Euro. Prawie cały budżet na przejazd przez Europę. 
Bardzo mnie ta nadliczebność w portfelu uwierała, dzięki temu żeby zagłuszyć głos pobieranej edukacji ekonomicznej jechałem i jechałem. Skoro poległem na czymś tak prostym jak wyliczenie potrzebnej waluty, to może chociaż do pedałowania się nadaję. 
Przez cały pobyt na Węgrzech, poza typowymi kłopotami językowymi (na Węgrzech wszędzie słychać język niemiecki. Mam wrażenie, że niebawem język węgierski zostanie obniżony rangą do języka lokalnego) miałem kłopoty z wyliczeniem ile za co płacę. Popłynąłem więc i przekroczyłem budżet o jedną dniówkę. 
Te wszystkie porażki sprawiły, że dziś nie widziałem innej opcji, niż forinty spieniężyć (jeśli Węgry miałyby jutro zbankrutować to resztę podróży odbyć bym musiał za piękny uśmiech, a to może nie wszędzie zadziałać). 
Stąd w miarę jak przybliżałem się do granicy ze Słowenią, mój głos rozsądku, ten sam co mi pomagał wyliczyć kwotę wypłaty w bankomacie, mówił tylko jedno. Jedź na granicę, znajdź tam kantor, wymień kasę i zostaw tę węgierskie dylematy daleko za sobą. Problem polegał jedynie na pytaniu, jak długo na granicy, która oficjalnie już nie działa (strefa Schengen) działa kantor. Mając do granicy około 10km o godzinie 18:45 przekonałem sam siebie, że na pewno działa co najmniej do 20. Przecież inaczej bym nie zdążył, a to bezsensu.
Na granicę dotarłem o 19:20 i znalazłem budkę z napisem Exchange (kantor) i dwoma panami przy okienku. Zapytałem po już nie wiem jakiemu (trochę po niemiecku, trochę po angielsku) czy kantor jest nadal czynny. Usłyszałem wtedy znajomy mi język polski, więc powtórzyłem pytanie już bez jąkania się. Panowie tirowcy powidzieli mi, że to nie jest kantor, bo oni tu za kubaturę płacą?!. Podszedłem więc już sam i wymieniłem kasę w punkcie opłat za kubaturę, który o dziwo był kantorem. Panowie tirowcy bardzo się niecierpliwili, że to zajmuje tyle czasu a oni muszą już opuścić parking, no ale trudno, kolejna to rzecz święta. Poza tym nigdy nie szukam przyjaciół na granicy, nawet gdyby to była granica między Gdańskiem a Sopotem.
Przekroczyłem granicę i w ramach nagrody za moje bardzo ekonomiczne podejście do Forintów, w sumie uboższy o trzy nadplanowe dniówki, zabunkrowałem się do Motelu. Mimo że na Słowenii, budżet za ten nocleg wlicza się do etapu węgierskiego, a tam i tak już z kasą popłynąłem :). Teraz pozostaje mi albo nie jeść przez całe Włochy, albo przespać całą Francję na plaży. Hahaha, żart, aż tak źle nie jest, no ale teraz musze już uważać na wszelkie podejrzane waluty - jutro na krótkim odcinku przez Chorwację, gdzie płaci się w Kunach postanowiłem już, że nie będę miał ochoty na nic i problem walut rozwiązany aż do Kolumbii. 

niedziela, 26 sierpnia 2012

REAKCJE ICHNICH

Zastanawiacie się pewnie jak reagują na mnie ludzie mijani po drodze. Nie zawsze zdążę to uchwycić, tzn. jeszcze mi się nie udało, więc pokażę na sobie minę jaką obdarzają mnie mijani ludzie najczęściej:



Może mam coś na twarzy, że aż taka reakcja :).

TAKIE TAM ZE SŁOWACJI

Parę pięknych widoków. Słowacja po wprowadzeniu Euro...
 
Mieszkalnictwo upada...

Krok po kroku zaorywane są miasta i miasteczka (wszyscy i tak są na Reggae Festival)...

 Zamyka się Kebaby (nie wiem dlaczego!?)...

Zostają tylko linie wysokiego napięcia - pewnie nikt nie ma odwagi zabrać się za demontaż (a czy wiecie, że pod takimi liniami to słychać prąd jak płynie)

Plądrowane są granice... (tu granica z Węgrami w Rajce)


 Chyba w sumie nie można się dziwić, że Słowacja nie chciała dotować żyjących ponad stan Greków.


Bukfordo - Węgierski Mordor

Dziś (bo już jestem na bieżąco) krótki odcinek do mety pierwszej pięciodniówki. Miałem do pokonania 40km do uzdrowiska z termalnymi wodami o pięknie brzmiącej nazwie Bukfordo (kwestia gustu oczywiście, mi się ta nazwa podobała). Nie spodziewałem się żadnych myśli ani wydarzeń, co się bowiem może wydarzyć na tak krótkim odcinku. Myliłem się jak zawsze, miałem aż nadto myśli, którymi się podzielę. :).

Węgierskie kościółki w małych węgierskich miasteczkach.
Pewnie niektórzy zwrócili by na nie uwagę ze względów ceremonialnych, dziś w końcu niedziela. Inni jeszcze postanowiliby podziwiać witraże o nieziemskim wręcz pięknie (tak się domyślam tylko, bo do żadnego nie wszedłem). Dla mnie takie kościółki oznaczają tylko jedno, nadciągającą górkę. Zawsze przy kościółku znajduje się droga, która wspina się wraz z modlitwami wiernych prosto do nieba, i ja tą drogą musze wjechać razem z tymi modlitwami. Dla mnie widok wieży kościelnej oznacza tylko i wyłącznie konieczność włączenia pierwszego biegu i oczekiwania na nieuniknione. Aha, te górki są zawszę do wspinania, a nie do zjazdu, zawsze!!! Skoro są wjazdy to powinny być i zjazdy - tu z kolei nie zauważyłem żadnej prawidłowości, może dlatego że nie mam czasu się rozglądać jak wyprzedzam tiry (żart hahaha).

Prosta droga zaraz za górką z kościółkiem.
Powinna być wytchnieniem, czystą przyjemnością i możliwością kontemplacji górki pod którą się właśnie wspiąłem. Nic z tego. Pewnie znowu Austriacy, jeszcze w okresie Cesarstwa złośliwie nie sadzili drzew przy drogach, czego skutki są widoczne już teraz. Taka prosta droga oznacza boczny wiatr ścigający się z TGV i zostawiający PKP daleko z tyłu. Gdyby nie moja słuszna jeszcze waga niechybnie przefrunąłbym gdzieś wgłąb pola i zastanawiał co dalej.

Kraina deszczem stojąca.
Gdzieś od połowy tej krótkiej trasy przy drodze zaczęły się pojawiać znaki o nadchodzącym deszczu.

I nie dziwie się drogowcom, że ustawili permanentne znaki na ten temat, ten deszcz złośliwie wyczekuje i wisi w powietrzu, ale nie pada. Taki okres stałego napięcia. Nie spadł oczywiście, ale miałem przez cały czas wrażenie, że w tej krainie słońce nigdy nie świeci.

Dotarłem w końcu do kąpieliska, rozstawiłem namiot, zakąsiłem i udałem się do ciepłych źródeł, na mój gust siarczanych (po zapachu się domyślam). Teraz czuję się jak młody Bóg, gotowy do rozpoczęcia kolejnej pięciodniówki, która powinna dobiec końca gdzieś w okolicach Słoweńsko-Włoskiej granicy.

Pozostaje mi tylko zaapelować do władz węgierskich, żeby coś uczyniły z problemem węgierskich kościółków. Można na przykład przesunąć trochę górkę, spłaszczyć ją, ewentualnie przesunąć kościółki. Dla chcącego nic trudnego. Jeżeli nie ma takiej woli, to na miłość boską upraszam o nasadzenie drzewek przy drogach. Może chociaż nasze pra-pra..- wnuki przejadą ten rejon w jakotakim komforcie. O kwestie chmur nie apeluję, jeszcze zamiast wiszących chmur zrobią mgłę i już totalnie będzie przechlapane.

To tyle z siarką pachnącego Węgierskiego Mordoru :)

'MIĘDZYNARODOWY SKANDAL'... czyli jak mnie Węgry wypluły...

Tytuł godny Wirtualnej Polski ;), ale nie bez powodu. Granice przekroczyłem w miejscu już mi znanym zrobiłem sobie chwilę odpoczynku na podsumowanie Słowackiego etapu, pozliczałem spalone kalorie i ubytek centymetrów w pasie (póki co liczyć muszę w milimetrach, ale to dopiero początek.
Węgry przywitały mnie ścieżką rowerową od granicy wzdłuż drogi - taki widok jak linii tramwajowej z Łodzi do gdzieś tam co biegnie przez pola. Na pierwszy rzut oka można by nawet się ucieszyć z tak pięknie przygotowanej drogi. Jak się miało niebawem okazać sprawa jest grubymi nićmi szyta.
Tak jak się niespodziewanie ścieżka zaczyna tak i potrafi się skończyć, bo wyrósł nagle las i przez las nikt jej nie poprowadził a łącznika z drogą tą dla samochodów nie ma! Trzeba więc drałować z rowerem przez pas oddzielający obydwie drogi, zawsze pod górkę. Ten skandal jest nadal zakresu lokalnego...
Międzynarodowy element tego spisku dostrzegłem później, po jakichś 30 przejechanych przez Węgry kilometrach i jest on również związany z faktem istnienia ścieżek rowerowych na Węgrzech. 
Tam gdzie ścieżka jest dostępna, przy czym występuje to również w miastach, występuje równocześnie zakaz korzystania jednośladem z drogi głównej. Nikt nie pomyślał, że warto by również przy drogach rowerowych powtórzyć znaki kierunkowe, bo niestety czasem tych z dróg głównych nie widać. 
Wypoczęty tuż po posiłku dotarłem do miejscowości Janossomorja gdzie droga miała odbijać na południowy wschód, tak aby pozostać przy głównej drodze i unikać jak święconej wody pagórków zachodnich Węgier. Jechałem już dłuższą chwilę i żaden zakręt nie wydawał mi się wystarczająco ostry. Zorientowałem się dopiero po znaku że opuszczam Węgry i następnym, że właśnie wjechałem do Austrii. Ciekawe czy władze centralne Węgier zajmujące się kwestią dotowania ziemniaków w Budapeszcie zdają sobie sprawę co wyczyniają Austriacy na terenie przygranicznym. Przecież to ewidentny przykład podkradania turystów. Gdyby nie zakaz jazdy drogą i nie hojność zapewne federalnego rządu Austrii, jak podejrzewam sponsora tej zdradzieckiej ścieżki to nigdy bym przez Austrię nie przejeżdżał (nie, że nie lubię, ale tam są góry wysokie, które pewnie znienacka by mnie zaskoczyły, a wolałem dmuchać na zimne).
Żeby opuścić Austrię mógłbym... zawrócić (z góry odrzucone, bo bezsensu) albo jak najszybciej się przebić z powrotem na Węgry, licząc na to że mi Alpy nie wyrosną po drodze. Jechałem ten nieplanowany odcinek z nowo odkrytą siłą, próbując się nie rozglądać na boki, na te ścieżki rowerowe nakazujące głębsze wjechanie w ten kraj. Ignorowałem zarówno nakazy kontynuowania jazdy wzdłuż jednej z malowniczych austriackich ścieżek, jak i nakaz wjazdu na ścieżkę główną. Po tym co mi zrobili w Janossomorji chyba nikt się nie powinien dziwić, że nie miałem już zaufania do wytyczonych ścieżek. Koniec końców nie wyszedłem na tym źle, o kilkanaście kilometrów skróciła mi się trasa całościowa, więc mogę teraz powiedzieć, że wykonywanie planu dojazdu do Madrytu idzie mi jeszcze lepiej niż dzień wcześniej.
Tego co straciły te tereny węgierskie, którymi chcąc nie chcąc nie przejechałem, już nie odzyskają. Mogłem jedynie nie dopuścić do pełnego sukcesu austriackiej strony i nic w Austrii nie kupiłem, taki mój mały bojkot za nieczystą zagrywkę. Chyba nikt nie ma bowiem wątpliwości, że gdyby nie ten cwany plan ze ścieżkami, nigdy bym nie zgubił drogi, którą chciałem jechać. Jak wrócę do Polski to będę pikietował pod urzędem premiera. Co to za rząd, co pozwala tak manipulować swoimi obywatelami za granicą. Gdzie były służby jak to się działo!?
:)

MEGAFONY NA SLOWACJI

Słowacja zaczęła się fantastycznie - 12km zjazd bez konieczności pedałowania. Gdybym był trochę bardziej obyty z obciążonym i zasakwionym rowerem to pewnie bym i pofrunął z 60km/h. Ograniczyłem się do 40km/h, bo jeżeli mam się przewrócić to lepiej sprawdzić najpierw na mniejszej prędkości. O drodze można by pisać wiele, szczególnie często mam okazje oceniać jakość asfaltu, a tu na Słowacji bywa z tym różnie... Mógłbym również napisać o pierwszej przełęczy, ambitnie wybranej na pierwszy dzień, która była tak stroma, że przydałby się sprzęt do wspinaczki... Najciekawsze rzeczy dzieją się jednak w małych słowackich miasteczkach, o wybranych, nie do końca wiem jak, godzinach. Pierwszego kampingu poszukiwałem w Povażskich Teplach (za jakość pisowni nazw własnych nie ręczę). Dotarłem na miejsce o 16 i próbowałem zlokalizować namiotowisko. Wtem, znienacka usłyszałem donośną muzykę - nic charakterystycznego, taki jakiś relaks song chyba z muzyki poważnej. Ale skąd ona dochodzi?! I czemu mimo że jadę nadal rowerem po prostej drodze to raz słyszę ją lepiej raz gorzej. To wbrew prawom fizyki, chyba. Podniesienie wzroku z asfaltu opłaciło się.
Okazuje się, że całe miasteczko oplecione jest megafonami porozstawianymi tak, żeby to co przez nie puszczano docierało do każdego zakamarka. W porządku, w końcu to są Teple, czyli jeżeli się dobrze orientuje w języku słowackim (a tego nie robię) to coś na kształt uzdrowiska. Może puszczają taką muzykę dla kuracjuszy, albo Bóg wie dla kogo. 
Muzyka nie trwała jednak za długo. Zastąpiła ją pani z komunikatem przekazywanym bardzo jednostajnym głosem. Co ta pani mówiła... Jak dla mnie i na moją znajomość słowackiego (podkreślam że nijaką) mogła to być jedna z dwóch rzeczy... 
(1) Pani ogłasza jakąś klęskę żywiołową (nagłe uderzenie suszy albo powódź, albo jakaś atomowa zagłada. Za tą opcją przemawia fakt że ulice tej miejscowości były praktycznie opustoszałe - może wszyscy już wiedzą o co chodzi i się pochowali. Postanowiłem się za bardzo nie przejmować, w końcu jak byłem baardzo małym dzieckiem i wydarzył się Czarnobyl zostałem zabrany przez moją mamę na spacer do parku, żeby się podotleniać :), więc słowackie katastrofy nie powinny mi już bardziej zaszkodzić. Przeciwko tej wersji przeczy jednak sposób przekazywania informacji - nie pasowało mi to po prostu na ogłaszanie katastrofy - nie ta intonacja.
(2) Lokalny market ma dziś przeceny i podają co i za ile można kupić, a ponieważ jest zamykany już za godzinę to wszyscy mieszkańcy są zapraszani, bo jutro promocje będą już zupełnie inne. I to wyjaśnienie pasowało jak ulał. Nie bardzo wiem co dokładnie można było tego dnia kupić taniej, poszedłem więc do tego sklepu i się bacznie rozglądałem.
Następnego dnia, podczas posiłku śróddziennego, w innej porównywalnie małej mieścinie sytuacja powtórzyła się. Cholera, muszą mieć na Słowacji jakąś sieciówkę, która montuje się w każdej mniejszej miejscowości i dodatkowo instaluje system megafonowy by być bliżej klienta. Swoją drogą już bliżej się chyba nie da wdzierając się tak bezpardonowo pod każdą strzechę. Tu już nie miałem czasu na polowanie na promocje, więc sobie odpuściłem i pojechałem dalej...
Niespodziewanie dopiero w Bratysławie zrozumiałem już zupełnie komunikat podążający za mną przez te parę dni. W piątek na kempingu Zlote Pieski pod Bratysławą rozpoczął się Festiwal Reggae i  te panie przez megafon zapraszały właśnie do uczestnictwa w tym wydarzeniu. Wszystkie puzzle zaczęły pasować do siebie jak ulał. Mniejsze miasteczka były puste, bo wszyscy Słowacy i Słowaczki byli już w drodze na festiwal. Dopiero tu zrozumiałem problem codzienności związany z parkowaniem - zastanawiając się gdzie rozbić swój przenośny dom, kemping był bowiem już tak zapchany, że jedyne wolne miejsce było w okolicach sceny... od zaplecza. Zostawiłem namiot z dobytkiem bez większej trwogi, przy tylu namiotach już sama statystyka mówi, że nie ma szans żeby akurat mój mieli okraść.
Koncert trwał do 6 rano (słuchałem go na wpół przytomnie śpiąc w namiocie, w kilkunastominutowych cyklach, do następnego wysokiego tonu). Nie byłem o 7 szczególnie świeży, ale jechało mi się dalej całkiem przyjemnie. 
Dziekuję więc paniom z megafonów w małych słowackich miasteczkach za wspaniały nocleg, a przede wszystkim za to, że od tego dnia Słowacja nie będzie mi się już kojarzyła z fryzurami A'la lata 80-te w NRD, a teraz jestem już przekonany, że wszyscy Słowacy i Słowaczki noszą dredy, bez wyjątku :).
Słowacja over... Następny news Węgry
(PS - jeżeli ktoś zna prawdziwe wytłumaczenie komunikatów z megafonów na Słowacji to zachęcam do podzielenia się, sam jestem nadal ciekawy, bo nie mam 100% pewności, że dobrze to wszystko zrozumiałem)

REAKTYWACJA

Po latach :) nieaktywności wracam ale w zmienionej postaci. Tym którzy tu czasem zaglądali w poszukiwaniu Afryki musze niestety donieść, że Afryka może się jedynie przewijać. W większości będzie bowiem o obecnej podróży i o tym gdzie mnie ona zaniesie. W kilku słowach -> kondycyjny przejazd ze Zwardonia na granicy polsko-słowackiej do Madrytu -> przelot do Bogoty -> przejazd niespieszny, już ten właściwy do Meksyku z otwartą kwestią powrotu (mam nadzieje że przydam się tam do jakiejś pracy, dzieki czemu pobytuję troche dłużej niż obecne finanse by mi pozwoliły. 
W zależności od okoliczności będę próbował systematycznie dostarczać nowych info o tym jak przebiega moja podróż. Łatwo nie będzie, bo ci co mnie znają wiedzą, że jestem potwornie leniwy. Tak czy siak, raz na tydzień musze zrobić pranie, i właśnie teraz w oczekiwaniu na skończenie cyklu suszarki podzielę się paroma mniej lub bardziej istotnymi zdarzeniami...