piątek, 14 września 2012
!!! ODCINEK SPECJALNY !!!
Monako - nareszcie kraj, który powiększa mój licznik pokrycia ziemi. Nieznacznie, bo nie jest to kraj za duży, ale lepsze to niż nic. Postanowiłem nawet przejechać przez Monako na większym relaksie niż zazwyczaj i napstrykać tyle fotografii, żeby zapełnić parę albumów. Nie udało się. A dlaczego?! Już donoszę.
Zamiast albumy jest tylko jedno zdjęcie panoramy Monako, którym chciałem serię rozpocząć. Zarzuciłem mój plan z bardzo prozaicznych przyczyn.
- Ten kraj jest za mały żeby zrobić dwa zdjęcia o różnych kompozycjach. To tak jakby ktoś się wybrał do Sopotu i chciał tam napstrykać fotek. I tak zawsze się skończy na zdjęciu Monciaka w okolicach Krzywego Domku. Nic się na to nie poradzi.
- Bałem się cały czas że przegapię sam wjazd do Monako i zamiast oglądać się za widokami szukałem kamienia granicznego.
- Po przekroczeniu granicy wszystko stało się tak szybko, że nie miałem czasu na reakcję. Droga którą jechałem wcisnęła się bardzo szybko do tunelu. Nic w tym dziwnego, wiele jest tuneli na świecie, a nawet i podczas mojej dotychczasowej przejażdżki niejeden już zaliczyłem.
- Problem pojawił się w momencie gdy w tunelu pojawiło się rondo. Ja rozglądając się za widokami do zdjęcia nie zdążyłem opracować drogi pokonania ronda i musiałem za znakami kierunkowymi rozglądać się już na samym rondzie. Może dlatego ktoś na mnie zatrąbił. A może ktoś mnie po prostu pozdrawiał...
- Po pierwszym rondzie dwa następne wziąłem już niejako z rozbiegu, a przypominam że akcja nadal toczy się w tunelu
- Po trzech rondach wyjechałem na powierzchnię i byłem już ponownie we Francji.
W ramach porad, nie polecam więc zwiedzania Monako z perspektywy roweru, bo za dużo się nie zobaczy. Domyślam się, że najlepiej zwiedza się z jachtu, bądź z helikoptera, więc jak ktoś się będzie wybierał to zdecydowanie polecam jedną z dwóch opcji. Może da się jeszcze na pieszo, ale to już samemu trzeba sprawdzić bo ja nie wiem.
Tak właśnie Monako przywróciło mi trzeźwość umysłu. Po Włoszech gdzie kolarstwo jest sportem narodowym numer dwa i gdzie codziennie czułem się jak księżniczka jadąca na swój ślub tak musiałem ciągle odmachiwać i pozdrawiać innych kolarzy Monako wrzuciło mnie do tuneli. Jak szczura.
Na koniec taka uwaga dla Sopotu - zarzućcie plan budowy tunelu przez całe miasto - już to przetestowali w Monako i chyba nie wpływa to najlepiej na turystykę :)
IM BLIŻEJ TYM DALEJ - FRANCUSKA GRANICA
Ostatni kemping we Włoszech bardzo mnie cieszył. Zlokalizowany był bowiem dokładnie 100 km do granicznego miasta na włoskim wybrzeżu. Nie raz się już z podobną odległością mierzyłem, więc byłem prawie pewien, że wieczorem będę mógł uzupełnić swoje statystyki i policzyć kolejną dawkę jakże przydatnych wskaźników. Zadanie okazało się jednak trudniejsze do spełnienia niż mi się wydawało.
Teren zrobił się podejrzanie falisty. Każda urocza i niepowtarzalna zatoczka niechybnie kończyła się wspinaczką do kolejnej niepowtarzalnej zatoczki. Czas płynął, a cel, czyli granica wydawały się coraz dalsze, zamiast się przybliżać. Przerwę na lunch zrobiłem po ok 40 km, czyli na popołudniową sesję zostało tylko 60km. Po pewnym czasie oznaczenia kilometrów do przebycia przestały pokazywać miasteczkoVentimiglia, a skupiały się na tych bardziej lokalnych - Imperia, Sanremo. Dodatkowo wzmógł się potężny wiatr. Jak wiało?! Oczywiście mi w twarz wiało, tak jakby jakaś moc chciała mnie we Włoszech zatrzymać.
Mimo że jazda nie sprawiała mi aż tak wiele radości zdecydowany byłem kontynuować, aż nadejdzie godzina nerwowego szukania noclegu - czyli 19. Tego dnia 19 zaskoczyła mnie jednak bardziej niż zawsze, bo zaskoczyła mnie tuż za Sanremo, gdzie wedle moich obliczeń powinna znajdować się już granica. Dodatkowo zaskoczyła mnie znakiem o takiej treści (Ventimiglia 20km). Jakie 20km, jeżeli to powinno być już tu. Zjechałem na kemping i rozpakowując swój namiot zacząłem się zastanawiać, co tak na prawdę się wydarzyło. Czyżby francuska granica z jakiegoś powodu postanowiła się ode mnie oddalić.
Odpowiedź była tak prosta, że aż się roześmiałem. Wina nie leżała po stronie włoskiej tym razem, ale po francuskiej. Oczywiście, że francuska granica się ode mnie oddaliła i miała ku temu poważny powód. W mojej sakwie ubraniowej panował bowiem chaos, którego nie udało mi się wczoraj opanować. Wczoraj wszystkie moje ubrania straciły datę ważności, tak zupełnie już straciły, a niestety na kempingu nie było pralki, a tym bardziej suszarki. Mogłem, co prawda, załatwić sprawę ręcznie, ale jestem bardziej niż pewien że gdybym liczył na wysuszenie ubrań na wietrze to zaczęłoby w nocy padać (kropiło tej nocy). Postanowiłem pranie zrobić na pierwszym postoju we Francji. I tu był pies pogrzebany.
Francja jest bowiem krainą szyku i elegancji. To taka smukła i sprężysta bagietka przy naszym polskim razowym chlebie. To kraj gdzie wynaleziono prysznic bez wody - zamiast wody stosuje się perfum - stąd nazywany francuskim prysznicem. To kraj gdzie zamiast przysposobienia obronnego w szkole podstawowej wykładają Przysposobienie Modowe. I ja chciałem do Francji wjechać z kilkoma kilogramami niestylowych i w dodatku bardzo brudnych łachów. Zdecydowałem się jednynie na wypranie mojej garderoby, czekając w tym celu do pierwszej w nocy aż suszarka skończy swój cykl. Ale było warto, następnego dnia wiatr ucichł i granica została osiągnięta. Także dla planujących wyjazd do Francji - zawsze miejcie wybrane ubrania, bo z brudnymi łachami francuskiej granicy po prostu nie przekroczycie :)
ODCINEK #4 W CYFRACH - WŁOCHY
Kolejny etap zamknięty!!! Nawet dwa, w tym jeden specjalny - Monako. Bardzo nam bliski kraj, tylko wywrócony do góry nogami :)
Słowacja została więc zdeklasowana. Najtaniej i najszybciej (chodzi o średnią prędkość jazdy) kalorie gubi się w Monako. Polecam wszystkim!!! A więcej szczegółów dotyczących tego wspaniałego miejsca w poście - '!!! ODCINEK SPECJALNY !!!'
Przy okazji - przebycie połowy trasy kosztowało mnie 9 przez lata zbieranych kilogramów. Zobaczymy jak się ułoży druga część trasy pod tym względem.
FOTO RE-WELACJE #3 - KEMPING W CREMONIE
W ciągu dnia oglądam drogę a wieczorami kempingi. Co do tych drugich to bywa różnie, raz lepiej raz gorzej, ale ten w Cremonie położył mnie na łopatki. To tu bowiem dowiedziałem się, że istnieje takie coś jak żetony na ciepłą wodę (i działa pod warunkiem, że nie ma się konfliktu z firmą energetyczną, jak rzecz się ma w Cremonie).
Po lewej stronie widoczne urządzenie do raczenia się ciepłą wodą.
Kemping był chyba planowany na o wiele większe przedsięwzięcie, ale gdzieś to wszystko diabli wzięli:
Jeżeli myślicie, że kontroli granicznej w Europie Zjednoczonej już nie ma to się mylicie. Taka kontrola występuje, tylko, że mniej oczywistym miejscu. W bramie kempingowej:
A na koniec z serii takie tam: "Takie tam z wieżą w tle". Przy bramie złapał mnie jeden wiekowy Włoch i zapytał czy może mi zrobić zdjęcie - moim aparatem, bo akurat robiłem zdjęcie kontroli granicznej. Ustawiał mnie 15 minut, żeby był dobry widok na wieżę kościoła w Cremonie. A wyszło tak:
PÓŁ-DZIKUS
Do tej pory z szukaniem noclegu nie było większych problemów. Zawsze nawet w czasach największego zwątpienia, gdy na przykład na Słowacji droga się już skończyła, a okazywało się że kemping jest gdzieś zapomniany tuż za następnym zakrętem, albo w Wenecji, gdzie znak, że kemping jest za 3 kilometry, a był za 3km razy dwa nocleg udawało się jakoś odnaleźć. Włochy rozpuściły mnie do tego stopnia, że spodziewałem się w mieście Ovada, w okolicy którego miałem spędzić noc znaków na kemping, który w okolicy miał być. Mimo że odległość na takich znakach nauczyłem się brać z przymrużeniem oka, to kierunek zawsze był słuszny. W Ovadzie, nie było jednak żadnego znaku. Mimo wewnętrznych oporów postanowiłem więc poszukać ratunku w punkcie informacyjnym. Znalazłem szeroko reklamowany po mieście punkt tuż przez 19, więc albo prawie godzinę po zamknięciu albo tuż przed nim. Guzik. W Ovadzie stwierdzili zapewne że w poniedziałki żadni turyści nie przyjeżdżają, a jeżeli już przyjadą, to wszystko wiedzą. W poniedziałki bowiem punkt jest nieczynny.
Z mapy, na którą ostatnio patrzyłem ponad miesiąc temu pamiętałem tylko, że w Ovadzie muszę odbić w lewo, tak też zrobiłem i pojawiły się znaki, nie do końca na kemping, ale lepsze niż nic. Wspinałem się więc po prawie pionowej drodze do punktu zimowania samochodów kempingowych. Mam wrażenie, że góra sprezentowana Syzyfowi była stanowczo mniej stroma od tej którą musiałem pokonać tego wieczoru, obserwując jak słońce już schowało się za okoliczne wzgórza i tylko czeka żeby się na dziś ostatecznie wyłączyć.
Dotarłem na miejsce i zobaczyłem szlaban, do którego przekroczenia potrzebny jest jakiś bilet, kupiony gdzieś tam w miasteczku, ale nie w poniedziałki oczywiście. Zamiast czekać przy szlabanie na wtorek przeszedłem obok niego balansując na krawędzi przepaści (no aż tak dramatycznie to nie było ;p). Za szlabanem nie czekał jednak na mnie strażnik z groźnie ujadającym psem. Nie czekało na mnie nic poza mały terenem trawiastym i dwoma dawno już opuszczonymi kamperami (samochodami kempinowymi). Czując przez skórę, że jest to nie do końca zgodne z prawem zostawiłem rower, udałem się do miasteczka po wodę i po powrocie rozbiłem namiot i próbowałem usnąć.
Zasypianie nie zawsze mi wychodziło tej nocy, bo nie mogłem zapomnieć, że drzwi do kamperów są wyważone i trochę się zastanawiałem co bym zastał w środku jak bym je uchylił i zajrzał. Ostatecznie nie odważyłem się jednak na zaspokojenie ciekawości, czasem niektórych drzwi nie warto chyba otwierać mimo że korci.
Poniżej parę zdjęć z tego pół-dzikiego noclegu:
A tu na koniec impresja z nieba. Mam wrażenie, że kontrolerzy lotu też nie pracując w poniedziałki w tym rejonie stąd taki pierdolnik...
ROWEROWI SABOTAŻYŚCI
Po nitce do kłębka udało się odkryć ten zdumiewający spisek. Rower pruł jak ta lala przez Europejskie Równiny (tak sobie nazwałem te rejony bo były w miarę płaskie). Aż tu nagle we Włoszech zaczął się sypać.
O kilkukrotnych dziurach w dętkach pisać już nie będę, ostatnio stanęło na zepsutej przedniej przerzutce.
Już się zdążyłem przyznać, że sam ją rozwaliłem na siłę próbując ją zmienić, żeby zobaczyć czemu tak ciężko chodzi. I stanęło na biegu trzecim. Po płaskich jak tafla jeziora zimą Włochach nadpadańskich i tak bym tego nie zauważył, bo jechałem tylko na najwyższym biegu. Jednak dzień po moim majsterkowaniu przy przerzutkach miałem się już przebijać na wybrzeże Liguryjskie i jak się domyślałem możliwość zmiany biegu byłaby bardzo na tym etapie korzystna.
Przeliczając potencjalny koszt naprawy na nowe samochody, albo co najmniej na kartony papierosów postanowiłem udać się do rowerowego speca w Vogherze. Tak mi się jednak dobrze spało, że do miasta dotarłem o 11:30 czyli w okolicach rozpoczynającej się przerwy na sjestę. Sklep odnalazłem bez problemu, tyle że zamknięty. A jak wskazywał napis na drzwiach powinien być otwarty co najmniej do 12. Kręcę się więc pod sklepem w poszukiwaniu natchnienia co zrobić dalej, czy czekać do 15 czy może ruszać dalej. Tak bardzo mi się nie chciało jechać, że postanowiłem odłożyć naprawę do następnego większego miasta - Alessandrii. Zgodnie z moimi kalkulacjami opartymi na położeniu słońca powinienem tam dotrzeć akurat jak będą otwierać sklepy po sjeście.
Tak właśnie dotarłem, znalazłem sklep przy głównej drodze, w celu zabicia 30 minut do otwarcia zabrałem się za przygotowany dzień wcześniej lunch. Normalnie bym się nudził czekając aż się lunch ułoży, a tu same atrakcje. Najpierw obserwowałem jak jakaś pani parkuje rysując wszystkie samochody w obrębie kilku przecznic, a później naprawa, czyli bezczynne siedzenie zarezerwowane na trawienie odpadło tym razem.
Sklep przypominał bardziej antykwariat rowerowy zarówno ze względu na atmosferę jak i na właściciela, który pewnie naprawiał jeszcze rowery z drewnianymi kołami. Po wyczerpującym machaniu rękami w celu prezentacji usterki spec zabrał się za psikanie WD-40 w zmieniacz przerzutek zamontowany na kierownicy. Te zabiegi okazały się jednak nieskuteczne. Zalecił więc wymianę zmieniacza, na co ochoczo przystałem. Nie miał jednak takiej części, tłumaczył mi co jest nie tak z tymi co ma, ale ni w ząb nie zrozumiałem więc tylko zapytałem o jakichś innych cudotwórców.
Drugi sklep był strzałem w dziesiątkę. Kilku pracowników uwijało się jak w ukropie aż przyszła kolej na mnie. Tu już mogłem wesprzeć się angielskim wyjaśnieniem problemu i zostałem zrozumiany. Bez zdejmowania sakw rower został naprawiony w kilka minut. Okazało się że żyłka była za bardzo naciągnięta, ale po jej ponownym założeniu wszystko wróciło do normy i mogłem zmieniać biegi do woli. A wszystko za cenę dwóch zapasowych dętek, które kupiłem bo były i miały wentyl samochodowy. No teraz mogę już jechać. Resztę dnia jechałem głównie na nowo odzyskanym biegu pierwszym i drugim, wcale nie dlatego że było pod górkę, ale dlatego że mogłem.
Wizyta w drugim sklepie rzuciła mi trochę nowego światła na całość problemów jakie rower ostatnio sprawiał i olśniło mnie. To wszystko wina błotników...
To na pewno błotnik tylni tak na jakimś wyboju uderzył tylną oponę, że zrobił jej guza. I od tego się wszystko zaczęło. Nowiuśkie opony jaki zamontowałem są trochę za duże i ocierają o błotniki właśnie, jeżeli dętki mają zaaplikowane za dużo atmosfer. Kombinując przy błotnikach tak, żeby nie ocierały o opony, przesunąłem tylni tak że blokował przednia przerzutkę, stąd kolejne perypetie.
Chcąc nie chcąc musiałem go więc przesunąć tak, żeby już tego nie robił, ale wtedy na nowo muszę znaleźć ten moment gdy dętka jest wystarczająco twarda, ale nie na tyle żeby obcierać o błotnik. Praca aptekarza robiącego mazidła to pikuś przy moim zadaniu.
Mimo że nowe opony zostały założone na opcję prędkość a nie opcję trakcja (nie wiem co to znaczy, ale prędkość do mnie bardziej przemawia niż jakaś trakcja :)) nie czułem tej prędkości. Pod górkę pedałowało się coraz trudniej. Przemogłem więc moją wrodzoną nieśmiałość i zamiast wypatrywać kompresora na każdej mijanej stacji paliw, nieśmiało zapytałem pracownika o możliwość napompowania opon. Zrobił to bardzo chętnie i chyba nader gorliwie, bo w przednia załadował mi sześć atmosfer, a w tylną nawet nie widziałem, ale pewnie podobnie. Ruszyłem wylewnie dziękując i tuż za zakrętem zatrzymałem się na poboczu mając tylko jedno marzenie, pozbycie się błotników, które obecnie tak obcierają o oponę, że zagłuszają mijające mnie tiry.
Zdecydowany rozprawić się z błotnikami raz na zawsze, zsiadłem z roweru i zabrałem się za szukanie klucza do odkręcenia tych mąciwód. Dopadła mnie wtedy jednak myśl, że mimo wszystko łatwiej będzie upuścić trochę z tych atmosfer i znaleźć na nową zagubioną proporcję powietrza w dętkach.
Ostatecznie błotniki są nadal zamontowane, ale teraz jak już wszystko poskładałem do kupy, to obiecuję, że jeżeli cokolwiek się będzie jeszcze działo z rowerem, to zanim się zastanowię pozbywam się błotników. Dość już namieszały, więc nie powinny się dziwić, że ich czas jest policzony... Rowerowym sabotażystom mówimy stanowcze NIE!!!
niedziela, 9 września 2012
ROWER SIĘ ROZCHOROWAŁ (8-09-2012)
(8-09-2012)
Wstałem w dobrym nastroju, ten
literacki kemping i ludzie w nim się kręcący był jednym z przyjemniejszych do
tej pory, mimo że eksperymentalny i raczej dla uczestników Festiwalu
Literatury.
Zapakowałem się, co zajmuje mi
obecnie już tyle co kichnięcie i wyjechałem na drogę. Kemping zlokalizowany
jest tuż przed jeziorem dzielącym mnie od starego miasta w Mantovie. Po
ruszeniu rower zdawał się zachpwywać poprawnie, tak jakby moje czary-mary go
wczoraj ozdrowiły. Śmiało więc wjechałem na most i ruszyłem po zdobycie
dzisiejszego odcinka. I właśnie na tym moście gdzieś zgrzeszyłem. Pomyślałem
bowiem, że strasznie krótki na dziś mam odcinek – tylko 66 kilometrów i
zastanawiałem się czy nie polecieć gdzieś dalej niż do Cremony i martwić się
noclegiem trochę później. Co innego będę robił cały dzień, przecież taki
odcinek to pięć, no góra cztery godziny.
Rower jednak nie ozdrowiał. Na
moście wyrażnie mu się pogorszyło. Poza tym że guz na tylnim kole nie zelżał to
w dodatku rower stał się potwornie niestabilny. No w takim stanie to on się na
pewno nie nadaje nawet na spacer po Monciaku, a co dopiero wycieczka poza miasto.
Tuż za mostem, około godziny 10
rano zaczęła się akcja reanimacyjna. Zjechałem pierwszym zjazdem na starówkę w
celu znalezienia przypadkiem jakiegoś bardziej poważanego specjalisty
rowerowego ode mnie. Żeby precyzyjnie zrelacjonowac wam te trudne godziny
rowerowej zapaści wprowadzę miernik czasowy.
10:10 – Zjeżdzam na starówkę,
po przejechaniu jakichś 400 metrów od kempingu. Rower traci przytomność, a ja
nie bardzo wiem dlaczego, przecież ta wczorajsza dolegliwość nie może prowadzić
do aż tak wielkiej niewydolności i niesterowności. Przejeżdzam plac zrobiony z
łbów kocich i zjeżdzam w pierwszą ulicę na prawo. Mój wewnętrzny GPS
podpowiada, że tam właśnie będzie zlokalizowana klinika dla rowerów.
10:12 – Dociera do mnie, że
szukanie warsztatu rowerowego na węch w mieście, w którym się nigdy nie było i
bez mapy tego miasta jest nie najlepszym pomysłem. Zatrzymuję rower i pytam
panią rowerzystkę. Ona przecież powinna wiedzieć. Może i wie, ale mój włoski
jest na tyle ubogi, że się wiedzą z tą panią nie podziele w żaden sposób. Pani
kieruje mnie spowrotem na plac do puntku informacji
10:14 – Już wszystko jasne.
Tylne koło owszem potrzebuje natychmiastowej ekspertyzy znawcy, ale to przednie
koło jest dziś największą bolączką. Powietrze zeszło szybciej niż można by się
spodziewać, bez żadnych symptomów. To tak gdyby ktoś wybrał się do lekarza z
katarem i w poczekalni złamał nogę. Przekomiczne prawda. Nadal się nie znam na
rowerze, ale mam wrażenie że prowadzenie objuczonego do granic rozsądku roweru
na obręczy może nie być najlepszym pomysłem. Zaczyna więc dźwigać przód
uważając żeby mnie tył nie przeważył
10:22 – dotachałem rower do
informacji miejskiej. Zostawiłem go na zewnątrz, przecież takiego niesprawnego
to nikt go nie będzie chciał. Otrzymałem informacje o dwóch potencjalnych
miejscach gdzie powinienem się udać. Ruszam do tego, które zostało
przedstawione jako lepsze.
10:46 – dotachałem rower do
kliniki Nr 1. Nie mają dla mnie lekarst. Brakuje im taich faknych opon i dętek
jak mam ja. Pokazują mi się miejsce Nr2. To samo które było naniesone na mapkę
w informacji. Rower ledwo dyszy. W takim stanie na pewno długo nie pociągnie.
11:15 – Klinika Nr 2. Spec
wychodzi przed sklep i fachowym okiem i po przedstawieniu symptomów informuje
mnie, że dziś to on już nie zdąży mi pomóc. Zaraz zamykają. Robię wielkie oczy
i bardzo głośno zastanawiam się to co ja mam teraz zrobić. Robię pauzę...
11:16 – Spec rzyca ponownie
okiem na tylne koło i zaczyna przyglądać się szprychom. Reaguję natychmiast.
Szprychy są super, tylko z oponą jest problem.
11:17 – Aha, mówi spec, no to
nie ma sprawy. Spec zaczyna odblokowywać przedni hamulec.
11:18 – wszylkie sakwy i
siateczki z roweru leżą już na ziemii, rower bez obciążenia zabrany w czeluści
zakładu. Tak się ucieszyłem że jednak się nim zajmie, że zapomniałem się
dopytać co i za ile zrobi.
11:30 – w klinice nie mają dętek
z zaworem samochodowym, co oznaczałoby że będę musiał skorzystać z pompki, a
ten pomysł mi się nie podoba. Ostatecznie wyciągam mój zapas z sakwy. Kuracja
aplikowana zakłada więc, Zamianę dętki z tyłu na przód, transplantację nowej
dętki na tył i transplantację obu opon na nowe – Michellin!. Co ciekawe
wyjeżdzając z Polski miałem opony nie do pary, jedną 10-letnia, nie wymienianą
od kiedy rower był kupiony i drugą wymienioną tuż przed wyjazdem. Zgadnijcie
sami, która się rozwaliła.
11:32 – Po tym jak pan ze sklepu
się dowiedział skąd i dokąd jadę w prezencie dostałem nową dętkę, z włoskim
zaworem i łatki do kuracji. Pierwsze prezenty urodzinowe J
11:45 – rower ponownie załądowany
i ruszamy w trasę. Dojechałem ponownie do nadrzeża jeziora i postanowiłem
uratowaną sytuację zacelebrować papierosem na przepięknie zlokalizowanej ławce,
skąd rozciągał sie fantastyczny widok na fabrykę po drugiej stronie jeziora.
11:50 – żeby wrócić na drogę mogę
albo wrócić się jakieś 100 metrów i pozostać cały czas na ścieżce, albo wbić
się na drogę przez maleńką górkę po trawie. Wybieram to drugie
11:52 – Coś mi haczy na przednim
kole, zatrzymuję się
11:53 – zlokalizowałem jakieś
naturalne kolczaste badziewie które utkwiło w przedniej nowiutkiej oponie
11:54 – długo się nie
zastanawiając wyciągnąłem to badziewie i słyszę syk uciekającego całymi barami
powietrza. Zastanawiam się...
12:00 – doszedłem do wniosku że
problem sam się nie rozwiąże i wracam na tą ławkę na której przed chwilą byłem.
Tym razem już wyłącznie po asfalcie na którym kolczaste badziewie jest bardziej
widoczne
12:40 – rower rozpakowany,
obrócony , koło zdjęte, przeciek zlokalizowany, łatka naklejona, dętka
założona, rower załadowany. Pierwszą własnoręczną operację na rowerze celebruję
kolejnym papierosem. Myliłby się jednak ten co myśli że transplantacja z
zakładu się przyjeła i ta jedna łatka załatwiła całą rekonwalescencję.
12:55 – wyruszam znowu w trasę.
Jestem od wczorajszego noclegu oddalony o jeden likometr. Takiego tempa jeszcze
nie miałem. 0.33 km na godzinę. Postanawiam zrezygnować z lunchu i nadrobić
stracony czas.
13:06 – jestem 4 kilometry
oddalony od startu. Przednie koło zupełnie bez powietrza. Jestem po prawej stronie
drogi, a po lewej piękny park z zacienionymi ławkami.
13:15 – przestałem szukać
legalnego przejścia dla pieszych i przeprowadzam rower na dziko uprzednio
oczywiście sprawdziwszy czy nic nie nadjeżdza
13:20 – rower rozpakowany,
zabieram się za sałatkę, którą wczoraj przygotowałem na dzisiejszy lunch.
13:55 – po lunchu i po
zacerowaniu kolejnej dziury na przedniej dętce. Siędzący na sąsiedniej ławce
Afrykańczyk pyta mnie o papierosa. Jest Nigeryjczykiem i dostał się do Włoch
przez Libie. Niedawno przyjechał i szuka pracy
14:00 – Ze względu na to że też
niebawem będę szukał pracy w jakimś nieznanym mi jeszcze kraju, ustalamy, że ja
się będę modlił o wolną Biafrę (jego ojczyznę, zrzeszoną w ramach Nigerii) oraz
o jego powodzenie w znalezieniu pracy. On z kolei będzie się modlił o mój
sukces w znajdowaniu praxy w Ameryce Łacińskiej. Tak powinno to byc bardziej
skuteczne niż gdyby każdy z nas myślał tylko o sobie
16:00 – Śmignąłem już 28 km,
zatrzymuję się pod supermarketem żeby uzupełnić zapas wody. Przednie koło
podejrzanie giętkie. Kupuję wodę i dopompowuję koło
16:25 – powietrze znowu zeszło.
Zatrzymuję się na stacji i powtarzam proces z łataniem dętki. Okazuje się że
pierwsza łatka jest nieszczelna. Dodaję dwie nowe łatki po obu stronach starej.
16:50 – ruszam znowu w trasę. Do
przejechania zostało około 30 km. Piszę około bo nauczyłem się włoskim
oznaczeniu ilości kilometrów nie ufać. Często bowiem na przesrzeni kilkuset
metrów można znaleźć następującą informacje (Cremona 40., Cremona 35, Cremona
42 – w takiej właśnie kolejności)
17:00 – operacja była
nieskuteczna. Dowiaduję się o tym na kilometrowym wiadukcie w mieście Piadena.
Z wiaduktu nie szukam jak zwykle nowego rekordu prędkości, tylko rower
sprowadzam.
17:00 – 20:00 (Uznałem że kolejne
zdjęcie koła i łatanie opony przerasta moje chęci na tą chwilę) Dopompowuję
rower średnio co 4 kilometry.
Raz udało mi się wycisnąc 7 kilometrów na jednym
pompowaniu! Ale tylko dlatego że przejeżdżałem koło fabryki zdawać by się mogło końskiego nawozu. Na liście największych smrodów doświadczonych w życiu to miejsce plasuje się na 3 miejscu.
20:12 – docieram na kemping,
rower prowadzę, bo już mi się nie chciało pompować
22:15 – Moja Babcia mówi zawsze że niedzielna praca w gówno się obraca. Mimo że mi się bardzo nie chce jeszcze w sobotę łatam starą dętkę (tą
zdjętą rano) w jednym miejscu i tą którą miałem dziś na przedzie w trzecim
miejscu
22:30 – dętka założona. Sprawdzam
dopiero teraz oponę i wyciągam kolejny kolec. Pluje na oponę żeby sprawdzić czy powietrze nie ucieka. Zostawiam koło tak jak jest w
ramach testu. Jeżeli do rana powietrze nie zejdzie to można jechać. Jeżeli
zejdzie to będziemy kombinować.
22:45 – dowiaduję się że ciepła
woda pod prysznicem na tym kempingu jest na żetony. Ale i tak nie działa, bo
mają problem z prądem. Zdecydowanie wolę eksperymentalne kempingi dla fanów
literatury.
24:00 – kończę spisywanie tej
relacji dla was.
Tak mi właśnie minęły moje
urodziny. Mam wrażenie, że rower stwierdził, że nie samymi nogami buduje się
sylwetkę Adonisa. Żebym się rozwijał równomiernie pedałowanie połączyłem dziś z
pompowaniem. Dobrze że urodziny są raz w roku J
Posłowie:
Powietrze rano nie zeszło, ale w ramach szukania atrakcji rozwaliłem przednią przerzutkę i jechać mogłem tylko na najwyższym przełożeniu. Na szczęście droga nadal płaska, trochę mnie tylko straszą te góry po lewej stronie... Jutro (10-09) zobaczymy ile kosztowała mnie przyjemność majstrowania przy przerzutkach...
LITERATURA W PODRÓŻY
Samo pisanie Literatury, jak robię na
przykład ja, podczas podróży niestety nie wystarczy nawet najbardziej lotnemu
piórze. Każdy potrzebuje inspiracji i szuka jej gdzie tylko może znaleźć. Ja ze
względu na brak czasu, bo większość spędzam na siodełku najczęściej podczas tej
podróży czytam rejestracje samochodów. Ta fascynacja zaczęła się już w Gdańsku,
gdzie na Spacerowej poruszając się jak mucha w smole często sprawdzam, które to
ościenne gminy najbardziej blokują przejazd dla mieszkańców Gdańska J.
Po przejeździe po 4 krajach podzielę
się z wami moimi spostrzeżeniami dotyczącymi sposobów znakowania samochodów.
Zaczynałem na Słowacji, istnym raju dla czytających rejestracje. Po dwóch
pierwszych literach doskonale można wyczytać ten moment kiedy wpływ Senecu się
kończy, a kiedy zaczyna oddziaływać już Bratysława. Poza przyjemnościa płynącą
z czytania tak klarownych tablic, daje to wspaniały komfort przy łykaniu
kolejnych kilometrów. Po prostu widać jak migiem przenoszę się z krainy do
krainy.
Węgry – no tu już tak jak z językiem
węgierskim. Najprawdopodobniej osoba która wybiera numer tablic dla danego
pojazdu jest duchem wyzwolonym i puszcza wodzę swojej fantazji. Nie zauważyłem
ani przez sekundę żadnej prawidłowości co do oznaczenia samochodu, ale szczerze
mówiąc się jej nawet nie spodziewałem. Wszystko zatem w normie.
Słowenia ponownie bardzo przyjemna pod
względem literatury tablicowej. Kolejny powód do odwiedzenia tego pięknego
kraju.
Włochy – albo Włosi są bardzo mobilni
i każdego dnia przejeżdzają kraj wzdłuż i wszerz, stąd unikalne oznaczenia
liter na każdym samochodzie, albo każdy sam w domu maluje tablice w taki wzorek
jak mu się podoba. Czytanie tablic włoskich już zarzuciłem.
Nie oznacza to jednak że moja przygoda
z literaturą we Włoszech zamarła. Po wczorajszył wyrzuceniu moim żali i płaczów
co do ‘Źle się dzieje w państwie włoskim’, sytuacja odwróciła się dziś
diametralnie. Zmierzając w stronę centrum Montovy zobaczyłem po prawej stronie
coś co wygląda na kamping. I kampingiem było, ale tylko na pare dni, na okres
Festiwalu Literatury w Montovie właśnie. Nie spodziewałem się kempingu w tej
okolicy, tak przynajmniej podpowiadały wyniki moich badań internetu na ten
temat.
Nie wybiorę się raczej na żadne okołofestiwalowe
wydarzenie, bo tam musiałbym jeszcze bardziej niż na codzień palić głupa że coś
rozumiem, a mógłbym być po prostu niewiarygodny zachwycając się nowinami na
włoskim rynku wydawniczym. Ale spanie na kempingu Festiwalowym zaliczam na
poczet kontaktu z literaturą. Ponieważ jest to kemping eksperymentalny, w
sposób niecodzienny zostałem również wprowadzony w tajniki jego działania.
- Czy to jest kemping? – zadałem dość
oczywiste pytanie spodziewając się bardzo różnych możliwych odpowiedzi.
- Tak – powiedziała jedna z dziewczyn
siedząca pod namiotem przed wjazdem do kempingu
Wjechałem więc i przybiegło do mnie
czworo ludzi z niespotykanym dotąd poziomem entuzjazmu
- Czy mogę tu przenocować? –
postanowiłem pozostać przy banalnych pytaniach
- Tak, to jest kemping na festiwal
literatury...- pierwszy wstęp do historii tego miejsca
- To zostanę, a ile kosztuje noc? – to
pytanie od opuszczenia Słowacji zawsze budzi we mnie złe przeczucia, ale muszę
je zadać.
- Około 5 Euro
- Jak mówisz, co to znaczy, około,
albo to jest pięc euro albo nie – poprawił mojego przewodnika jego starszy
kolega’
- Ok, 5 Euro
- No to świetnie – powiedziałem
zszokowany
- To jak zostajesz to musisz się
wpisać na listę i potem cię zaprowadzę na miejsce
- Nie ma sprawy – dodałem
Po wpisaniu się na listę jestem
prowadzony na miejsce gdzie mam się rozbić
- Z ilu wydarzeń na festiwalu
skorzystasz? – padło pytanie
- Raczej z żadnego, nie bardzo znam
włoski i jestem tu trochę przypadkiem, ale to nie przeszkadza, mogę zostać mam
nadzieje.
- Jak dla mnie to nie, ten kemping
zostało otworzony co prawda dla osób korzystających z festiwalu... – drugie
wprowadzenie w młodą historię tego kempingu – ale jak dla mnie możesz zostać
- Uff, to dobrze
- No to rozbij się tu – po czym
nastąpiła prezentacja niewidocznych ani gołym okiem, ani żadnym innym,
ograniczników terenu gdzie mam się rozbić. W tym momencie żałuję że nie jestem
telepatą
- Ok, tu pod drzewem się rozbiję, może
być
- No tak, tu jest ok, tylko nie wyjdz
poza ten teren – nadal nie wiem jaki dokładnie, ale staram się być uważny.
- Tu masz śledzie
- Spoko, mam swoje
- No tak, tak, ale jakbyś potrzebował
to tu masz śledzie. – niewzruszony moim zapewnieniem kontynuował mój przewodnik
- Zanim zaczniesz
się rozbijać, chodź, muszę Ci coś pokazać
Tego już nie przytoczę w oryginale,
bowiem przez 15 minut prezentowano mi sposób na bezpieczne otulenie rachunku
fiskalnego taśmą klejącą i przyczepienie jej do namiotu. Chyba w końcu zacząłem
wyglądać jakby do mnie dotarło i sprawa została zakończona
- No, to chyba wszystko. Jakbyś czegoś
potrzebował, to jesteśmy w rejestracji i chętnie pomożemy
Prezentacja zaklejania rachunku
ostatecznie wyczerpała moje potencjalne pytania. Bardzo fajny kemping, ze
świetną obsługą. Dowiedziałem się przy okazji, że od jakiegoś czasu jadę
średniowieczną drogą – SS10. Taka włoska Route 66.
Chyba zaczynam się powoli do
Wloszech przekonywać ;)
ROWER SIĘ ROZCHOROWAŁ (07-09-2012)
Jak się okazuje, już nie tylko uda i oczy chcą zabrać głos w trakcie tej podróży. Rower też czasem chce na siebie zwrócić uwagę i chociażby przewietrzyć oponki.
Jakieś 30 kilometrów od mety na
ten dzień, a miała to być Mantova, rower zaczął zachowywać się podejrzanie. Z
początku myślałem że być może przyczepił się do opony jakiś kamyczek. A
najwyraźniej z rowerem jak z baletnicą, i księżniczką na ziarnku grochu zarazem.
Nie mógł swojej niewygody zachować dla siebie, musiał koniecznie się tym ze mną
podzielić.
Tak po medycznemu podejrzewałem
więc hipochondrie. Z czasem odbijanie tylnego koła zaczęło być coraz bardziej
znaczące i nie mogłem już tego ignorować z uśmiechem na twarzy, jak robiłem
dotychczas. To nie może być zatem pierwsza diagnoza, bo symptomy się nasilają.
Przyjrzałem się więc tylniemu
kołu ponownie, tu postukałem, tak zmierzyłem wzrokiem i nic. To musi więc być
silna grypa. Co na rowerowe oznaczało by nie mniej nie więcej jak pęknięta
szprycha i rozcentrowane koło.
Przekonany że na tym właśnie
polega problem stwierdziłem że te kilkanaście kilometrów jeszcze pociągniemy,
tu w polu i tak nic nie zrobię, a jak już dojadę to się będę martwił.
Ale ciekawość mnie zżerała. A
ciekawe która to dokładnie szprycha, a jak bardzo jest koło rozwalone i tym
podobne. Zatrzymałem się więc jeszcze raz, wcale nie dlatego, że nie miałem już
siły pedałować, ale żeby dokończyć proces badania koła. Może poprzednio coś
przeoczyłem.
No i dopatrzyłem się. Szprychy
wszystkie na miejscu. To nie grypa, to zwykły katarek. Najwyraźniej po
najechaniu na jakiegos kamora dętka zaczęła się dusić w objęciach opony, tym
bardziej że doładowałem jej rano jeszcze pare barów i wymusiła na oponie
większą swobodę. W pewnym miejscu opona trochę spuchła i w miarę jechania
opuchlizna się nasilała.
Jak porządny konował co to się
zna na rowerach że hoho, spuściłem więc powietrze i postanowiłem trochę
podpompować i resztę dokończyć jutro na stacji. Jak dla mnie opona powinna
dzieki temu ponownie złapać dętkę w stalowym uścisku i jeżeli nie dam jej
kolejnego powodu to utrzyma się na swoim miejscu.
Właśnie wtedy, zabierając się
za pompowanie wziąłem kupioną przed wyjazdem pompkę i nie mogłem jej załozyć na
zawór. Zapewne pani w sklepie sprzedała mi wersję na wentyl rowerowy a u mnie
jak w czołgu wentyl jest samochodowy. Przeszedłem się parę kroków do włoskiej
rodziny z kilkoma rowerami przy ich kamperze i grzecznie zapytałem o ich
pompkę. Zamiast pompki dostałem dostęp do podręcznego kompresora, uzupełniłem
atmosfery w dętce i to w dodatku bez wysiłkowo.
Pompkę póki co odwiesiłem na
swoje miejsce, może kiedyś będę potrzebował takiego sprzętku w głuszy i wtedy
uda mi się ją porządnie założyć i zapompować. Tak bowiem między Bogiem a prawdą
to chyba nie bardzo chciało mi się pompować to koło po całym dniu jazdy i się
jakoś szczególnie do tego nie przyłożyłem.
Jutro się okaże czy
zaaplikowane lekarstwo okazało się wystarczającym zabiegiem i czy rower
ozdrowiał ...
Subskrybuj:
Posty (Atom)