środa, 24 października 2012

LOCOMBIA - SZALONA BOGOTA

Bogota jest dość wysoko położonym miastem. 2600 metrów nad poziomem morza to oczywiście nie jest żaden rekord, ale taka wysokość już powinna działać na ludzi. Wywołuje bardzo dziwne sny, w jednym z moich siedziałem w pociągu z kilkoma regałami swoich książek. Pytanie zadane przez moją mamę w trakcie tej jazdy - czemu nie trzymasz książek w domu tylko w pociągu wydało mi się jednak bardzo dziwne. Przecież wszyscy tak robią. Gdy dałem się jednak przekonać, że może warto by książki przenieść do domu to nie mogłem już tego pociągu znaleźć i musiałem biegać gdzieś po schodach, na których wszyscy postanowili w tym samym czasie obcinać sobie paznokcie u nóg. Spokojnie to nie wina mojego stanu psychiki, ale wina wysokości. Jestem tego pewien.
Wysokość na pewno wpływa też na ludzi w stanie obudzenia. W połączeniu z magicznym czarem Bogoty sprawiła, że drugi wieczór na długo pozostanie w mojej pamięci. Razem z Jenny i Poulem zawczasu zaopatrzyliśmy się we flaszkę rumu i przy rytmach eurowizyjnych przebojów, oraz dosiadających się i odsiadających osobach wprawiliśmy się w dobry nastrój. Na stałe tego wieczoru dołączył do nas Fred z Niemiec. W czwórkę wybraliśmy się na miasto..
Parę kroków od hostelu Fred zatrzymał taksówkę i wszyscy wsiedliśmy do środka. W nie do końca wiadomym celu, bo chyba nic nie ustalaliśmy, że wybieramy się gdzieś dalej. Taksówka wiozła nas po okolicznych górach pozornie zostawiając wspomnienie po Bogocie po prawej stronie. Przez większość tej długiej jazdy nie wiadomo dokąd próbowaliśmy zrobić sobie na tylnym siedzeniu tak zwaną 'sweet focię'. Byłem chyba bardzo złym fotografem, bo Jenny stwierdziła, że o wiele lepiej zrobi to zdjęcie i musieliśmy się oczywiście przesiadać w trakcie jazdy. Jak kobieta zarządzi to już nie ma odwrotu. 
Po kolejnej nieudanej sesji, której przyczyną tym razem nie byłem już ja w końcu dotarliśmy na miejsce. Okazało się, że Fred zabrał nas do tej części miasta gdzie się bawi kolumbijska śmietanka towarzyska. Wszystko wyglądało tak piekielnie estetycznie i drogo. Czemu nas tam zabrał. Bo w trakcie wieczoru padło hasło w dość niewiążący sposób, że może pojedziemy do Bogota Brewing Company - lokalnego browaru. 
Skoro już tu jesteśmy to możemy wejść na jedno, ale wracamy zaraz do naszej dekadenckiej dzielnicy - La Candelaria, gdzie jest bardziej przyziemnie. 
Podczas tego jednego piwa dostałem od sąsiadów siedzących obok bardzo wiele wskazówek, co warto zobaczyć w El Salvador. Mimo że piwo bez rewelacji i potwornie drogie, to chyba się jednak opłaciła ta eskapada. 
Wracaliśmy już drogą przez miasto z kierowcą, który pokazał na co stać Kolumbijczyków na drodze. Muzyka za naszym radosnym przyzwoleniem słyszalna była pewnie i w Wenezueli, a ja tylko czułem jak podmuch powietrza z tylnego głośnika wali mnie w głowę. 
Tak przyjemnie rozpoczętą noc postanowiliśmy kontynuować już w okolicach hostelu. Rajd przez bary po jednym kielonku zamknęliśmy już w trzecim miejscu. Bar na pięterku na kilkanaście osób, z tysiącletnim barmanem i dziewięćsetletnią kelnerką parę kolejek tequilli z zapoznaną parą z Francji. Tyle się od nich nasłuchałem komplementów na temat Polski, że do tej pory nie mam pewności czy dobrze ich bełkot zrozumiałem. 
Poul zwinął się wcześniej nadal czując jetlag, Fred się gdzieś zagubił, a Jenny poczuła się zmęczona. Zostawiłem więc francuzów z zapewne wieloma jeszcze nie wypowiedzianymi zaletami Polski i ruszyliśmy do hostelu. Po drodze zobaczyłem grupkę osób pląsających na placu w rytm gitary. Odstawiłem Jenny do bramy, oddałem jej swoją kurtkę z kosztownościami i ruszyłem z powrotem popląsać z tamtą grupą. 
Mieliśmy dość dużą barierę językową, bo mój hiszpański jest nadal ubogi i wiem, że bardzo ciekawie mi opowiadali o Kolumbii i Bogocie, ale nie wiem co.
Pląsy na placu się skończyły i zabrałem się razem z nimi do jakiegoś Reggae Baru. Tam jeszcze sobie popląsałem i jak mi się skończyły pomysły na kolejny taniec, wróciłem do hostelu. 
Obudziłem się całkiem świeży, ale trochę w stanie obawy. W mojej kurtce poza portfelem zostawiłem bowiem budzik nastawiony na siódmą rano. Trochę się bałem spotkania z Jenny po tej sprezentowanej przedwczesnej pobudce.
Okazało się, że budzik to nic, o wiele gorsze było moje chrapanie słyszalne w kilku pokojach dookoła mojego. Ahahahha, dobra noc to była. 
Następnego dnia okazało się, że lokal Bogota Brewing Company znajduje się również kilkanaście metrów od naszego hostelu.... Abstrahując od tego że wcale nie chcieliśmy do tego lokalu się wybierać. 
Chaotyczne to wszystko jest pewnie, ale tak właśnie wyglądał czas spędzony w Bogocie. 

HOSTELOWE RODZINY

Praktycznie już od zamontowania się w pokoju wydarzyło się coś, co chciałbym nazwać krótkoterminowym tworzeniem rodziny. Przez trzy dni pobytu w Hostelu Masaya coś tam coś tam przez upatrzony na patio stół przewinęło się kilkanaście osób. W moim przypadku tym stałym elementem, tym zalążkiem rodziny był właśnie Poul z Danii i Jenny z Wielkiej Brytanii. Z Poulem znaliśmy się z pokoju, z Jenny poznaliśmy się jak łyse konie, bo mówiła przy stole, że rzuca papierosy i zwróciła mi kilkakrotnie uwagę, że się na nią dziwnie patrzę. Pewnie, że się dziwnie patrzyłem, bo widziałem jak bez przerwy patrzy na moje papierosy. Dodatkowo tego wieczoru pozostałe osoby nagle się zorientowały, że wszyscy pracują w branży finansowej i zaczęli wymieniać pozorne jak dla nas różnice między dla nich diametralnie odmiennymi produktami finansowymi. Dodając do tego tematu moją niedyspozycję słuchu i konieczność czytania z ust większość czasu, pewnie, że wolałem patrzeć jak Jenny się patrzy na moje papierosy.
Drugiego dnia, gdy przy stole poza naszą trójką zasiadały kolejne osoby, mieliśmy już zestaw swoich prywatnych żartów, których nikt nie rozumiał i sprawialiśmy wrażenie jakbyśmy się znali od lat. No i przede wszystkim po jednym dniu mogliśmy już z Poulem uchodzić za znawców Bogoty, w końcu ci dosiadający się dopiero co wylądowali. 
Wszyscy byli na tyle mili, że nawet pozwolili mi zając się oprawą muzyczną, czyli mogłem zaprezentować przegląd muzyki eurowizyjnej. Drugiego wieczoru tylko przez 30 minut, ale trzeciego już całe 45 minut po tym jak powiedziałem, że bardzo jestem za to wdzięczny, i że moi znajomi nie pozwalają mi puszczać muzyki z Eurowizjii nawet w moje urodziny. 
Formowanie się takiej 'hostelowej rodziny' przebiega w sposób bardzo prosty. Są to zawsze osoby podróżujące solo, pary są bowiem za bardzo zachwycone swoim własnym towarzystwem, żeby zwracać uwagę na innych. Są to również przeważnie osoby o bardzo podobnych poglądach, wynikających z odbytych już podróży. Podróżowanie w pojedynkę wywołuje taki nieznośny głód kontaktu z drugim człowiekiem, że łączenie się w grupy wydaje się zupełnie naturalne i po kilkunastu minutach rozmowy ma się wrażenie, że już tyle razem przeżyliśmy. 
Jak dla mnie jest to jeden z tych fantastycznych elementów podróży, równocześnie dość niebezpiecznych. Formułując taką grupę w sposób naturalny traci się motywację do poznawania bardziej lokalnych ludzi. Podróżowanie od hostelu do hostelu może sprawić, że wracając z Ameryki Łacińskiej powiemy, że poznaliśmy mnóstwo ludzi... z Europy.
Jazda rowerem oddala ode mnie to zagrożenie. Poruszam się na tyle wolno, że tego typu hostele będę miewał jedynie raz na kilkanaście dni. I będzie to wspaniałe, takie odnajdywanie krótkoterminowych 'hostelowych rodzin' z którymi będzie można się na bieżąco podzielić wrażeniami z miejsc do których trafiliśmy zanim się spotkaliśmy. Następne tego typu doświadczenie mam nadzieję w Cartagenie. O ile nie zdenerwuję swojej karmy w jakiś sposób :)

KARMA

O karmę należy dbać jak o mało co. Moment nieuwagi i cała nadwyżka znika bezpowrotnie. Dbam jak potrafię, chociaż w żadnej ze szkół tego nie uczą, a pewnie by się przydało. Euforia wynikająca z faktu, że zdążyłem ze wszystkim na lot przesłoniła mi jednak zdolność dalszego o nią dbania. 
Miejsce jakie mi się trafiło, mimo że raczej byłem jednym z ostatnich odprawiających się pasażerów wydawało się najlepsze z możliwych. Długi lot to i duży samolot, moje siedzenie było w tylnej części tuż za przepierzeniem, co oznacza brak fotela przed sobą, tylko prosta, niepochylająca się ściana. Idealnie. Można sobie wywalić do góry nóżki i i nie trzeba się bać nagłego, niespodziewanego miażdżenia kolan gdzieś w trakcie. Zupełnie zaślepiony tym faktem, na grzeczne pytanie sąsiadki po prawo czy bym się przypadkiem nie zamienił, bo chciałaby siedzieć z koleżanką, odpowiedziałem nie. Nie może przecież oczekiwać, że się będę zamieniał na miejsce o gorszym standardzie.
Po lewo miałem jednak matkę z tak małym dzieckiem, że pewnie nie miało jeszcze lat. Gdybym się choć chwilę zastanowił czym to grozi, to powinienem skorzystać ze złożonej oferty przesiadki w sekundę. Ale nie, nie pomyślałem i się nie zgodziłem. Bardzo szybko po starcie sąsiadce po lewo dostarczono kolec, który zamontowano poniżej wysokości moich kolan, tuż przede mną. I tak oto, z najbardziej komfortowego miejsca w samolocie, momentalnie, bez przesiadania znalazłem się na miejscu o standardzie, którego nawet Ryanair nie odważyłby się zaproponować pasażerom. 
Przez cały lot bałem się zerkać na prawo, nie chciałem bowiem spotkać się z triumfalnym wzrokiem dziewczyny, której odmówiłem przysługi. Czułem się jednak jak idiota. Na szczęście karma tym razem dopadła mnie bezzwłocznie. Nie musiałem się obawiać kary z niewiadomego kierunku w późniejszym terminie. Przydało się to dość znacznie.
Jak zwykle ogarnięty i obarczony wiedzą o tym co i gdzie będę robić podczas lotu zapomniałem nazwy hostelu, który sobie zarezerwowałem. Nie zapisałem tej nazwy nigdzie, bo po co. I tak przez cały lot z obcym dzieckiem na szczęście cicho śpiącym praktycznie na moich kolanach martwiłem się tylko o to czy dolecą moje bagaże i jak się dostanę do miejsca, którego nazwy nie pamiętam.
Na lotnisku w Bogocie raz po raz byłem jednak mile zaskakiwany. Bezpłatny dostęp do internetu pozwolił mi ponownie sprawdzić, gdzie zamierzam spać i kilkakrotnie zapomnieć. Kolejka do imigracji była na szczęście na tyle długa i mało dynamiczna, że zdążyłem się ten nazwy nauczyć na pamięć. Pamiętam do tej pory - Hostel Masaya coś tam coś tam. Był i rower, była i reszta bagaży. Dopiero przed włożeniem roweru do maszyny prześwietlającej dotarło do mnie, że nie byłem do końca obecny podczas pakowania mojego roweru. Tyle się mówi o ludziach podrzucających jakieś pakunki do bagaży z różnymi kłopotliwymi substancjami. Puls mi się podniósł podczas tej kontroli i dopiero po jej zakończeniu zrozumiałem, że martwiłem się zupełnie bez powodu. Drzewa do lasu się przecież nie zabiera, jeżeli już ktoś miałby mi podrzucić jakieś narkotyki to raczej w odwrotnym kierunku. Wpakowałem się z całym majdanem do taksówki i rozpoczęliśmy w kierowcą pierwszą z serii moich hiszpańskich pogawędek. On mówił wiele, ja rozumiałem mało i jeszcze mniejszy wkład miałem w podtrzymanie rozmowy. Cena ustalona na wstępie, więc nie musiałem do końca kontrolować jego jazdy. W Bogocie, jak i w całej Kolumbii byłoby to jednak zupełnie nieskomplikowane. Tu wszystkie drogi dzielą się na wzdłużne i poprzeczne i są po prostu numerowane. Byliśmy już praktycznie u celu, gdy mój kierowca, mówiąc do mnie, że jest szalony zaczął krążyć w kółko. Pewnie miałoby to jakikolwiek sens gdybyśmy jechali na wskazanie licznika. Ale tak, przy ustalonej cenie, to chyba tylko bez sensu wytracał paliwo. Zapewne kwestia przyzwyczajenia z jego strony.
Za kurs zapłaciłem 30,000 Kolumbijskich Peso. Dokładnie tyle samo ile mój współlokator z pokoju - Poul z Danii, który przyleciał tym samym samolotem co ja. Wzbudziliśmy tym oczywiście wielką radość pośród tych innych podróżujących, którzy startują w konkursie jak wszystko wszędzie kupić najtaniej. Ja w tym konkursie niestety startować nigdy nie mogę, bo jestem klasycznym przykładem osła, który zawsze za wszystko przepłaci. Pierwszy zakup papierosów na ulicy zaraz po dojechaniu do hostelu był tego kolejnym genialnym dowodem. Odchodząc miałem wrażenie, że małozębna sprzedawczyni jakoś tak znacząco i niepokojąco bardzo się uśmiecha. Zapłaciłem oczywiście podwójną cenę. Martwić się tym nie zamierzam. Traktuję to jako takie drobne przekupywanie karmy. Taką inwestycję na przyszłość. Chyba się opłaca, bo od wylądowania dzieje się intensywnie, ale zawsze dobrze...

PS - Sprawdzać warto każdy bagaż, i ten który ktoś pakuje za nas, jak i ten który pakujemy sami. Ja zrobiłem to tak doskonale, że zabrałem ze sobą do Kolumbii jeden z pojemników z gazem do gotowania. Z tego co mówili inni nie jest to niebezpieczne, bo taki pojemnik nie powinien się rozszczelnić podczas lotu. Zrobiło mi się jednak nieswojo, jak go zobaczyłem w mojej torbie, tym bardziej, że zupełnie nie planowałem go ze sobą zabierać. Z jakichś w końcu powodów linie lotnicze zabraniają zabierania takich przedmiotów...