poniedziałek, 7 grudnia 2009

SUDAN - REAKTYWACJA

Heh, całkiem sporo wody upłyneło w Nilu, tak jak i w Wiśle pewnie, zanim udało mi się ponownie donieść Wam pare nowości z mojej sudańskiej elksploracji. Nie oznacza to że nic się tu ciekawego i godnego opisania nie dzieje, nie oznacza to również że cały czas zmagam się z malarią. Chyba po prostu wszedłem w pewną kolejną fazę pobytu w tym fascynującym kraju. Nazwałbym to fazą normalizacji, przystosowania się, życia codziennością. Niestety normalizacja nie bardzo pasuje mimo wszystko do Juby i okolic. Przez moje bałagaństwo nie bardzo wiem jak sensownie przekazać wam moje wrażenia z ostatniego okresu. Zacznijmy więc od dzisiaj, a potem sukcesywnie to co się działo do tej pory.

Dzisiaj w Jubie coś było inaczej, coś wisiało w powietrzu. Nie bardzo mogłem określić co się dzieje na początku, ale później zacząłem zbierać informacje od każdego kogo spotkałem i w ten sposób dowiedziałem się kilku wersji jednego dnia.

  1. Wersja pierwsza - strajk wykładowców Uniwersytetu w Jubie. Wykładowcy zdecydowali się na ten krok, bo nie otrzymali pensji. Cóż, takie rzeczy dzieją się na całym świecie. Ale fakt, że studenci wyszli na ulicę i wywołali zamieszki, bo przez strajk nauczycieli nie mogą kontynuować nauki, jest już dość sporym zdziwieniem. Podejrzewam że polscy studenci odnaleźliby inne sposoby na wykorzystanie strajku wykładowców. A tu wyszli na ulice bo nie mogą się uczyć. Ile prawdy w tym szlachetnym powodzie do wywołania zamieszek to się pewnie nigdy nie dowiemy. Ale fakty pozostają. Studenci ochoczo rzucili się do wybijania szyb w samochodach i innych demonstracji niezadowolenia.Pospolite ruszenie na uniwersytecie to jest jedna wersja.
  2. Wersja druga - na dziś planowane były pokojowe demonstracje zarówno na północy jak i na południu, które miały zachęcić legislatorów do przyjęcia ustawy o pluralizmie politycznym i dopuszczeniu innych partii poza dwoma jedynie słusznymi do zbliżających się wyborów w kwietniu. Dość dużo o tym piszą w lokalnej prasie, o potrzebie demokratyzacji, o tej ustawie. Tak czy siak niewiele w tym temacie się dzieje. Ludzie mieli wyjść na ulicę i pokojowo walczyć o wprowadzenie tych zmian. Czy wyszli, ciężko powiedzieć, bo w tym momencie mamy już drugą potencjalną grupę zadymiarzy na ulicy.
  3. Wersja trzecia - dziś nad ranem, w Chartumie został zatrzymany jeden z dwóch najważniejszych oficjeli SPLA, południowo sudańskiej armii. Miasto w ramach okazania niezadowolenia zdecydowało się na strajk generalny. 
Trzy potencjalne powody, każdy z nich równie prawdopodobny. I w tym momencie dochodzimy do wszelakich rozbieżności. Jakie są połączenia między tymi przyczynami. Która z nich doprowadziła do zamieszek. Samego zdarzenia nie widziałem, tylko potłuczone szkło na drodze, policja na każdym rogu i pozamykane sklepy. Puste ulice. Wszystkie blaszanki pozamykane. Miasto widmo.

Jeśli to was jeszcze nie przekonuje że trafiem do jednego z ciekawszych miejsc na ziemi to pozwólcie tylko że osadzę się w tym całym bałaganie. Jakie jest moje miejsce tutaj - jestem kontraktowym pracownikiem firmy budującej nowy gmach ministerstwa rządy wywodzącego się z partyzanckiej armii państwa które nie istnieje i być może nigdy na mapie się nie pojawi. Trudno dziwić się czemu południe chce się wyzwolić - są obywatelami bardzo dalekiej kategorii mimo że większość wszystkiego co cenne znajduje się właśnie na południu. Trudno też oczekiwać żeby północ tak chętnie przystała na odebranie swojej władzy nad tymi złożami. Walka zbrojna się zakończyła, ale to nie oznacza że północ sobie odpuściła południe. Poza kałachami i czołgami, można również zmęczyć przeciwnika na przykład ekonomicznie. Finanse południa są w zdecydowanym stopniu uzależnione od rządu na pólnocy. To północ eksportuje południową ropę i to północ dostaje dewizy w dolarach. A południe - południe należnych dolarów nie dostaje, albo dostaje ich za mało.
Dużo pytań sobie zadaje obserwując tutejsza rzeczywistość. I teraz, po krótkiej przerwie, postaram się tymi pytaniami z wami podzielić. Pora więc zakończyć kolejny ekscytujący dzień i iść spać, żeby zobaczyć co przyniesie jutro.

poniedziałek, 9 listopada 2009

KOBIETY RZĄDZĄ ŚWIATEM

Historia na każdym kroku potwierdza tą ludową mądrość. Wbrew wszelkim pozorom i wyobrażeniom to właśnie kobiety pociągają za wszystkie sznurki na świecie. Zdawać by się mogło że jest na świecie hegemonia mężczyzn, ale jest to tylko fasada, za którą kryją się żony, matki, córki, kochanki, sąsiadki, które w mniej lub bardziej zakamuflowany sposób wpływają na to co mężczyźnie wydaje się, że sam wymyślił. Nie jest to tylko domena świata ludzi. Podobne schematy panuja w świecie zwierząt, spójrzmy chociaż na modliszkę. Nęci, nęci pana modliszke, udaje że daje mu się wykorzystać po czym go zjada. I jakie mamy szanse. Niewielkie. Ja poległem jeszcze z inną powiedzmy mała kobietką - moskitką, albo bardziej przyjaźnie komarzycą. To właśnie panie komarowe są jedyne w stanie rozdzielać między nami zarazki malarii i to one są wyłącznie odpowiedzialne za trwanie tej choroby. Panowie komary nie mają z tym nic wspólnego poza tym że prędzej czy później rodzi im się kilka tysięcy, milionów ?! córek, które robią to samo co mamusie - roznoszą choroby. Czyli już możecie się domyślać o czym będzie ten wpis, będzie o moim własnym, niepowtarzalnym doświadczeniu pierwszej w życiu malarii, która tuż przed decyzją o opisaniu tego na tych stronach, została odświeżona malarią numer 2.

Problem z tą chorobą polega na braku szczepionki. Pare dni temu pisali w Daily Nation ( Kenijski dziennik), że do 2012 powinni skończyć przygotowanie szczepionki, w tej chwili rozpoczęto w okolicach miejscowości Kisumu fazę testów. Dlaczego stworzenie szczepioski jest tak trudne - ze względu na niezliczoną liczbę odmian malarii, a także ciągłą ewolucję tych zarazków. Sprawia to że jedyna ochrona to znany w polsce Malaron - lek szalenie drogi i skuteczny w przypadku krótkich wyjazdó w rejony malaryczne, bo jest bardzo szkodliwy na wątrobę i nie można go dłużej stosować niż kilka tygodni. Co pozostaje - moskitiera, jakiś repelent i liczenie na łut szczęścia. Stosuje moskitiere, pryskam się jakimiś tam specyfikami, ale chyba szczęścia już mi zabrakło. Skoro już miałem tą niewyobrażalną okazję lepiej wczuć się w skórę lokalnego człowieka, zrozumieć jak funkcjonuje się w tym środowisku, podziele się tym z wami.

Dzień 0
Po południu zacząłem czuć się dziwnie, niby nic poważnego, ale wyraźnie stan się zmienił. Czuje zmęczenie, pogarsza mi się koncentracja, zaczynam czuć ból, jeszcze nieszczególnie mocny w stawach i mięśniach. Ponieważ nie wiem czy to nie jest zwykła kwestia zmęczenia i nie mam własnego doświadczenia w autoanalizie malarii postanawiam poczekać do jutra i zobaczyć co z tego wyniknie. Noc przebiega w miare spokojnie ale czuje jak stopniowo rośnie mi gorączka.

Dzień 1
Rano już jestem pewnie że coś złapałem, nie mogę się na niczym skupić, czuje jakby mi się co jakiś czas na chwile wyłączał mózg. Boli mnie już wszystko, mam gorączke i czuje się bardzo nieswojo. Wizyta u lekarza i czekamy na wyniki testu na malarie. W międzyczasie oglądam w poczekalni jakieś programy w telewizji, nie pamiętam niestety kompletenie co to były za programy ani czy warto było zużywać na nie swój czas. To i tak bez znaczenia, koncentracja siada mi tak mocno że cokolwiek bym nie robil to i tak bym to zapomniał. Po jakims czasie już na kampie przyjmuję pierwszą dozę coartemu. Wzrasta gorączka, do poziomu majaków, zasypiam na jakieś 5-10 minut po czym budzę się jeszcze bardziej zmęczony i z jeszcze większą gorączką. Przy drugiej malarii cały czas miałęm wrażenie że leżą koło mnie jakieś dokumenty, które są strasznie nieprawdziwe i kłamliwe i wogóle nie powinny koło mnie leżeć. Po jakimś dłuższym czasie gorączka zaczyna ustawać i poczucie rozpalenia stopniowo przechodzi w mróz. Nie śmiejcie się w Sudanie można czasem zmarznąc i jedną z tych niewielu okazji jest włąśnie malaria. W nocy jest mi przeraźliwie zimno - coś co możecie pamiętać z ' W pustyni i puszczy'. Tak jak Nel ja też mam drgawki, któe trwają jakąś godzinę albo i lepiej. Z tym że o ich długości to wiem teraz, ale w trakcie pierwszego kontaktu z chorobą tego nie wiedziałem - nie wiedziałem czy kiedykolwiek przestanie mi być tak przeraźliwie zimno. Poczucie mrozu nie przeszkadza w dalszym pocieniu się - więc upuszczam kolejne pare kilo wody. W końcu udaje mi się zasnąc

Dzień 2

Scenariusz podobny, najgorszy jest brak upływu czasu. Za każdym razem jak udaje mi się zdrzemnąc wydaje mi się że minęly jakieś 2-3 godzinki, ale tak naprawdę minęło 10-20 minut. Czas się przewleka. W nocy kolejna dawka drgawek, najbardziej nieznośne z wszystkich wrażeń. Drgawki spazmy ogarniają całe ciało. Mimo wszystko czuć delikatną poprawę, jest jakby troche znośniej

Dzień 3

Główna faza malarii się skończyła - teraz pozostaje już ostatni etap. Wrażenie jakby w skórze na plecach znajdowały się szpilki, przy ruchu, w trakcie siedzenia, ciągle czuej jak coś mi się wbija w plecy. Drgawki się skończyły. Organizm się napracował

Te zarazki w ciele jednak zostają. I mogą w przyszłości zaatakować jak im się zechce. Jedno jest pewne dawcą krwi już nie zostanę. Niezbyt przyjemna choroba, pozostaje odłożyć ją na półkę poznawania realiów życia w Sudanie. Do następnego razu :).

wtorek, 3 listopada 2009

BANK

Jedną z rzeczy, którymi zajmuję się w mojej pracy w Sudanie jest kontaktowanie się z bankiem w różnych sprawach. Najczęściej standardowe zagadnienia typu wypłata gotówki czy zrobienie przelewu. To co skłoniło mnie do wprowadzenia tego wpisu to zupełnie wyjątkowa wizyta, która miała mniej standardowy charakter jak i przebieg. Dzień wcześniej robiłem jakieś tam przelewy i bank skontaktował się z Iwonką, że coś jest nie tak. Rano ruszyłem więc do banku wyjaśnić na czym polega problem, co się stało nie tak jak powinno. Jeszcze przed wyjściem do banku upewniłem się że wszystkie dane do przelewu byłu zgodne z prawdą, więc szczerze mówiąc nie miałem pojęcia gdzie leży problem.
Najpierw może drobne wprowadzenie, jeżeli myślicie że zrobienie przelewu w Sudanie jest tak proste jak w Polsce to mylicie się. Najpierw trzeba pójść do jednego pokoju po  tzw. Deal Ticket - kawałek papieru potwierdzający że bank przyjął zlecenie na transfer. Z takim Deal ticketem trzeba teraz zejść piętro niżej do głownego pomieszczenia gdzie zostanie przybita pieczątka i zabrane dokumenty przelewowe. Następnie takie dokumenty w zależności czy jest to transfer zewnętrzny, poza Sudan czy transfer wewnętrzny odpowiednio zostaną przekazane bądz do innego pomieszczenia na parterze, bądz do pomieszczenia na drugim piętrze. I tam właśnie po jednym lub dwóch dniach można odebrać potwierdzenie dokonania przez bank przelewu.
Moją wizytę zacząłem więc od miejsca gdzie przybijana jest pieczątka. Osoby będące tego dnia na zmianie nic nie wiedziały o żadnym problemie. Stamtąd odesłano mnie do pomieszczenia drugiego na parterze budynku ( zapomniałem dodać że budynek w którym bank ma siedzibę zajmuje kilka óżnych firm i rozernanie się które z pomieszczeń należą do banku i co można w tych pomieszczeniach uzyskać zajmuje trochę czasu. ). W tym pomieszczeniu znałem już Sharifa, który również rozłożył ręce i powiedział że nie ma pojęcia na czym może polegać problem, zgodnie z jego zeszytem, w którym prowadzona jest ewidencja wychodzących przelewów wszystko jest ok. Przelewy zostały przyjęte i wysłane do odpowiednich banków. Shariff zabrał mnie więc do pomieszczenia na drugim piętrze gdzie przejął mnie jakiś inny człowieczek. Czekając na werdykt czy wszystko jest ok z przelewami zdołałem zobaczyć na ekranie komputera rzeczy, cyfry, zestawienia którzy pod żadnym względem nie powinienem nigdy oglądać, na tyle sprawnie działa klauzula o ochronie danych osobowych. Jako że po jakimś czasie okazało się ze i w tym pomieszczeniu nie wiedzą w czym może być problem znowu odesłano mnie do głownej hali. Tam pokazałem numer z którego dzwoniono dzień wcześniej, no może to pozwoli ustalić po co tak właściwie siedze w tym banku już kilka godzin. Telefon z którego dzwoniono jest w biurze Sharifa. Wracam więc spowrotem do jego biura, na szczęście nie jest to już żadne piętro więc moge sobie chwilowo odpuścić bieganie po schodach. Osoba która używa tego numeru mówi jednak że nie dzwoniła wczoraj do nas. Podsumujmy, spędziłem kilka godzin w banku, odbijając się od ściany do ściany prowadzony za rękę z jednego pokoju do drugiego przerzucany z biurka do biurka. Poznałem wszystkie działy w banku, zdołałem zorientować się co się dzieje w którym pokoju i gdzie pójść najlepiej jak mam ochotę popatrzeć na rzeczy do których nie powinienem mieć wglądu. Na koniec powiedziano mi że prawdopodobnie był to pomyłkowy telefon, zapewniono że z transferami jest wszystko ok i że nie muszę się niczym martwić. Odbyłem więc swoistą symulację, bardzo podobną skądinąd do doświadczenia Józefa K. w Procesie Kafki, gdzie iść jeśli cokolwiek by się stało nie tak z transferem. Czeski film, telefon został wykonany odbyła się rozmowa z kims z banku ale z banku nikt nie dzwonił. Dopiero następnego dnia okazało się że faktycznie nie było to urojenie i że telefon z banku został wykonany. Problem ostatecznie polegał na tym że za dużą naliczył bank prowizję i że chce ją teraz zwrócić na nasze konto. Pani która dzwoniła nie była wczoraj w pracy i dlatego tak długo zajęło wyjaśnianie problemu którego nigdy nie było zasygnalizowanego rozmową telefoniczną która się nigdy nie odbyła. Pozostając nadal w duchu Kafki mam wrażenie że ta wizyta w banku się nigdy nie odbyła, bo żaden z 4 pokoi w których przeciez nie byłem nie istnieje. Pod koniec wizyty w tym banku już nie byłem pewien czy wogole robiłem w nim jakiekolwiek przelewy wczesniej i czy sam wogóle istnieje. Jak na symulację bardzo pouczające, na pewno pozwoli mi to zaoszczędzić trochę czasu, bo w międzyczasie ułożyła mi się w głowie swoista mapa ułożenia biurek, kompetencji, najkrótszej drogi pomiędzy biurkami. Kilka godzin intensywnego treningu, szkolenia z różnic między pracą w środowisku zachodnim, a środowisku afrykańskim. Nadal pozostaje pytanie jak taki bank może wogóle funkcjonować, bo jedyne co wydaje się go cechować poza dużą dozą sympatii pracowników w stosunku do klienta to jest przypadkowość działań i brak jakichkolwiek standardów bezpieczeństwa. Musze spedzic tam może wiecej czasu zeby poza mapą pomieszczeń którą mam już w pamięci zrozumieć gdzie przebiega granica pomiędzy widocznym gołym okiem chaosem, a zdolnościa tego banku do świadczenia usług. Moja współpraca z bankiem nadal kwitnie, ale żadna kolejna wizyta nie była już tak intensywna, jak ta którą opisałem. Surrealizm w pełnej krasie.

Zawarte znajomości zaprocentowały, w banku udało mi się dostać bilety na Miss Malaika - wybory miss Sudanu, na których byłem i które niedługo opisze.

HANDEL

Pisałem już o budownictwie przyszła więc pora na krótki fragment o usługach. Jest to ścisle powiązane z budownictwem bo usługi wykonuje się przeważnie w jakims pomieszczeniu, budynku. Po raz kolejny jednak Sudańska rzeczywistość tak daleko odbiega od standardów powiedzmy świata rozwiniętego że każdy opis wydaje się niewłaściwy. Każde słowo określające, opisujące to co widzę i to czym chcę się z Wami podzielić wydaje się być nie na miejscu. W ramach wprowadzenia zdjęcie poniżej. Niby zakład wulkanizacyjny. To znaczy faktycznie naprawiają tam opony, przy czym trochę głupio nazywać to od razu takimi górnolotnymi sformułowaniami. Czym zatem jest ta szopa. Widząc takie właśnie sceny przy drodze mam wrażenie że słownik którym posługiwałem się do tej pory jest niewystarczający. Jeśli przyjąłbym że jest to zatem zakład wulkanizacyjny to tak samo jak bym nazwał budę z hamburgerami restauracją.

Jeżeli przyjąc że powyżej faktycznie jest zakład wulkanizacyjny to poniżej śmiało można mówić o zakładzie krawieckim. Zdjęcie to zostało zrobione na jednym z dwóch dużych rynków w Jubie - Rynku Konyo Konyo. Wspomniany zakład to po prostu pan siedzący w okolicy innych blaszanych bud przy swojej maszynie do szycia. Wszystko na świeżym powietrzu. I tu chyba dochodzimy do sedna moich dylematów. Dlaczego tak ciężko przychodzi mi nazwanie takich 'punktów' usługowych. Europejskie doświadczenie wymusza na nas zachowanie pewnej formy. Nie ważny jest sam produkt ale bardzo istotne jest też jego opakowanie. Wszystko powinno się mieścić w jakichś granicach estetyki, dobrego smaku. Na tym chyba właśnie polega dynamiczny rozwój usług na przykład w Polsce. Zakłady fryzjerskie o francuskich nazwach gdzie pracują ci sami ludzie, którzy pracowali kiedyś z podrzędnych zakładzikach. Czy aż tak bardzo te miejsca się różnią między soba - różnia się ceną. Poza tym efekt końcowy - czyli fryzura może być zupełnie identyczna zarówno w pięknym salonie fryzjerskim jak i w zakładzie na Pradze. Ale jednak to nie to samo. Nie ma tego samego poczucia spełnienia, zupełnie różne są doznania. Wizyta w salonie fryzjerskim daje nam odrobinę luksusu, elegancji, dystyngowania. W tym przypadku opakowanie jest o wiele bardziej istotne niż sam produkt. Afryki, przynajmniej tej najmniej rozwiniętej do której należy południowy Sudan zupełnie nie stać na takie zachowania. Tutaj wszystko jest skromniejsze, jakby pozbawione tej nienamacalnej przyjemności z kupowania. Tutaj kupuje się jak trzeba i jak jest za co, a nie żeby poprawić sobie humor. Tutaj kupowanie to kolejny z codziennych obowiązków, a nie ceremonia, nie cotygodniowe nabożeństwo uprawiane przez całe rodziny. Pewnie jeszcze troche czasu potrwa zanim wytworzy się w lokalnych ten pęd do nieokrzesanej konsumpcji, oby jak najdłużej pozostli tym nieskalani. Problem polega więc nie na śmiesznym wyglądzie pseudo zakładów usługowych, tylko na moim ograniczeniu - na zawężonej perspektywie która mówi mi że na zakład krawiecki powinny składać się poza wyposażeniem co najmniej dach ściany drzwi i okna. Okazuje się że niekoniecznie - zakład krawiecki może działać i bez ścian i bez dachu i bez okien czy drzwi.

Pisałem też wcześniej o telefonach komórkowych - faktycznie zadziwiające że ludzie którzy nie mają adresu - tylko kilka ulic w Jubie ma nazwy przy czym są one nie oficjalne, raczej zwyczajowe - mają komórki i laptopy. Zastanawiałem się wcześnie jak oni ladują te swoje komórki mieszkając w chatkach z łajna. Odpowiedz jest prosta i widoczna po jakims czasie pobytu w Jubie. Często przy ulicy można znaleźć małe budki sprzedające poza doładowaniem konta na komórce także naładowaniem baterii. Zostawia się w takiej budce telefon na jakiś czas i odbiera jak jest naładowany. No i jak nazwać taką budkę - z oczywistych powodów w Polsce taka usługa nie funkcjonuje, w Polsce w prawie każdym domu jest obecnie prąd, woda, gaz. Teraz już rozumiecie czemu tak ciężko przychodzi mi opisywanie zamieszczanych zdjęć. Nazwijmy to zatem zakładem ładowania baterii w telefonie. Zdjęcie takiegoż miejsca poniżej. :)

Szpital?! No to już chyba przesada - powiedzmy że jest to jakiegoś rodzaju lecznica - zgodnie z tradycyjną, lokalną medycyną przygotowują tu różne specyfiki na pokonanie choroby.


Punkt sprzedaży węgla na opał, standardowo po prostu wyłożone worki przy drodze i tyle.




To są już zdjęcia z Rynku Konyo Konyo - można tam znaleźć praktycznie wszystko, poza owocami warzywami, kaszami, mięsem i innymi produktami jedzeniowymi jest na przykład cała uliczka sprzedawców telefonów komórkowych - jeden z najprężniej się rozwijających rynków w Sudanie. Przechodząc z alejki gdzie sprzedają ananasy i mango do alejki zaawansowanych technologii telefonii komórkowej można mieć wrażenie że przenosimy się w inny świat. Cała ulica wypełniona gablotami z najnowszymi modelami telefonów mocno odcina się od standardowego obrazu biedy dookoła.



Powyżej również autosalon na Konyo Konyo.
Poniżej troche inny rodzaj punktu handlowego - sklepiki prowadzone przez arabów. Jak widać półki wypchane po sam sufit, co wymaga odpowiedneij konstrukcji sklepu, często na ścianach są wypustki, po których można wejść na lodówkę i z niej sięgnąc potrzebny produkt, przez to cały ten sklep sprawia wrażenie piramidy. Wygląda bogato - no ale wybór niestety nie jest oszałamiający. W sudanie na przykład nie mówi się masło, czy też margaryna - mówi się Blue Band, bo to jest jedyna marka margarynopodobnej mazi dostępna na rynku, Proszek do pranie to raczej tylko i wyłacznie Omo, jened rodzaj jogurtu naturalnego, jeden rodzaj mleka - wszystko dość uproszczone - pozwala zaoszczędzić czas na zakupach, nie ma dylematu który produkt wziąć, zostaje jedynie rozterka ile Blue Banda potrzeba i koniec.

I już na koniec zobaczcie jak wygląda lokalna pizzeria. Oczywiście poza widoczną tu kuchnią z piecem opalanym drewnem są też obok stoliki przy których pizze można zjeść. Sam widok kuchni utwierdza mnie w przekonaniu że usługi mimo że są  w Polsce i w Sudanie podobne, to zasadniczo się między sobą różnia, tą właśnie oprawą, tą estetyczną formą.

czwartek, 22 października 2009

MARGARET

Czasem zdarzają się takie dni, które przynoszą wielkie zmiany. Czasem są takie poranki, że człowiek nie wie czy się już obudził czy nadal śni. Czasem można przy porannej kawie mocno się zaskoczyć niespodziewanymi nowinami. Czasem kilka minut po przebudzeniu można się dowiedzieć, że świat jest już innym miejscem, bo kogoś na nim brakuje. Taki miałem jeden z ostatnich poniedziałków we wrześniu. Przy porannej kawie Boguś powiedział mi, że nie żyje Margaret, która pracowała jako pomoc na naszym campie. Nie bardzo mogłem w to uwierzyć więc poszedłem szybko potwierdzić że nie jest to szalenie niesmaczny żart. Chyba przerosłą mnie ta wiadomość i nieprędko do mnie dotarła.
Margaret, została zastrzelona niedzielnej nocy przez swojego męża. Była akurat na wolnym i z tego wolnego już nigdy nie wróciła. Margaret była w ciąży w momencie jak to się wydarzyło. Margaret była jedną z pierwszych osób z którymi nawiązałem tu kontakt. Miała szalony talent do języków, a że lubiła uczyć się nowych języków to nauczyłem ją parę zwrotów. Margaret, której życie było pewnie równie ciężkie jak większości osób które tu można spotkać zakończyła swoje w momencie gdy wszystko wydawało się dobrze układać. Kilka dni przed tym jak jej zabrakło zmieniła fryzurę i strasznie się z tego cieszyła. Kilka dni po tym jak jej zabrakło miała otwierać jakąś garkuchnie w Jubie - była z tego powodu tak szczęśliwa. I nie zdążyła się tym szczęściem zbyt długo nacieszyć. Margaret zabrała mnie ze sobą do kościoła o którym pisałem parę wpisów wcześniej. A ja co - prawie o tym zapomniałem w ciągu dnia. Na początku nie mogłem w to uwierzyć, potem zrobiło mi się smutno, a potem pod koniec dnia sobie o tym przypomniałem. To znaczy że jakby wypadło mi to z głowy na większość dnia - nie wiem czy to jakiś mechanizm obronny czy zwykła ludzka znieczulica, ale nie spodziewałem się że mam coś takiego w sobie. Życie w Afryce ma o wiele mniejszą wartość niż w naszych kulturach, ale żebym tak szybko się do tego dostosował.
Jej mąż zastrzelił ją w nocy, ale od rana dochodziły do nas sprzeczne plotki na ten temat - mąż, żołnierz swoją drogą zabrał jej ciało i gdzieś się ukrył. Ponoć na górze Jebel - która góruje nad Jubą, dopiero po jakimś czasie udało się ustalić gdzie się znajduje. To wszystko było jakieś surrealistyczne. W dodatku po kilku dniach zatrudniliśmy nową osobę na campie - Margaret, również. Więc niby stan się zgadza, ale wszystko jest jakby inne. W takich chwilach zastanawiam się najbardziej jak silny wpływ ma na mnie to miejsce, jak bardzo pobyt tutaj mnie zmieni i czy na lepsze. Co do tego mam szczerą nadzieje. Jeszcze tylko parę słów dopowiedzenia w kwestiach bezpieczeństwa. Nie dajcie się zmylić utartym schematom, całą ta sytuacja nie znaczy że tu jest tak szalenie niebezpiecznie że tylko kule świstają w powietrzu. Sudan nie Sudan, każde miejsce na świecie roi się od wariatów jak ten żołnierz, mąż. Ja czuję się tu bezpiecznie. Szkoda tylko że Margaret nie dostała szansy na normalne życie. Że po tym wszystkim co się w jej życiu zdarzyło nie zaznała radości z tego że się układa, że może być dobrze. Wieczny odpoczynek racz...............

poniedziałek, 19 października 2009

MALŻEŃSTWA - AFRYKA WSCHODNIA


Chcąc nie chcąc muszę zaburzyć chronologie. Nadal krąży nade mną kilkanaście tematów do poruszenia z okresu braku internetu. Każdy dzień przynosi jednak kolejne wyzwania i kolejną dawkę informacji, która czasem jest niesamowita do tego stopnia, że aż nie chce się w to wszystko wierzyć. Ma być o stosunkach damsko-męskich. I będzie ale z małym wprowadzeniem. Od 3 dni nie mogę zapomnieć o informacji dotyczącej plemienia Bugisu z granicy Ugandyjsko-Kenijskiej. Plemienia ludożerców. Brrrr, brzmi przeraźliwie. Ale po jakimś czasie przebywania w Afryce, w Sudanie budzi raczej uśmiech na mojej twarzy. Jeszcze nie udało mi się ustalić jak to do końca z nimi wygląda, czy jedzą czy nie jedzą. Kogo i po co jedzą. Niestety każdy ma inna wersję tego procederu. Ale nie martwcie się mam najlepsze z możliwych źródeł informacji na miejscu. Co najmniej dwóch z naszych pracowników pochodzi z tego plemienia. Generalnie zbieram się w sobie żeby sobie pójść pogadać z Hosea na ten temat. Hosea generalnie jakoś niedługo po moim przyjeździe rozpoczął wprowadzenie mnie do historii Ugandy. Doszliśmy do roku 1980 i póki co nie ma kiedy pójść dalej. Ale fakt że Hosea pochodzi właśnie z Bugisu wydaje się chwilowo o wiele ciekawszy. Jak tylko z nim ustalę co i jak to dam wam znać. Póki co nie mogę opędzić się od dziwnego wrażenia że nie chciałbym po ciemku zobaczyć jak się zbliża do mnie z nożem i widelcem :). Mało tego  - nasz kucharz Fred pochodzi z jakiegoś podplemienia plemienia Lui, którzy spokojnie mogliby razem z Bugisu wybrać się do restauracji. To już trochę ekstremalne :).
Przeskakując mało płynnie idziemy do historii Long Lifa - jednego z bardziej barwnych pracowników  Strasznego lowelasa i miglanca  który doprowadził do perfekcji technikę unikania pracy :). Long Life urodzony w roku 1982 w okolicach miasteczka Torit w Sudanie, przynależy do plemienia Acoli. W wieku 11 lat wciągnięty do armii SPLA, obecnie rządzącej siły w Sudanie Południowym a wówczas partyzantki. Zmuszony siłą do wstąpienia do armii jest jednym z wielu nieletnich wojowników z kałachami. Kilkakrotnie próbował z tej armii uciec. Został w Sudanie generalnie sam bo wcześniej cała jego rodzina uciekła do Ugandy. Jego próby ucieczki skończyły się dwukrotna odsiadką w więzieniu. W armii był 6 lat. Chyba najlepszy okres życia w całej rozpiętości ludzkiego życia. Okres dojrzewania spędził przyklejony do kałacha. Najgorsze jest to że jest takich jak on cała masa. I fakt że mogę porozmawiać z osobą po takich przejściach twarzą w twarz czyni to wszystko o wiele bardziej realnym. Po 6 latach udało mu się w końcu skutecznie armię opuścić i dotarł do ośrodka dla uchodźców w Ugandzie. Tam dość długą chwilę zajęło służbom odnalezienie jego rodziny. Do Sudanu wrócił w 2005 i od tej pory mieszka i pracuje w Jubie. Ale nie o tym miało być. Long Life jako prawdziwy lowelas ma równie ciekawe doświadczenie w kwestiach damsko-męskich. Nie był w stanie wyliczyć dziewczyn, które w międzyczasie zbałamucił i porzucił. W wieku 27 lat ma już 4 dzieci. 2 pierwszych z dwoma różnymi kobietami, które nie były jego żonami, takie tylko przygody. 8 i 6-letni synowie mieszkają obecnie z jego matką która je wychowuje. W międzyczasie zdążył znaleźć sobie pierwszą żonę. I tu robi się właśnie bardzo ciekawie. W tej chwili ma tą jedną żonę z dwójka małych dziewczynek. Ale nie planuje na tym poprzestać. W chwili obecnej jak to sam określił ma tylko jedną dziewczynę w Jubie ( żona mieszka pod Torit). Nie planuje brać jej za żonę. Ale to nie koniec tematu. Na pytanie ile żon planuje w całościowym rozliczeniu powiedział 4. Póki co nie może znaleźć tak dobrego materiału na żonę jak ta pierwsza i proces akumulacji jest jakoby w zawieszeniu. Miał co prawda takie potencjalne kandydatki - dwie jego nauczycielki w szkole w Ugandzie, ale poza małym romansem nie mogło z tego wyjść nic więcej. W plemieniu Acoli nie można ożenić się ze starszą kobietą. Co mu zatem pozostało - pokorzystać pokorzystać i odstawić.
Tak jak w plemieniu Acoli starsza kobieta jest swoistym tabu tak na przykład w plemieniu Kikuju takim tabu jest kobieta która ma nogi piłkarza - czyli trochę wypukłe na zewnątrz  Takiej kobiety żaden Kikuju sobie nie weźmie.
Pozostaje jeszcze jedna kwestia. Jak wyglądałaby rozmowa z pierwszą żoną o tym że będzie miała koleżankę - druga, ósmą sześćdziesiątą żonę ( Przesadzam - rekord o którym słyszałem to koleś który miał ponad 60 żon i generalnie miał swoją szkołę tyle miał swoich dzieci że cała nimi zapełnił. O ile mniejszy hałas i bałagan na wywiadówce :). No i z tej ciekawości przeprowadziłem małą symulację jak wyglądałaby taka rozmowa z pierwszą żoną.

  • Cześć kochanie, znalazłem kandydatkę na moją drugą żonę.


  • Dlaczego, czyżbym ja ci nie wystarczała.


  • Nie, to nie o to chodzi. Bardzo ciebie kocham i szanuje i jesteś dla mnie bardzo dobra. Ale mój ojciec miał 3 żony. Mój brat ma 3 żony. To jest nasza tradycja i muszę jej dochować.


  • OK

Proste i łatwe. Bez zbędnych dyskusji. Jeśli chodzi o rekord w ilości dzieci w wieku Long Lifa to uwierzcie mi nie jest on rekordzistą. Richard Lowbota, inny pracownik, również Sudańczyk w wieku 26 lat ma już 7 dzieci. Dwójkę z pierwszą żoną z którą zdążył się już rozwieść. Jedno gdzieś po drodze z jakąś koleżanką i 4 z obecną żoną. Nie da się ukryć pracowity chłopak. Jako że rozmowa działa, a przynajmniej powinna działać w dwie strony, więc opowiedziałem Long Lifowi o tym jak to u nas sami dobieramy się w pary. Najbardziej uśmiał się jak mu powiedziałem że u nas nie trzeba płacić krowami za żonę. Generalnie w ogóle nie trzeba płacić bo się żony nie kupuje. Strasznie się z tego uśmiał.

To jeszcze nic. Wieczorem rozmowa z Danielem. Masajem z Kenii. opowieść o jego dorastaniu i obowiązkowym spędzeniu 5 lat w buszu tuż po obrzezaniu ( w wieku 12 lat auuuuć) pozostawiam na następny wpis. W miarę jak rozmawialiśmy temat zszedł na szacunek dla starszych. Daniel powiedział że u Masajów szacunek jest tak duży że nawet jak ktoś starszy obudzi ciebie o 6 rano to masz obowiązek wstać i spełnić prośbę tej osoby - przynieść coś tam, no cokolwiek. Całkiem fajnie, bo jako że ja mam już 24 lata a on tylko 21 to mogę sobie dać upust mojemu lenistwu. No i tu wchodzi ten najważniejszy temat. Niestety jesteśmy w tym samym okresie, więc mnie nie musi słuchać i generalnie jak by przyszedł do mnie do domu to muszę mu pozwolić przenocować i oddać na tą noc swoją żonę, a samemu iść gdzieś z tego domu i spać gdziekolwiek indziej, bo do póki gość rano z domu nie wyjdzie to ja tam nie mogę wrócić. Stop jak to swoją żonę. No normalnie, zgodnie z ich tradycją muszę udostępnić swoją żonę i tyle. Żona oczywiście nie ma prawa protestować.  Na pytanie czy kiedyś z tej tradycji skorzystał powiedział, że raz to zrobił. Zobaczył że idzie jakaś masajska para i spodobała mu się ta dziewczyna. Poszedł za nimi do domu, zapukał, wszedł, dostał kubek mleka. I to symulacja kolejnej ciekawej rozmowy.

  • Właściciel domu i mąż - Czy zostajesz na noc czy będziesz szedł do siebie?


  • Daniel - Nie no, trochę już późno, nie powinienem tak późno chodzić po ulicach, zostanę na noc.


  • Właściciel domu i mąż  - (wychodzi na zewnątrz i idzie szukać noclegu)


  • Daniel - (korzysta - ma czas do rana)

Już nawet nie chodzi o to jak zupełnie inny jest to zwyczaj. Najbardziej zszokowało mnie jak swobodnie to wyszło w rozmowie i jak zupełnie naturalna to była dla Daniela kwestia. Na pytanie zaś czy oddałby swoją żonę powiedział, że jakby przybył jakiś Masaj z daleka i wszedł do niego do domu to by wyszedł. Póki co jest bezpieczny bo żony jeszcze nie ma. Ale jeśli chodzi o europejskie rozterki, czy się żenić, z którą, kiedy to te kwestie go omijają. Pierwszą żonę ma już dawno wybraną - przez ojca. Została zarezerwowana, czy też zabookowana jeśli by użyć bezpośredniego tłumaczenia jak była dziewczynką. Jeszcze jej nie widział ale ślub jest zaplanowany na styczeń przyszłego roku. No jeśli tak to się dzieje to nie dziwne że ciężko poprzestać na jednej żonie - szczególnie jak te wszystkie pozostałe wybiera się już samemu :).
Kończąc podaję cenę za kupno żony w świecie Masajów:

  • dwie owce


  • dwie krowy


  • dziesięć koców


  • tabaka ( no oni to inaczej nazywają, ale chodzi o zmielony tytoń)


  • cukier - tak gdzieś z 10 kg


  • alkohol - produkowany z cukru, miodu, aloesu i wody - tu chyba nie ma limituWięc jak ktoś życzy to pędem, pędem do Kenii albo Tanzanii na zakupy. Ale chyba najlepiej jest taką żonę zabrać do Polski, jeśli nie chcecie się nią dzielić. Dla pań smutna wiadomość - męża nie można sobie kupić. Tak jak Long Life zszokował się faktem że za krowy żony w Polsce nie kupi, tak Daniel zrobił wielkie oczy na pomysł że ojciec zostaje w domu z dziećmi a matka idzie do pracy. Niemożliwe, na pewno nie w świecie Masajów.
Wprowadzając tylko szybko w któryś z kolejnych tematów radze wam pijcie mleko póki możecie. Masajowie wierzą że wszystkie krowy na świecie są ich własnością, więc jak kiedyś przyjadą je odebrać to mleka może zabraknąć. Ale o tym w następnych odcinkach.

czwartek, 15 października 2009

CZAROWNIK

Historia jest co prawda z okresy kiedy mnie w Sudanie jeszcze nie było ale tak mi się spodobała, że postanowiłem ją przytoczyć. Jak już pewnie gdzieś wspominałem mamy tu wśród pracowników dosyć silną miksturę nie tylko temperamentów, ale co najważniejsze pełen przegląd narodowości okolicznych i okolicznych plemion. W takim środowisku może czasem zaiskrzyć. Zdarzyło się więc raz że mechanik Heman zdenerwował się na kierowcę Long Lifa ( jego imię to na prawdę Long Life - Długie Życie). Nie pierwszy i pewnie nie ostatni raz doszło do sytuacji zaognionej - ale co wyróżnią tą właśnie którą opisuję. Coś takiego nie zdarzyło by się w Polsce. W ferworze wymiany zdań Heman sięgnął po ziemię i rzucił Long Lifowi w twarz. Long Life skamieniał. Nikt poza Afrykańczykami za bardzo nie rozumiał powagi sytuacji. Long Life wryty w ziemie jak kamień i przerażony. W Afryce takie rzucenie piaskiem w twarz to bodajże największe przekleństwo jakiego można się dopuścić. To bezpośrednie życzenie śmierci tej drugiej osoby. Tak silny jest to gest. Czemu Long Life był przerażony - bo chyba wierzył w to że rzucono na niego klątwę  Obdzwonił swoją rodzinę i swoich ziomków po części się z nimi żegnając, a po części oczekując że jak faktycznie niedługo zginie pomszczą jego śmierć  Dwa dni po tym zdarzeniu Long Life został zepchnięty z drogi i wpadł samochodem do rowu. Nic mu się wielkiego nie stało, ale oczywiście powiązał to zdarzenie z rzuceniem piachu przez Hemana. Według Long Lifa wpadł do rowu przez klątwę Hemana. Jeszcze jakiś czas po tym całym zdarzeniu wielu z afrykańskich pracowników bało się rozmawiać z Hemanem czarownikiem. Nawet sam Heman wydawał się być przerażony, bo nie znał do tej pory swoich mrocznych tajemnych mocy. Teraz sytuacja już chyba wróciła do normy. Ale wyobraźcie sobie mediację w takim konflikcie. Egzotyka. Chyba jedyne co warto z tego zapamiętać to że pod żadnym pozorem nie rzucajcie Afrykaninowi piaskiem w twarz - to się na prawdę może źle skończyć. :) 

środa, 14 października 2009

KRÓL WIOSKI





Niby zwykła niedziela, czyli relaks, odpoczynek, chwila pływania w basenie, jakieś rozmowy, kocowanie aż tu nagle ze swojego namiotu wychodzi Michael - operator dźwigu z Kenii. Michael jest bardzo wierzący, a chyba im bardziej ktoś jest w Afryce wierzący to ma więcej żon bo w jego przypadku to by całkiem ta zależność pasowała. Więc Michael co tydzień w niedziele jeździ do kościoła przy czym w tą właśnie niedziele jakieś dwa tygodnie temu (jakbyście się zastanawiali czemu pisze ze wszystko sie dzialo dwa tygodnie temu - to już odpowiadam- życie płynie tu bardzo dynamicznie. Każdego dnia coś się dzieje więc nie jestem w stanie spamiętać kiedy dokładnie coś się wydarzyło. Dwa tygodnie biorą się stąd że wydarzenia które opisuje działy się jakiś czas temu ale nie tuż po moi przyjeździe  więc jako że niedawno upłynął mi pierwszy miesiąc na afrykańskiej ziemi podzieliłem sobie na pół i wyszły mi dwa tygodnie :) )
Miko ubrał się tej pamiętnej niedzieli w jakiś strój biskupo-podobny i tak paradował po campie. Jako że tak reprezentacyjnie wyglądał to wiele osób ustawiło się z nim do zdjęcia i udało nam się go namówić żeby nam kupił piwo. Ochrzczony królem naszej małej wioski musiał przecież zadbać o swoich poddanych, a że nic poza alkoholem nam nie brakuje to przyniósł nam piwo. Co prawda w ostatnią niedziele król wioski nas zawiódł bo piwa nie postawił. Teraz przyjęliśmy inną taktykę  Grzecznie mu powiedzieliśmy że to że został królem wioski nie zwalnia go z pewnych obowiązków względem nas, więc jeżeli nas będzie zaniedbywał i nie przyniesie nam piwa w zbliżającą się niedziele to może pożegnać się ze swoją zaszczytną funkcją. Obiecał poprawę - dziś z nim nawet byliśmy w browarze. Co prawda w związku z czymś innym niż nasze prywatne zapotrzebowanie. Browar sprawia wrażenie niesamowite - wydaje się być kompletnie nie na miejscu. Swoją drogą zastanawiające że pierwsza fabryka jaka powstała na terenie Juby, czyli śmiało można założyć że na terenie Sudanu Południowego to browar. Produkują piwo o piękniej nazwie White Bull - Biały Byk w fabryce która mogłaby spokojnie stanąć gdzieś w Europie. Wielka hala - stosy krat z piwami, eleganckie domki, jakieś dziwne konstrukcje, rury, przewody, biuro z prawdziwego zdarzenia. Niestety nie sprzedają detalicznie, więc musimy poczekać do niedzieli i jeżeli Michael znów nie przyniesie nam piwa to trzeba go będzie zdetronizować.  Na trzecim zdjęciu oprócz Michaela występują Grace po lewej i Nejpasje po prawej. O Najpasje już wspominałem w poprzednim wpisie. A o Grace pewnie jeszcze będzie mowa.
PS Bardzo by mi było miło jakbyście w miarę zainteresowania zamieszczali jakieś komentarze - tak żebym wiedział czy wam się podoba moja wesoła twórczość czy nie. Jakiś feedback będzie szalenie mile widziany :)

wtorek, 13 października 2009

PYTON

Wracamy do kwestii mniej kontrowersyjnych, do naszego zwierzyńca. Pewnie zastanawiacie się co tam się dalej działo z tym szczurem. Szczur sobie poszedł. Kilka dni po ostatecznym pożegnaniu ja również pożegnałem się z tym namiotem i przeniosłem dwa namioty obok. Teraz mieszkam z Maćkiem - działem IT i Logistyki :). Ale okazało się że nie jesteśmy w namiocie sami. Powtórka z rozrywki - kolejny szczur, czy też myszoskoczek czy inne stworzenie. Problem namiotowy polegał na tym że to zwierze było o wiele odważniejsze. Podgryzało w nocy - na szczęście nie mnie :P ale to i tak bardzo niesympatyczne, więc konieczny był kolejny rozwód i kolejne gruntowne sprzątanie namiotu. Od tamtej pory - czyli od soboty bodajże szczura już nie widać. Ale nie o tym miało być.
Jakieś dwa tygodnie temu przy namiocie usłyszałem jak wołają Nejpasje, Masajkę która z nami razem pracuje. Wołali ją bo ktoś widział węża. Nejpasje jak większość Masajów, jak zdążyłem się zorientować nienawidzi węży i jak tylko jakiegoś widzi to musi go zabić. Jej nienawiść jest tak wielka, że przeniosła się na ryby, które Najpasje uznaje za węże wodne i których widoku czy zapachu nie może znieść. Skąd taka masajska niechęć do tych właśnie zwierzątek. Bo węże są strasznie zdradzieckie. Masaj może wytrzymać stoją twarzą w twarz z lwem nawet kilka godzin. Odbywa się wtedy taka cicha walka między nimi, kto tu jest bardziej odważny i kto ma silniejsze nerwy. Po kilku godzinach intensywnego wpatrywania się w siebie lew i Masaj się rozchodzą. Jest to równa walka, natomiast z wężem o czymś takim nie ma mowy.





Jak tylko się zorientowałem że alarm jest na węża to od  razu poleciałem po aparat i razem z pozostałymi w miejsce gdzie miał być wąż.



















Niestety trochę się rozczarowałem - liczyłem na więcej, na jakąś adrenalinę. A wąż jak dotarłem na miejsce już był krojony na części. Jedyny powód do adrenaliny to to że ten okaz znaleziono jakieś 50 - 100 metrów od bramy wjazdowej na nasz teren. Czyli skoro pojawił się taki jeden to może ich być więcej. Na zdjęciu po lewej Krzysiu (z Gdańska Żabianki swoją drogą) sprawdza jego uzębienie. Niestety nie dało się za bardzo otworzyć paszczy i ciekawość została zaspokojona tylko częściowo. Nie udało się również zbyt dokładnie ustalić gdzie i jak został zabity. Miał jakąś dziurę w głowie ale to wszystko poszlaki. Jedno jest tylko pewne - pan którego widzicie jak obiera tego gada ze skóry musiał być tym bohaterem który węża unicestwił. Tradycja nakazuje, że osoba która węża zabije ma prawo do jego skóry - najbardziej wartościowej części. Jak się zjawiłem na miejscu to proceder obierania był już zaawansowany - w powietrzu czuć było zapach psującego się mięsa. Wszystko musiało być zatem rach-ciach. Skóra oddzielona, mięso podzielone i rozdane do upieczenia. Nie udało mi się tym razem skosztować mięsa węża ale kto wie, może jeszcze będzie okazja. Aha zapomniałbym - ten pyton miał spokojnie ok 5-6 metrów, ale lokalni utrzymywali że to było jeszcze dziecko, że taki porządny, prawdziwy pyton to może być znacznie większy.

PSEUDOPOMOC

Z serii niewygodnej prawdy, a nawet jeśli nie prawdy ostatecznej to przynajmniej tego jak rzeczywistość wygląda z mojej perspektywy. Organizacje pomocowe - furtka - która pozwala nam poczuć się dobrymi ludźmi, dobrymi bliźnimi którzy dzielą się swoim bogactwem z innymi gorzej sytuowanymi na świecie. Zbiórki na pomoc uchodźcom, przekazywanie żywności w puszkach, budowa studni dla lokalnych społeczności. No niestety tą sielankę trzeba trochę ubrudzić faktami. Chcąc nie chcąc będę musiał w tym wpisie niepochlebnie się wypowiedzieć o działalności takich organizacji i mając w świadomości, że pośród zgniłych jabłek można znaleźć okazy jeszcze zgnilizną nie dotknięte, zmuszony jestem troszkę pogeneralizować i wrzucić wszystko do jednego worka.
Tym którzy jakimś cudem to przeczytają, a oddają się takiej właśnie charytatywnej działalności i są przekonani, że nie mają sobie nic do zarzucenia muszę powiedzieć, że najprawdopodobniej są w błędzie, albo są tymi właśnie wyjątkami, niechcący, gdzieś po drodze, przeze mnie zmieszanymi z błotem. Skąd taki niepozytywny ton - bo to nie są zabawy, ludzkie życie jest wielką odpowiedzialnością, a nie jakąś zabawką do której nie dołączono instrukcji obsługi i którą trzeba próbować rozgryźć przy pomocy młotka i śrubokręta. To nie są przelewki. Organizacje pomocowe, obecne praktycznie wszędzie na świecie, które spełniają nasze, wspólne rozwinięto-światowe poczucie i konieczność niesienia pomocy innym niestety nie tyle że nie spełniają swojej roli, ale przez ludzką głupotę i zaniedbanie czynią coś zupełnie odmiennego. Niestety nie działają tak dlatego że są zamieszczone w jakieś nieznanego pochodzenia próżni, ale dlatego że my sami takiego działania od nich oczekujemy. Przecież my żyjąc w krajach rozwiniętych wiemy doskonale co potrzeba tym różnym pozostałym dzikusom i jesteśmy w stanie nawet coś tam im dać - tylko po to żeby zdjąć sobie kamień z serca.  
Przydługi wstęp więc pora przejść do sedna. W zdecydowanej większości przypadków brakuje takim organizacjom zarówno wiedzy jak i chęci zdobycia tejże wiedzy. Wiedzy o tym kim są ci ludzie, którym chcemy pomóc. Mam po prostu wrażenie że próbują spełnić swój obowiązek czy też wewnętrzny głos w jakikolwiek sposób. Wyobraźcie sobie człowieka, który nie wiedząc nic o medycynie zabiera się za operacje na otwartym sercu. Czy może mu się udać?! Oczywiście że może, ale głupim trafem, łutem szczęścia - i zanim do tego dojdzie wielu z jego 'pacjentów' nie ujrzy kolejnego wschodu słońca. Sudan Południowy - oburzający proceder - niewolnictwo. Oczywiście od razu przychodzi do głowy myśl - jak to niewolnictwo w naszych czasach, chyba jakaś pomyłka, jak może coś takiego funkcjonować. Trzeba to przerwać, trzeba temu zapobiec - uczucia silne, silny sprzeciw, konieczność działania teraz od razu. Ale jak to zrobić - no jak, uwalniając niewolników, przecież nie do pomyślenia jest sytuacja gdy jeden człowiek dysponuje drugim jak swoją prywatną własnością. Wykupmy więc niewolników - dajmy im szanse na znośne życie, wyswobodźmy ich - przecież tak dalej nie może być. I tak też zgodnie z tym działają niektóre 'pomocowe' organizacje w Sudanie. Jadą na targi niewolników - tak tak kochani, są nadal na tym świecie takie miejsca - i wykupują niewolników. Wracają po tym do swoich oplecionych drutem kolczastym ośrodków, gdzie przy wódce, whisky, piwie świętują kolejny sukces. Z tym że jest to świętowanie szalenie przedwczesne.
Dlaczego!? Dlatego że większość z tych oswobodzonych niewolników niebawem zginie. Osoba, która jedyne co zna w swoim życiu to służenie innemu człowiekowi nie posiada podstawowej wiedzy o tym jak przetrwać na własną rękę. Jakkolwiek przymieraliby głodem pod zarządem swojego Pana, nie zginą, bo po co Panu martwy niewolnik - taki niewolnik nic już nie zrobi. Dlatego Pan zawsze da tyle pożywienia swojemu słudze żeby ten przeżył. Oswobodzony niewolnik nie wie jak znaleźć sobie prace - hola hola, jaką prace, taki niewolnik nie wie jak i gdzie znaleźć pożywienie. Pożywienie zawsze było zapewnione przez Pana. Jakkolwiek absurdalnie to wszystko może brzmieć jest to niestety otaczająca nas rzeczywistość. Pomoc niewolnikom kończy się ich śmiercią. Można by powiedzieć, ale są przynajmniej przez chwile wolni. Czego tu brakuje - no właśnie tego fundamentalnego rozeznania w sytuacji. Tej wiedzy o tym czy to co nam się wydaje być pomocą nie jest wyrokiem śmierci.
Inny przykład. Wielożeństwo - dość rozpowszechniony przynajmniej w Afryce Wschodniej proceder. Rzecz szalenie oburzająca, szczególnie dla katolickiej Polski i dla wojującego feminizmu. Przecież to jest przedmiotowe traktowanie kobiet, przecież one nie mogą być szczęśliwe dzieląc się swoim mężem. Założenie które wydaje się być bezsprzecznie prawdziwe, takim nie jest. Zachodnie organizacje postawiły sobie za zadanie ukrócenie tego barbarzyństwa, tego uwstecznienia i odczłowieczenia. Pomóżmy tym biednym kobietom. Efekt - chyba nikt się nie łudzi że tak po prostu uda się zlikwidować coś co jest w kulturach lokalnych powszechnie akceptowaną normą. Nadal istnieje wielożeństwo, jedyne co się zmieniło to fakt, że żony przestały się między sobą dogadywać. Że robią sobie nawzajem piekło, mimo że zanim przesączono je kompletnie tu nie pasującymi wzorcami zachodnimi żyły ze sobą w komitywie, jak przyjaciółki  Ciężko to sobie wyobrazić. Ale ze względu na tych ludzi którzy tu mieszkają, których życie wystawione jest na nowe źródła, chyba warto sobie to uzmysłowić i w jakiś sposób podziwiać. Podziwiać fakt że wcześniej była harmonia i współpraca między żonami. Ale żeby to zrozumieć trzeba mieć chociaż krztynę zainteresowania miejscem na który ma się tak ogromny wpływ.
Czemu to wszystko pisze - bo szalenie irytuje mnie arogancja i ignorancja osób udających matkę Teresę. Osób które w swoim mniemaniu naprawiają za innych ten świat. Nie zrozumcie mnie źle - ja nie posiadłem wiedzy jak takiej pomocy udzielać. Mimo że widzę małe afrykańskie dzieci w obdartych koszulinach wyciągających ręce po pieniądze prawie na każdym kroku w Jubie - nie dałem jeszcze ani grosza. Nie zależy mi na tym żeby dając takim nieborakom poczuć się lepiej ze sobą, bo wiem że z takiej darowizny nie nauczą się niczego dobrego - nauczą się że żebrząc coś tam zawsze dostaną, ale czy im to w życiu pomoże - szczerze wątpię  I mimo że jest to często trudne  - spojrzenie takiemu dziecku prosto w oczy i powiedzenie NO i pokręcenie głową, to jest to moja droga. Droga nie ingerencji w drugiego człowieka w sposób negatywny. Nie oszukujmy się pozornym pomaganiem. Wybór jest prosty - chcemy pomóc - pomóżmy, ale z głową. Tak żeby pomoc pozostała pomocą, a nie zamieniła się w kolejny pusty frazes, których niestety tak wiele jest wokół nas.
Nasuwa się pytanie - czyli lepiej pomagać jakkolwiek, tak jak nam się wydaje, czy w ogóle tego nie robić. Warto pomagać - co do tego nie ma żadnych wątpliwości - ale pomoc jednostkowa jest chyba o wiele sensowniejsza niż próba uratowania całego świata. Większość osób z organizacji pomocowych daje rybę, takich organizacji które dają wędkę jest szalenie mało. Nie zagłuszajmy swojego sumienia w tak banalny sposób, sponsorując ciekawe życie gdzieś tam, osób które niby w naszym imieniu podejmują trud zmniejszenia dysproporcji na świecie. Większa część z waszych donacji idzie na ich wygodne życie, na nowe wspaniałe samochody klujące w oczy lokalesów, drinki jedzenie itd itp. Chyba lepiej jednak w niektórych przypadkach powstrzymać się od pseudopomocy, która nie uwzględnia potrzeb osób którym się pomaga. Szanujmy siebie nawzajem próbując się jak najlepiej nawzajem poznać. Naprawianie świata zacznijmy od tego co mówi Dżihad (tak jak powinien być zrozumiany i jak jest rozumiany przez większość Muzułmanów) , czyli od walki dobra ze złem w sobie. Pomoże nam to podjąć się pomocy innym - jeśli tego oczekują, w taki sposób że przynajmniej na pewno im nie zaszkodzimy. A to już bardzo wiele.

niedziela, 11 października 2009

BUDOWNICTWO - MIESZKALNICTWO JUBA











Od ostatniej szansy wprowadzenia dłuższego wpisu minęło mnóstwo dni, wiele się wydarzyło, udało mi się w międzyczasie trochę obfotografować :), wiem że niektórych to strasznie zdziwi ale mam już więcej niż 5 zdjęć, dzięki czemu mam więcej swoich zdjęć niż po pół rocznym pobycie w Azji. Zgodnie z nadanym tytułem prezentację mojego od-leniwienia :) zaczynam od widoków przydrożnych, od przeglądu mieszkalnictwa. Mały przegląd możliwości miejscowych budowniczych. Na pierwszy plan wysuwają się chatki z krowiego łajna. Są wszędzie i wbrew uczuciom jakie mogą wzbudzać mają fantastyczne właściwości. To z czego są zbudowane jest tak doskonałą izolacją że w dzień w środku jest wystarczająco chłodno, a w nocy ciepło, czyli dokładnie na odwrót niż na patelni która panuje po drugiej stronie ścian.
 Przy drodze można po za tym znaleźć mnóstwo innych konstrukcji . Często za miejsce pracy i schronienie służy zrobiona z drągów i płacht materiałów ... no właśnie jak takie coś nazwać. Nie jest to nawet buda. Powiedzmy zadaszenie. Jest też sporo kontenerów, które tak samo służą za mieszkanie. Bud z blachy falistej - przy czym takie zaawansowane rozwiązania najczęściej to miejsca które jakoś powinny na siebie zarabiać. Bar, restauracja, zakład krawiecki?! No i tu chyba dochodzimy do sedna sprawy, mogę wam pokazać te zdjęcia ale dobry opis tych konstrukcji jakoś mi ucieka. Nazywając takie blaszane puszki restauracjami mam wrażenie że rozmywam znaczenie słowa restauracja, powiedzmy więc że to są garkuchnie i tancbudy. Tak wygląda większość miasta. Ale są też gdzieniegdzie budynki - niewysokie co prawda, ale murowane i są nawet budynki które widziane po jakimś czasie wydają się być zupełnie nie na miejscu. Takim przypadkiem jest zielony budynek - nowy oddział banku KCB. W środku równie luksusowy - europejski w najlepszym wydaniu, używając najprostszych skojarzeń. Jest niewielka dzielnica willowa - tuż przy lotnisku, ale zamieszkiwana w większości przez cudzoziemców, którzy pracują dla zagranicznych firm - zupełnie inny świat. Do tego dochodzi kilkanaście hoteli i restauracji o różnym ale w porównaniu do reszty całkiem znośnym standardzie. Tak jak na tych zdjęciach prowizoryczne, niechlujnie wyglądające budy nadal w przewadze.

czwartek, 24 września 2009

PRZERWA NA ŁĄCZACH

Nie martwcie się  nie stałem się nagle jakoś szczególnie leniwy, ani nie zrobiło się na tyle nudno żebym nie miał o czym pisać - niestety nie ma internetu, i może go nie być nawet dwa tygodnie :(, z większym lub mniejszym :) narażeniem życia napstrykałem trochę fotek pokazujących typowe widoki i chętnie bym je zamieścił  no ale cóż, trzeba poczekać. Pozdrawiam i do poczytania niedługo :)

sobota, 19 września 2009

ZWIERZYNIEC - DOPOWIEDZENIE

Heh tak się cieszyłem że też mam swoje zwierze. Nie było chyba czym. Okazuje się że w moim namiocie zamieszkał szczur. Jak pisałem wcześniejsze wpisy dziś to coś mi przebiegło  ale nie zanotowałem co to, wiec co jakiś czas, jak słyszałem jakieś tuptanie nóżek to się rozglądałem, aż go zobaczyłem  Może nie był jakiś strasznie wielki, ale jak sobie przypomniałem że parę nocy temu coś mi skakało po głowie i skojarzyłem to z widokiem szczura to trochę mi się zrobiło nieswojo. Na szczęście nie spędzam w namiocie za dużo czasu, więc nie miał za dużo okazji po mnie pobiegać,  a co sobie pobiegał, to jego. 
Jak się zorientowałem z kim mam do czynienia to bez względu na to czy szczury jedzą malaryczne komary czy nie postanowiłem rozwiązać tą nieuzgodniona komitywę  Wywaliłem wszystko przed namiot i generalnie już go nie znalazłem. Wiec albo jest szalenie sprytny i potrafi znikać  albo po prostu poszedł szukać szczęścia gdzie indziej. Mam nadzieje ze to drugie, chociaż niestety nie mam pewności  W sumie widok szczura nie jest niczym niezwykłym, bo na ulicach w Bangkoku to jest tych gryzoni mnóstwo, to jednak nie chciałbym podejmować się oswajania takiego zwierzaka. Pa pa szczurku. Oby....... 
A jednak nie. Cholernie inteligentne to musza być zwierzęta, bo ja nie wiem gdzie on się schował. Ale jak tylko zakończyłem poszukiwania i poczułem pełen sukces to skurkowany biegał po szafce. Teraz znowu go nigdzie nie widzę. Chyba mnie czeka noc biegania za szczurem. Co zrobić.

KOSCIOL

W czwartek po pracy poszedłem do kościoła  Ale nie była to zwyczajna wizyta, bo nie był to zwyczajny kościół  Spokojnie spokojnie, żadna sekta, nic z tych rzeczy. Bylem w kościele polowym, w kościele zrobionym z plandeki, z pustaków  ze sklejki i co najważniejsze z wielkiej energii. I to własnie o tym ostatnim składniku chciałbym opowiedzieć najbardziej. We wtorek Margaret - Ugandyjka która pracuje na naszym campie powiedziała mi wieczorem że własnie wraca z modlitwy. Że na tym drugim campie zbierają się co jakiś czas i się modlą i śpiewają itd itp. Pomyślałem że takie modły w Afryce mogą wyglądać całkiem ciekawie, więc że tak powiem wprosiłem się na następne  Myślałem ze oni się gdzieś tam spotykają przy jakimś stole i wspólnie odmawiają zdrowaśki, czy jakoś tak. Ale zaskoczenie od samego początku  Kościół zrobili sobie sami - pracownicy - z materiałów o których wspomniałem. I mają regularne msze, nazwijmy to w ten sposób  Mają organy elektryczne. I co najważniejsze wiedzą po co się zebrali. Nie maja księdza  nie maja szat liturgicznych, nie maja ociekających zlotem obrazów  nie maja hierarchii,  pierścieni do całowania - nie maja tej całej absurdalnej nadbudowy. Jak wygląda zatem taki hold dla Chrystusa w namiocie w Gumbo. Zaczyna się od piosenek, wszyscy klaszczą w dłonie  wszyscy tańczą i się cieszą - cieszą się z kolejnego przeżytego dnia, który dal im Chrystus. Są strasznie głośni  śpiewają tak mocno jak mogą, cały czas przeskakując z nogi na nogę  Mówią swoje modlitwy na głos - każdy tak jak potrafi. Liturgia odbywa się w dwóch językach równocześnie - angielskim i suahili. Wszyscy zauważyli oczywiście moje przyjście, bo trochę się odróżniam. Mi to nie przeszkadza i chyba im też nie. 
Jeden z pracowników czyta wybrane przez siebie fragmenty Biblii.  I on też robi kazanie. Kazanie, które pewnie wcześniej przygotował. Które z pasja wykrzykuje, na które ludzie żywiołowo odpowiadają. Później zaczyna się część prywatnych modlitw. Pewnie trochę wystraszeni moja obecnością nie chcą podchodzić. Pierwszy zaczyna Michael - który zajmuje na campie namiot obok mnie. I mówi chyba przez dziesięć minut ,o tym jak pan zesłał im białego człowieka z Polski, itd itd, potem wywołują mnie do odpowiedzi, więc mówię że dziękuję że Pan pozwolił mi się tu znaleźć i że prowadzi mnie za rękę tak że nigdy nic złego mi się nie dzieje i zawsze stawia dobrych ludzi na moich ścieżkach  Cala atmosfera wspólnoty  takiego zebrania na najniższym szczeblu, gdzie nikt nie grzmi z podwyższenia o rzeczach o których nie ma pojęcia,  ale człowiek  który mówi że trzeba wierzyć i oddawać wszystko Panu bo będzie nagroda, człowiek przed którym najprawdopodobniej szykuje się trudne życie wypełnione harówka, który chce swoimi słowami  swoimi krzykami dodać otuchy innym będącym w takiej samej sytuacji - to jest piękne  To jest taki kościół jaki chciał stworzyć Chrystus. Żar ich wiary, jej bezgraniczność i oddanie, zaufanie Bogu, to wszystko sprawiło ze przez tą godzinę czułem się wyjątkowo.
Ta ich energia, ten zapal, ta szczerość  ta prostolinijność  ta prawdziwość  Piękne - życzę każdemu żeby choć raz w życiu mógł coś takiego doświadczyć  Miejsce magiczne, ale własnie dzięki ludziom i dzięki ich szczerej wierze, nie zblokowanej przepychem, ale wolnej, pełnej  prawdziwej. Jestem tylko ciekawy jak silnie by się rozczarowali standardowa msza w przeciętnej polskiej parafii. Jest co prawda w Jubie jakaś katedra, która póki co średniowiecznym zwyczajem góruje nad miastem. Jest teren archidiecezji otoczony płotem i drutem kolczastym. Jest to coś co się odgradza od świata  co jak wszędzie zaczyna żyć swoim życiem.  
Ten pseudo - kościół,  te parę prowizorycznych ławek ze sklejki spełnia swoje zadanie. Pozwala ludziom odczuć wspólnotę, przynależność  jest dla nich schronieniem. Ale pozostaje w sferze ducha, bez tych ludzi w środku i bez ich energii to jest tylko płachta materiału. I chyba o to właśnie chodzi.  

LOTNISKO

Wycieczka na lotnisko, czy raczej służbowa podróż :). Niby standardowa procedura, ale generalnie tu nic standardowe nie jest. Wybraliśmy się tam z Mackiem żeby wsadzić do samolotu Piotra, który musiał się udać do Polski na operacje. Więcej zdradzić nie mogę bo nadal nie wiem gdzie sięga moja lojalka :). Droga całkiem przyjemna, bo w Jubie są dwie asfaltowe drogi, jedna nazywa się Ministry Road i przy niej można znaleźć większość ministerstw i rządowych budynków. Druga zaś to Airport Road, na lotnisko. Czekamy najpierw na potwierdzenie biletu. Wiec w międzyczasie wybieram się do kiosku i kupuje gazetę lokalna. I tak to się zaczęło - gazeta jakieś 3 sudanisy ( funty sudańskie  czyli ok 3,5 PLN. Ale przy okazji zobaczyłem książkę do nauki juba arabic, lokalnej odmiany arabskiego, więc wyciągam z kieszeni kolejne 30 sudanisów. Niestety i na tym nie mogłem skończyć. Był jeszcze jeden produkt sprzedawany w tym kiosku - książka o byłym prezydencie - dr Johnie Garangu. No i co - nie umiałem się powstrzymać,  więc kolejne 70SDP wyciekło mi z portfela. Póki co zamierzam na tym zakończyć rozpasane zakupy. Ponoć jest jakaś księgarnia w mieście. Na szczęście na razie nie wiem gdzie to jest i niech tak zostanie. Na lotnisko mogę już jechać bez stresu, bo na lotnisku w kiosku więcej rzeczy do kupienia nie ma. W gazecie opisywali ostatnie naloty na prywatne arsenały - zebrali ponad tysiąc sztuk broni. Wiec jest już o 1000 sztuk broni bezpieczniej. W gazecie opisywali sukcesy i plany rządu  Rządu autonomii w której istnieje jedna partia - SPLM. Dużo propagandy. 
Poza tym w dziale motoryzacyjnym opisywali subaru imprezę, lamborghini revention roadster oraz mercedesa sls - żaden z tych samochodu nie nadaje się do Sudanu, gdzie na drodze dosyć często można zauważyć 1-2 metrowe dziury (głębokość), których pokonanie samochodem terenowym jest nie lada wyczynem. 
No dobra doczekaliśmy się - z biletem wszystko ok wiec idziemy załatwiać formalności - nie ma problemu że leci tylko Piotr i że dwie osoby chodzą z nim od biurka do biurka. I pojawia się problem. Otóż Piotr nie ma w paszporcie pieczątki wjazdu. Nie może zatem wyjechać bo oficjalnie nigdy nie wjechał  Samolot za niecała godzinę startuje a pan dający pieczątki wyjazdowe mówi, że nie może takiej wbić  Idziemy wiec do sektora przylotów i Maciek mówi pracującemu tam kolesiowi że jest mały problem, że nie ma pieczątki  I zaczyna się czekanie. Koleś dalej wpisuje jakieś nazwiska na listę, zajmuje się czymś innym. Po jakichś paru minutach, które pewnie wykorzystał na przemyślenie co z tym zrobić, zaczyna się rozglądać dookoła  Czy nikt na niego nie patrzy. I jak się tak już upewnił to wziął stempel, przekręcił datę i wbił pieczątkę. Tym sposobem Piotr który był w Sudanie miesiąc  oficjalnie przyleciał 45 minut przed swoim odlotem. Heh, tu chyba wszystko działa trochę inaczej. :)

KROTKI WATEK POBOCZNY

Ten wpis dość silnie odbiega od głównego nurtu, choć przy dobrej woli można go jakoś sensownie zaczepić. Ten wpis będzie o pewnym bardzo mało znanym kraju, którego ogólnie panujący image równie silnie odbiega od prawdy, jak ten wątek od całości :). Ten wpis będzie o BANGLADESZU. Czemu akurat o Bangladeszu? Bo jest to kolejny szokujący przykład tego jak można jak się chce. Co może być takiego niezwykłego w miejscu, gdzie jeszcze do niedawna myślałem że kończy się ziemia :). Wszystko. Bangladesz oddzielił się od Indii w latach 70-tych, wcześniej znajdując się pod 'opieką' Korony Brytyjskiej, a później już nowo-powstałych, suwerennych Indii. Jest to kraj gdzie nie ma wojny, nie ma waśni, nie ma też zatargów z sąsiadami. Co do tego ostatniego, to właściwie Bangladesz nie ma za bardzo w czym przebierać, jako że jedynym sąsiadem są Indie. Czemu chcę w ogóle przedstawić trochę ten kraj, skąd pomysł - niedawno dojechał jeden z pracowników do Sudanu, który z Bangladeszu pochodzi. Rozmowa zaczęła się dosyć standardowo, jak się miało okazać. Spytałem Monira jak mocno dają się we znaki powodzie w Bangladeszu...
Właściwie to jedyna informacja którą posiadałem na temat tego państwa. Monir zdziwił się przy okazji mnie dziwiąc, dlaczego wszyscy zawsze go pytają o powodzie w Bangladeszu. Tam nie było powodzi od połowy lat 90-tych. I w ten sposób zaczęła się moja póki co wirtualna i przeprowadzona w wyobraźni wycieczka do jak się okazuje szalenie ciekawego miejsca na ziemi. 
Oczywiście Bangladesz nadal należy do krajów trzeciego świata i pewnie można to silnie odczuć będąc tam na miejscu. Ale jest to kraj z wizją, jest to kraj który próbuje i szczerze mówiąc - jest to już połowa sukcesu. Jest to kraj, w którym wynaleziono instytucję Mikrokredytów. Jak działa coś takiego. Jest to kredyt udzielany do ok. 100-200 USD, co wydaje się marną kwotą, ale jest to równocześnie bardzo dobrze działające antidotum na nędze. Pozwala takiemu komuś, kto nie posiada nic, zakupić małe poletko, czy otworzyć budkę z piwem i dzięki temu przywraca społeczeństwu tą cześć, która była wcześniej ekonomicznie wykluczona. Te działania rozpoczęte przez Bangladeszańska organizację BRAC są teraz wprowadzane w Sudanie Południowym i miejmy nadzieję że z podobnym skutkiem. 
Pewnie przesadą byłoby stwierdzenie że dzięki temu Bangladesz wyzbył się nędzy. Pewnie ta nędza gdzieś tam nadal funkcjonuje, ale została na pewno silnie ograniczona. Co jeszcze robią tam dobrze? Bardzo wiele osób z Bangladeszu wyjechała na studia za granicę. Zbierają tam doświadczenie, uczą się wszystkiego, co może im się przydać, żeby jak jest zaplanowane do 2020 kraj ten stał się mlekiem i miodem płynący. Co z tego wyjdzie?! Oczywiście każda z czytających osób patrząc przez polski pryzmat powie - Powodzenia - w głębi ducha, albo zupełnie otwarcie się śmiejąc. Ale spokojnie, to wcale nie musi być aż tak głupia koncepcja. Władze Bangladeszu poszły dalej - zakazując konsumpcji alkoholu. Przyznaję - w kraju gdzie większość populacji jest sunnickiej odmiany wyznania muzułmańskiego przeprowadzenie takiej 'rewolucji' jest o wiele łatwiejsze. Tylko ciekawe jest tłumaczenie tej decyzji, co z wiarą nie ma już nic wspólnego. Otóż w Bangladeszu zabroniono alkoholu w trosce o młodzież. W trosce o to żeby nie marnowała czasu na uchlewanie się, żeby ci pozostali co pracują, mogli spokojnie pracować i nie martwić się o to czy ktoś z ich rodziny się właśnie nie uchlewa albo czy nie robi jakiejś głupoty, żeby mieć się za co uchlać. Spadły wskaźniki przestępczości. Heh utopijne, no trochę nierealne na naszym podwórku. Ale nie martwcie się, zakaz nie obowiązuje cudzoziemców. Tym pozwalają się uchlewać ile chcą. A co jak jakiś zbłąkany Bangladeszanin trafił do Polski, albo jeszcze lepiej do Rosji i nauczył się regularnego picia alkoholu. Jest na to sposób. Wystarczy że taki Bangladeszanin uda się do lekarza i ten da mu zaświadczenie że nie może żyć bez alkoholu i dzięki temu, spokojnie można się udać do sklepu po alkohol. Bez tego zaświadczenia nikt nic nie sprzeda. Ok, to jest wersja Monira, którą na pewno przykrywa cienka warstwa szarej strefy. Indie próbując zbałamucić Bangladesz pobudowały na granicy browary i wszelkie innej maści przybytki rozpusty, ale rząd Bangladeszu zareagował obsadzając granice specjalnymi jednostkami - browary jeden po drugim bankrutują. Odbiegając już od rewolucyjnych rozwiązań antyalkoholowych, Bangladesz mocno przypomina przypadek Korei Południowej. Kraju, przyczółku, zadupia w latach 50-tych który obecnie staje się jedną z ważniejszych potęg na świecie. Czemu im się to udało? Udało im się bo chcieli. Bo naród zrozumiał, że pracując i godząc się na mniej wygodne życie w danej chwili, przekaże następnemu pokoleniu prezent w postaci tego upragnionego wysokiego standardu życia. I co, udało im się. Nawet więcej im się udało  bo wysoki standard życia przyszedł wcześniej, i ci którzy w latach 50,60,70 a nawet 80-tych harowali za byle grosz, zbierają teraz tego owoce. Co jest zatem potrzebne do sukcesu - społeczne przyzwolenie, wiara w zarządzających, umiejętność zrozumienia, że to co jest dobre dla społeczeństwa jest dobre dla nas samych. Nie chodzi tu o jakieś komunizowanie, ale o cierpliwość społeczną. Mam wrażenie w Polsce, że każdy tylko otwiera kieszeń i narzeka że nie płynie do niej strumień słusznie należnych pieniędzy. Czemu rząd mi nie da, przecież mi się należy. Rozmawiając z Monirem, miałem wrażenie że oni to mają. Że oni zrozumieli to co u nas jest póki co chyba nieuchwytne. Więc czemu nie ma w Bangladeszu powodzi od połowy lat 90-tych. Bo dogadali się z Hindusami. Z Indii wypływają wszystkie rzeki, które płyną przez Bangladesz, więc w porze deszczowej Indie przechwytują nadmiar wody, bo wiedzą że jak za dużo jej wpłynie do Bangladeszu to Bangladesz wykorzystując infrastrukturę na rzekach zawróci część wody do Indii i tam też będzie powódź. Niby błahostka, o której na pewno nie mówi się w wiadomościach, bo jest nudna i zbyt pozytywna. Przykład na to, że można się dogadać i można pokojowo współżyć. Można się troszczyć o siebie dbając o innych. Życzę Bangladeszowi, żeby skutecznie wyzbył się swojej głupiej powodziowej łatki i rozwijał jak najlepiej. Z tego co słyszałem, jest na dobrej drodze. Czyli można, trzeba tylko chcieć.