sobota, 24 listopada 2012

TRICKY TRICKY HALOWEEN

Czasem mam wrażenie, że jestem w środku chaosu organizacyjnego, którego sam jestem powodem. Udało mi się jednak natrafić na kogoś kto bije mnie na głowę. Brat Any, Mauricio okazał się być rowerowym zapaleńcem i z jego pomocą oddałem rower na zasłużony i mocno konieczny przegląd. Podług moich podejrzeń w rowerze należałoby wymienić dosłownie wszystko, bo do żadnej części nie mam już wielkiego zaufania. Tym lepiej, że mogłem go oddać w zaufane ręce znajomych Mauricia. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że jest w Medellin organizowany nocny przejazd rowerowy na Haloween. Zapaliłem się do pomysłu jak pierwszoroczniak, zaś rowerowi znajomi obiecali zakończyć przegląd tak żebym mógł z nimi razem się przejechać. 
W dzień Haloween nadal nic nie było pewne, nie dostałem żadnej informacji, czy rower będzie gotowy czy nie. Plan na strój już miałem w głowie opracowany, nie robiłem jednak żadnych zakupów. Około 16 spotkałem się z Aną i dowiedziałem się, że rower jest gotowy i teraz musimy tylko znaleźć strój, bo o 18 peleton rusza. Bieganina po sklepie, w 10 minut strój więźnia kupiony możemy jechać po rower. Na parkingu przy samochodzie Mauricia okazało się jednak, że zupełnie zapomniał opłacić bilet za parkowanie. Musiał się więc wrócić parę pięter na dół, do centrum handlowego. To i tak niewielka sprawa dla osoby, która potrafi zostawić samochód z włączonymi światłami na noc, albo na chodzie i wejść do sklepu, tudzież zostawić wodę na gazie i wyjść z mieszkania i zupełnie nie korzystać z lusterek w samochodzie. Ja aż takim roztrzepańcem nie jestem, mi się tylko notorycznie zdarza zostawić tu portfel, tam telefon, gdzieś indziej znowu klucze.
Nasze spóźnienie na odbiór roweru i blokowanie pozostałych uczestników mocno jednak Mauricia nie krępowało. Mam wrażenie, że podąża ona dość ściśle za kolumbijskim przykazaniem brania wszystkiego na spokojnie. Dojechaliśmy na miejsce i okazało się, że rower owszem jest gotowy, ale dętka nie działa i nie mają innej. Czy ja mam zapas?! No właśnie nie bardzo, wyszedłem z domu rano nie do końca przewidując, że opłaci mi się z nim cały dzień paradować. Buty też miałem słabo rowerowe, bo jazda w japonkach wygląda mało profesjonalnie. Na powrót do domu czasu nie ma, walczymy więc z korkami i reperujemy dętkę u konkurencji. Zostaję odwieziony do roweru, przebieram się w łazience u jakichś ludzi no i możemy ruszać. Karma mi chyba nadal działa, bo jak zawsze, jakoś się wszystko ułożyło.

\Ruszamy spod domu naprawcy mojego roweru i krążymy po Medellin w mocno chaotyczny sposób. Ja póki co w klapeczkach, bo normalne buty ma mi podrzucić Mauricio jak tylko do nas dołączy. Prawym pasem, nagle lewym i nawrotka, tą drogą a później tamtą. Połapanie się w Medellin nie powinno być aż tak trudne, w końcu jak w praktycznie całej Kolumbii drogi są numerowane, a nie nazywane. Ja jednak już po chwili zupełnie nie wiem gdzie jestem. Pilnuję się więc moich nowych upiornych znajomych, mając ich za jedyną szansę na trafienie kiedykolwiek z powrotem do domu. 
Docieramy w końcu do głównej grupy, lekko kilkuset poprzebieranych zapaleńców rowerowych. Najpierw trasa wiedzie przez dzielnicę wąskich uliczek, gdzie raz po raz się zatrzymujemy rozdawać dzieciakom słodycze. Ja nie bo oczywiście nie zdążyłem nic nigdzie kupić. Rozdaję tylko to co sam uzbieram. Nie kitram sobie żadnych słodyczy. 
Najwięcej radości w tłumie wznieca osobnik przebrany za niemowlaka, widoczny na zdjęciu powyżej. Szczególnie gdy raz po raz drze się wniebogłosy wołając swoją mamę. Po wyczerpaniu zapasów słodyczy opuszczamy rejon małych uliczek i rozpoczyna się swoisty manifest rowerowy. Rowery są podnoszone i bojowe okrzyki zawładnięcia drogami wypełniają ulicę. 

Tak zagrzani bo boju władamy ulicami przez parę godzin budząc dużo radości zarówno wśród pieszych  jak i zmotoryzowanych. Zupełnie bezalkoholowa impreza, a muszę przyznać, że bawiłem się świetnie. 


RYBA PO GRECKU I INNE BZDURY

Wiecie, że każdy Grek widząc potrawę, którą nazywamy rybą po grecku zaśmiałby się szczerze nawet pomimo tego, że Grekom nie jest teraz do śmiechu. Pewnie podobnie by było z ruskimi pierogami, ukraińskim barszczem, i całą toną pozostałych narodowych potraw. Okazuje się, że to działa w dwie strony. Wczoraj kupiłem 'polski chleb' - w Kolumbii to duża słodka bułka z serem (?!)
To jednak nie jest aż tak szokujące jak tak zwane polskie kurczaki
To co widzicie to rzekomo jest polski kurczak, jeden z pary hodowanej na farmie rodziny Any. Zaoponowałem, bo mimo że w hodowli biegły nie jestem to jednak wiem, że to zwierze nawet koło polskiego kurczaka nie stało. Nikt mi w to nie uwierzył, więc musiałem to przyjąć za fakt i spadło na mnie nieoczekiwane zadanie. Ta parka kurczaków, tudzież kur, czy jakoś tak powinna znosić jaja. A tego nie robi. Mało tego są bardzo aspołeczne. Na tej farmie można znaleźć kubańskie koguty, kaczki, perliczki, gęsi, indyki. Tygiel jak w Londynie. Jedynie polskie kury trzymają się zawsze razem i nie chcą żadnej interakcji z pozostałym ptactwem. 
Powiedziałem Anie, że nie ma się czym przejmować i jest to sytuacja zupełnie normalna. Zapewne te kury są po prostu bardzo leniwe i dlatego jajek nie znoszą. A jeżeli chodzi o to, że zawsze są razem i trzymają się na uboczu to też można szybko wyjaśnić. Na pewno coś kombinują... one już tak mają.
Rozmowa z kurami okazała się mało owocna, chyba udawały, że po polski nie mówią i przede mną też zaczęły uciekać. No nic, trzeba poczekać i zobaczyć co kombinują. Z drugiej jednak strony możemy być dumni, że takie przebiegłe i cwane ptaki są nazwane po nas. To o wiele lepiej niż gdyby perliczki były polskie, bo to są potwornie głupie ptaki, zero intelektu, zupełnie.

To zdjęcie wyjaśni wam wszystko na temat intelektu ptaków. Po tym jak opowiedziałem tej grupce bardzo dobry żart tylko kaczka zakumała, obie gęsi zaś wydają się totalnie zagubione i nawet gdybym powtórzył tez żart ze sto razy nic by nie załapały. Otóż właśnie w ten sposób odpowiedziałem wam na jedno z tych zasadniczych pytań, które na pewno spędza wam sen z powiek. Dlaczego się mówi, głupia jak gęś? Bo to są głupie ptaki i tyle. Zagadka rozwiązana
Ta perliczka z kolei sprawdza czy ją widzę. Otóż tak, gdy ona sprawdza czy ją widzę to ja ją wtedy widzę. Nie jest to pewnie szczyt perliczego debilizmu, ale bałem się że próba złapania całej perliczki, a już nie daj Boże całej ich watahy, zerwie mi kliszę w aparacie. Musicie mi więc zaufać, perliczki są najgłupszymi ptakami na świecie. :)


piątek, 23 listopada 2012

LUDOWE STROJE KOLUMBIJSKIE


Pierwszy weekend w rejonach Medellin spędzić mieliśmy z Aną i jej chłopakiem Sergio w typowy sposób, wypoczywając na farmie. Na warsztat poszła najpierw farma należąca do rodziny Sergio, gdzie ponoć uprawiają ziemniaki. Po wizycie tam mam jednak wrażenie, że ziemniaki pojawiły się w rozmowie tylko po to, żeby sprawić mi przyjemność, bo farma nie wyglądała na zbyt dużo produkującą. Nie jest to też typowy domek poza miastem, bo w tej rezydencji pomieścić można mieszkańców wybranego z polskich województw.
Do naszego grona dołączyły jeszcze dwie znajome pary Any i turysta z Australii. Problemy zaczęły się jednak już przed dojechaniem na miejsce. Wszyscy się spotkaliśmy w jednym z centrów handlowych w celach zakupu prowiantu. Przy kasie wyjęto jednak z koszyka jeden karton Aguardiente (alkoholowy przebój kolumbijski o mocnym posmaku anyżku), bo ja nie będę piła, ja tylko trochę, a oni to już w ogóle. Ja sam zachowałem się jakbym po raz pierwszy wybierał się ze sobą na imprezę i nawet nie pisnąłem, gdy zostaliśmy przy tylko 1 litrze alkoholu na 8 osób. Chyba straciłem formę, albo zbytnio się w Kolumbii zrelaksowałem nie reagując na to ewidentne zagrożenie dobrego wieczoru.
Wszystko zapowiadało się bardzo dobrze, dotarliśmy na miejsce, trochę się pokręciliśmy przygotowując jedzenie, przenosząc stoliki, jednym słowem organizując wsparcie rozpoczynającej się fiesty. 
Grę w pokera zakończyłem tracąc wszystkie swoje klamerki jako pierwszy, tego dnia mój brak umiejętności w tej grze zdecydowanie pobił moje zwyczajowe szczęście. Po zbankrutowaniu siebie zacząłem trzymać kciuki za mojego sąsiada, chwilę później on też wszystko stracił i jakoś nikt pozostały przy stole już nie chciał mojego oficjalnego wsparcia. A szkoda, tak byśmy szybko skończyli i rozpoczęli kolejną rozgrywkę, a tak, bez mojego dopingu gra ciągnęła się niemiłosiernie. Tym bardziej, że a jakże, karton Aguardiente pozostał mglistym wspomnieniem. Zdołałem siebie przekonać, że może to i dobrze, może dzięki temu chociaż raz zakończę imprezę jak porządny, odpowiedzialny człowiek, myślący o dniu jutrzejszym.
Na szczęście nie było to postanowienie noworoczne i wielkiego wstydu nie ma, że za długo przy nim nie ostałem. Jakoś w trakcie rozmowy, już po ostatnim, nic nie rozstrzygającym rozdaniu kart, ktoś napomknął o tym, że w wiosce jest otwarty sklep. Więcej mi nie trzeba było, misja wyzwolenia kolejnej dawki Aguardiente z rąk na pewno okrutnego sprzedawcy na dobre się u mnie zadomowiła. 
Część grupy podobnie jak poprzednio w sklepie zajęła się próbą sabotażu, więcej nie trzeba... Pewnie że nie trzeba, ale jak będzie to się wszyscy chętnie napiją. W tym momencie już wiedziałem, że to do mnie należy takie poprowadzenie spraw, żeby alkoholu już nie zabrakło. Zostawiając pozostałych w trójkę udaliśmy się do sklepu i trafiłem do miejsca, które było jednym z bardziej magicznych w trakcie całej podróży. Sklep okazał się centrum wioski z większością mieszkańców w jego obrębie zgromadzonych. Głośna muzyka, tańce na ulicy i kolumbijki ubrane w jak mi doniesiono ludowe stroje - niemożliwie obcisłe kostiumy policjantek, tudzież, luźniejsze ale za to bardziej kuse stroje wróżek. Zastanawiałbym się dlaczego akurat tego dnia wszystkie panie postanowiły się tak specyficznie poubierać, ale skoro to stroje ludowe to być może są w tej wiosce po prostu szanują tradycję. 
Zamiast uwolnić butelkę z rąk sprzedawcy i zniknąć ponownie za winklem, postanowiliśmy skosztować jeszcze parę lufek i pochłonąć atmosferę. Po powrocie na farmę flaszka Aguardiente zniknęła szybciej niż pozwala przyzwoitość otwierając na oścież wrota do ponownego zadania sobie pytania i co teraz?!
Reklama wioskowego sklepu zajęła mi ponad godzinę, godzinę straconą na przekonanie pozostałych, że drugiego takiego miejsca na świecie nie ma i koniecznie musimy tam wrócić. Wróciliśmy i nic się tam już nie działo, niech ci co się wahali teraz żałują, że tych niby-policjantek nie widzieli...
Ja żałowałem rano, ale czegoś zupełnie innego...



FOTO RE-WE-LACJE #10 - SANTA FE DE ANTIOQUIA





To urocze miasto położone jest również w okolicy Medellin...








FOTO RE-WE-LACJE #9 - GUATAPE VS. EL PENOL

W niedalekiej odległości od Medellin znajduje się bardzo malownicza miejscowość Guatape. Można tam zaobserwować bardzo finezyjnie udekorowane fasady, można się również wspiąć na okoliczny monolit celem podziwiania krajobrazów. Zapraszam do Guatape...













NA PLANIE PIĘKNULI

Może są takie osoby, które nie znają absolutnego hitu eksportowego Kolumbii... Nie, nie chodzi o kokainę, mowa o serialu 'Brzydula', który podejrzewam w tej chwili ma już nawet północnokoreańską wersję. Ja oglądałem zawczasu wersję oryginalną w Polsce, oczywiście z czystej ciekawości, tego jak funkcjonują firmy w Ameryce Łacińskiej, a nie dla romantycznej historii między Betty a Don Fernando. W tym wszystkim najlepszy był jednak klan brzydul, zbiorowisko różnej maści niekoniecznie obiektywnie pięknych sekretarek i pracownic firmy EcoModa. Te ich knowania, podsłuchiwanie pod drzwiami przez szklankę, plotkowanie, obrabianie sobie nawzajem tyłka, no genialnie wymyślone i świetnie zagrane. 
Tak myślałem do tej pory, w trakcie pobytu w Medellin, zrozumiałem, że te ich zachowania nie są wymyślone i zagrane. To jest kolumbijska rzeczywistość. Sekretarka Any jest obecnie w okresie porodowym i w związku z jej przejściem na urlop zorganizowano dla niej tzw 'baby shower'. 
Przybyłem na tą imprezę trochę spóźniony i już praktycznie do końca wieczoru nie mogę powiedzieć, żebym załapał tok rozmowy. 
W momencie gdy dotarłem, sekretarka dla której impreza była zorganizowana właśnie się zbierała do domu, zostałem więc ja i jeszcze dwóch innych kolesi, plus grono całkiem uroczych Kolumbijek. Jak tylko oficjalna część przyjęcia została zamknięta nastąpiło szybkie przejście na właściwy tor rozmów - PLOTY. Te pierwsze były jeszcze zachowawcze, A w co ona się ubrała?, a wiecie co moja pomoc domowa zrobiła. Nie traciłem za wiele niewiele rozumiejąc. Impreza zdawała się dogorywać, nic już nie domawiano, więc jeden z kolesi postanowił się pożegnać. Reakcją reszty było szerokie zrozumienie i akceptacja. Ana pomyślała, że to też jest ten moment żeby się oddalić i zrobić sobie wycieczkę szotową po okolicznych barach. Na jej pomysł pożegnania się uniosło się wielkie larum - Nie, nie możesz, musisz z nami zostać. Negocjacje były bardzo zacięte. To wszystko się działo w tym samym momencie, gdy koleś który bez problemu się pożegnał jeszcze się zbierał. Musiał się dziwnie czuć, widząc jak pozostałym zależy na obecności Any, a jego nikt nawet nie próbował zatrzymać. Następnego dnia, próbowałem się dowiedzieć, kto to był i dlaczego tak go bez emocji pożegnano. Ana nie potrafiła sobie jednak przypomnieć tej sytuacji, wręcz nie wiedziała o kim mówię, bo nie zanotowała nikogo takiego przy stole.
Skoro już zostaliśmy wszyscy razem to razem wybraliśmy się na testowanie różnych szotów. Po dwóch atmosfera zupełnie się już rozluźniła i plotki nabrały odpowiedniego rozpędu. A kto z kim sypia, a która pracownica ma wystające zęby, a która nie wie jak dobrać buty do spodni, która z kolei nie mieści się w windzie, bo tak ma wielki tyłek. W końcu za co została zwoniona ta, a za co tamta. Większość z historii zupełnie mi uleciała, na szczęście szanując moją obecność co lepsze kąski tłumaczono dla mnie na angielski, więc również mogłem się dowiedzieć, że Vivian której wystają zęby zaczęła rozpuszczać plotki o tym, że sypia z prezesem, żeby zbudować sobie popularność. Zamiast popularności dostała jednak wypowiedzenie. Historii romansów wewnątrzbiurowych nawet nie zacznę wymieniać, bo można to wykorzystać na poprawę jakości scenariusza Klanu, tak żeby dobił ilością odcinków do Mody na Sukces. 
Nauczyłem się też bardzo ważnego słowa w kolumbijskich opowieściach - Marica, po polsku Geju. Tu bowiem każda historia powinna się zaczynać i kończyć tym sformułowaniem, jako przywołanie i odwołanie uwagi. W tłumaczeniu więc, koleżanki tak opowiadają sobie historie. " Aj, Geju, a widziałaś jak Hortensja się wczoraj wywróciła przed biurem i cała upaćkała w błocie, Aj Geju..." aż do momentu, gdy inna z pań znajdzie ten ułamek sekundy, żeby się przebić ze swoją historią. 
Ja rozumiejąc tylko to co było tłumaczone, a w pozostałych momentach próbując się domyślić, z reguły oczywiście źle, na czym polega pikantność kolejnej plotki. Po kolejnym szocie, gdzie na zagryzkę zaserwowano owoc posypany czymś tak pikantnym, że nadającym się tylko do tortur, powiedziałem płynnym hiszpańskim "Aj Geju, ale to jest pikantne" wprawiając wszystkich w wesołość i dowodząc swoich nowo nabytych umiejętności odpowiedniego korzystania ze słowa Marica. 
Sam wieczór oparty jedynie na opowiadaniu plotek już zaistniałych nie byłby jednak spełnieniem marzeń. Na podkrętkę postanowiono zatem że jedna z obecnych dziewczyn powinna zostać spiknięta z tym drugim Kolumbijczykiem. Gdy tylko wyszła na chwilę do toalety tak się poprzesiadaliśmy, żeby po powrocie musiała usiąść koło niego. Pomysł bardzo mi się spodobał i już wymyślałem jaką wymówkę wymyślić na te przesiadki jak wróci. Okazało się to niepotrzebne. Tu się gra w otwarte karty, więc gdy się spytała czemu się przesiedliśmy, jedna z dziewczyn powiedziała, bo chcemy żebyście się pocałowali. Bez kombinowania. 
Po kilkunastominutowych namowach plan został wypełniony i zaczęli się całować. Nowa plotka powstała. Zastanawiam się tylko, skoro w ich biurze pracuje nie więcej niż setka osób, a przez kilka tygodni zdołano uzbierać tyle nowych wieści o pozostałych współpracownikach, czy oni mają chociaż odrobinę czasu na pracę w trakcie pracy. Tego wieczora czułem się jakbym wstąpił na plan filmowy nowej wersji Brzyduli - Pięknuli.

KĄCIK KULINARNY #2 - Ajiaco!!!! Mondongo!!!!

Wbrew temu co można pomyśleć nie jestem jakimś szczególnym smakoszem. Zdecydowanie nie jestem też turystą kulinarnym przywożącym z różnych miejsc wspomnienia wyśmienitych smaków. Znalezienie odpowiedniego miejsca do spożycia posiłku również nie zajmuje mi wiele czasu, przeważnie kieruje się odległością od hotelu, a w wyjątkowych przypadkach ceną. W Kolumbii przeważnie nie do końca wiem co zamawiam. Lekcja na temat produktów spożywczych w moim multimedialnym kursie, który ze sobą wożę była tak wiejąca nudą, że ostatecznie pogrzebała moje ambicje nauczenia się hiszpańskiego podczas tej podróży. Prowadzi to do dwojakich efektów. Efekt pierwszy to mocne rozczarowanie. W jednym z kolumbijskich miasteczek spróbowałem zupy o zapadającej w pamięci nazwie Mondongo. Jest to zupa z krowiego żołądka, taka tutejsza wersja flaków, których w Polsce do tej pory nie odważyłem się spróbować. Przemęczyłem parę łyżek i musiałem się poddać. Nazwa Mondongo zapadła mi w pamięć, ale nie na tyle skutecznie, żeby wiedzieć co to za zupa. Kilka dni później jak każdego dnia polując na kalorie zasiadłem przy ulicznym straganie i pani zaproponowała kilka zup. Tylko nazwę Mondongo byłem w stanie jakoś skojarzyć, więc z entuzjazmem powiedziałem Tak, Tak Tak!!!. Gdy zupa wjechała na mój stół i spróbowałem przypomniało mi się, że bardzo tej zupy nie lubię. Trochę nie wiedziałem jak ledwo mówiąc po hiszpańsku wytłumaczyć się kucharce, że zupa na którą tak entuzjastycznie zareagowałem podczas zamawiania, nie smakuje mi najbardziej na świecie. Poczekałem aż zniknę z jej pola widzenia i oddaliłem się niepostrzeżenie, zapłaciwszy za zupę oczywiście już przy zamawianiu. 
Wszystko się jednak zawsze musi zrównoważyć. Po drugiej stronie skali jest z kolei zupa Ajiaco (czyt. achiako), którą uwielbiam najbardziej na świecie, a której nazwy uczyłem się trzy tygodnie. Teraz już pamiętam, szkoda tylko, że jest to tradycyjne danie rejonu Bogoty i na północy kraju raczej nie jest serwowane. 

Zupa ta składa się z kukurydzy, strzępków kurczaka, kaparów i innych. Te trzy składniki uwielbiam osobno, ale jak się okazuje zestawienie ich razem jest zupełnie przyzwoitym pomysłem. Gdzieś tam w internecie na pewno wiszą różnorakie przepisy na tą potrawę, spróbujcie, być może i wam zasmakuje. Ci, którzy szukają wrażeń, mogą się również pokusić o ugotowanie Mondongo, ale na taką ucztę to proszę mnie nie zapraszać...