środa, 24 października 2012

KARMA

O karmę należy dbać jak o mało co. Moment nieuwagi i cała nadwyżka znika bezpowrotnie. Dbam jak potrafię, chociaż w żadnej ze szkół tego nie uczą, a pewnie by się przydało. Euforia wynikająca z faktu, że zdążyłem ze wszystkim na lot przesłoniła mi jednak zdolność dalszego o nią dbania. 
Miejsce jakie mi się trafiło, mimo że raczej byłem jednym z ostatnich odprawiających się pasażerów wydawało się najlepsze z możliwych. Długi lot to i duży samolot, moje siedzenie było w tylnej części tuż za przepierzeniem, co oznacza brak fotela przed sobą, tylko prosta, niepochylająca się ściana. Idealnie. Można sobie wywalić do góry nóżki i i nie trzeba się bać nagłego, niespodziewanego miażdżenia kolan gdzieś w trakcie. Zupełnie zaślepiony tym faktem, na grzeczne pytanie sąsiadki po prawo czy bym się przypadkiem nie zamienił, bo chciałaby siedzieć z koleżanką, odpowiedziałem nie. Nie może przecież oczekiwać, że się będę zamieniał na miejsce o gorszym standardzie.
Po lewo miałem jednak matkę z tak małym dzieckiem, że pewnie nie miało jeszcze lat. Gdybym się choć chwilę zastanowił czym to grozi, to powinienem skorzystać ze złożonej oferty przesiadki w sekundę. Ale nie, nie pomyślałem i się nie zgodziłem. Bardzo szybko po starcie sąsiadce po lewo dostarczono kolec, który zamontowano poniżej wysokości moich kolan, tuż przede mną. I tak oto, z najbardziej komfortowego miejsca w samolocie, momentalnie, bez przesiadania znalazłem się na miejscu o standardzie, którego nawet Ryanair nie odważyłby się zaproponować pasażerom. 
Przez cały lot bałem się zerkać na prawo, nie chciałem bowiem spotkać się z triumfalnym wzrokiem dziewczyny, której odmówiłem przysługi. Czułem się jednak jak idiota. Na szczęście karma tym razem dopadła mnie bezzwłocznie. Nie musiałem się obawiać kary z niewiadomego kierunku w późniejszym terminie. Przydało się to dość znacznie.
Jak zwykle ogarnięty i obarczony wiedzą o tym co i gdzie będę robić podczas lotu zapomniałem nazwy hostelu, który sobie zarezerwowałem. Nie zapisałem tej nazwy nigdzie, bo po co. I tak przez cały lot z obcym dzieckiem na szczęście cicho śpiącym praktycznie na moich kolanach martwiłem się tylko o to czy dolecą moje bagaże i jak się dostanę do miejsca, którego nazwy nie pamiętam.
Na lotnisku w Bogocie raz po raz byłem jednak mile zaskakiwany. Bezpłatny dostęp do internetu pozwolił mi ponownie sprawdzić, gdzie zamierzam spać i kilkakrotnie zapomnieć. Kolejka do imigracji była na szczęście na tyle długa i mało dynamiczna, że zdążyłem się ten nazwy nauczyć na pamięć. Pamiętam do tej pory - Hostel Masaya coś tam coś tam. Był i rower, była i reszta bagaży. Dopiero przed włożeniem roweru do maszyny prześwietlającej dotarło do mnie, że nie byłem do końca obecny podczas pakowania mojego roweru. Tyle się mówi o ludziach podrzucających jakieś pakunki do bagaży z różnymi kłopotliwymi substancjami. Puls mi się podniósł podczas tej kontroli i dopiero po jej zakończeniu zrozumiałem, że martwiłem się zupełnie bez powodu. Drzewa do lasu się przecież nie zabiera, jeżeli już ktoś miałby mi podrzucić jakieś narkotyki to raczej w odwrotnym kierunku. Wpakowałem się z całym majdanem do taksówki i rozpoczęliśmy w kierowcą pierwszą z serii moich hiszpańskich pogawędek. On mówił wiele, ja rozumiałem mało i jeszcze mniejszy wkład miałem w podtrzymanie rozmowy. Cena ustalona na wstępie, więc nie musiałem do końca kontrolować jego jazdy. W Bogocie, jak i w całej Kolumbii byłoby to jednak zupełnie nieskomplikowane. Tu wszystkie drogi dzielą się na wzdłużne i poprzeczne i są po prostu numerowane. Byliśmy już praktycznie u celu, gdy mój kierowca, mówiąc do mnie, że jest szalony zaczął krążyć w kółko. Pewnie miałoby to jakikolwiek sens gdybyśmy jechali na wskazanie licznika. Ale tak, przy ustalonej cenie, to chyba tylko bez sensu wytracał paliwo. Zapewne kwestia przyzwyczajenia z jego strony.
Za kurs zapłaciłem 30,000 Kolumbijskich Peso. Dokładnie tyle samo ile mój współlokator z pokoju - Poul z Danii, który przyleciał tym samym samolotem co ja. Wzbudziliśmy tym oczywiście wielką radość pośród tych innych podróżujących, którzy startują w konkursie jak wszystko wszędzie kupić najtaniej. Ja w tym konkursie niestety startować nigdy nie mogę, bo jestem klasycznym przykładem osła, który zawsze za wszystko przepłaci. Pierwszy zakup papierosów na ulicy zaraz po dojechaniu do hostelu był tego kolejnym genialnym dowodem. Odchodząc miałem wrażenie, że małozębna sprzedawczyni jakoś tak znacząco i niepokojąco bardzo się uśmiecha. Zapłaciłem oczywiście podwójną cenę. Martwić się tym nie zamierzam. Traktuję to jako takie drobne przekupywanie karmy. Taką inwestycję na przyszłość. Chyba się opłaca, bo od wylądowania dzieje się intensywnie, ale zawsze dobrze...

PS - Sprawdzać warto każdy bagaż, i ten który ktoś pakuje za nas, jak i ten który pakujemy sami. Ja zrobiłem to tak doskonale, że zabrałem ze sobą do Kolumbii jeden z pojemników z gazem do gotowania. Z tego co mówili inni nie jest to niebezpieczne, bo taki pojemnik nie powinien się rozszczelnić podczas lotu. Zrobiło mi się jednak nieswojo, jak go zobaczyłem w mojej torbie, tym bardziej, że zupełnie nie planowałem go ze sobą zabierać. Z jakichś w końcu powodów linie lotnicze zabraniają zabierania takich przedmiotów...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz