środa, 12 grudnia 2012

CENTRUM KOPERNIKA vs. PARQUE EXPLORA

Osobom, które są przekonane, że podział świata na kraje pierwszej, drugiej i trzeciej kategorii jest nadal ostry i jednoznaczny może się to wydać nieprawdopodobne. Jednak jest to niezbywalnym faktem, że Centrum Kopernika nie jest jedynym tego typu miejscem na świecie. W Medellin dla mniej lub bardziej lokalnych dzieciaków przygotowano podobną formę rozrywki. Różnica jest jednak znacznie większa niż sama nazwa. Osobiście w Centrum Kopernika nie byłem, znam tylko relację z pierwszej ręki. Doświadczenia i eksponaty robią ponoć spore wrażenie, jest to jednak miejsce trochę frustrujące. W szczególności gdy już wprowadzimy tysiąc komend koniecznych do przeprowadzenia eksperymentu i nagle zza naszych pleców wychynie się jeden niepełnoletni z drugim biegających od ściany do ściany z równie rozbieganym wzrokiem i trzepocącymi się ponad głowami rękami, które wciskają bez szczególnego pomysłu przyciski na chybił trafił niszcząc skrupulatnie przygotowany eksperyment. Otóż w Medellin, w Parque Explora nie zanotowałem ani takiej chmary zdolnych do wszystkiego uniesionych rąk, ani nawet pojedynczego, zbyt energicznego i natarczywego egzemplarza. Wniosek nasuwa się samoistnie, celem bliskiego spotkania ze światem nauki zdecydowanie korzystniej jest wybrać się do Medellin, do Parque Explora niż do rodzimego Centrum Kopernika. Dla tych, którzy nie są do końca sprzyjający mojej racji, poniżej zamieszczam dodatkową garść zachęt.

Już za bramką po okazaniu biletu zostałem przejęty przez obsługę. Całkiem atrakcyjna dziewczyna pilnująca, żeby Repliki Dinozaurów zachowywały się chociaż względnie przyzwoicie zaczęła mi tłumaczyć na czym polegają eksperymenty dostępne przy wejściu. Szybko się połapała, że niewiele do mnie dociera, niezrażona zapakowała mnie na mini-karuzelę i rozkręciła. Eksperyment pokazuje, że im bliżej ciało środka karuzeli, tym się człowiek prędzej kręci. Po pierwszej próbie wychylenia tułowia wstecz zachwyciłem się tym prawem fizyki, ale później już mi tak wesoło nie było. W pozycji wychylenia karuzela nie pędziła jak oszalała, szalenie była to jednak pozycja niewygodna. Po skorygowaniu postawy i wyprostowaniu postury świat zaczął mi tak wirować, że już nawet nie wiedziałem ani gdzie ani po co jestem. W głowie kołatała mi się tylko jedna myśl. Jak to zatrzymać, tudzież, jak to ładnie powiedzieć po hiszpańsku, tak żeby ta urocza dama mnie zatrzymała. Ubezwłasnowolniony zdołałem powiedzieć po hiszpańsku jedynie "Jak...?" i było to chyba odpowiednio zadane pytanie, bo zostałem zatrzymany. Moje zaufanie do własnej znajomości hiszpańskiego zostało na tyle nadwyrężone, że z pozostałych eksperymentów na świeżym powietrzu zrezygnowałem. Obserwowałem sobie jedynie kolejne latynoskie piękności, jak sprawdzają odbicie swojej figury w lustrze z gwoździ. 
W środku postanowiłem zabawić się najpierw swoim wzrokiem. Tu również nie zostałem pozostawiony samemu sobie. Kolejna entuzjastycznie nastawiona przewodniczka postanowiła zabawić się moim wzrokiem razem ze mną. Na kole z różnej wielkości soczewkami próbowaliśmy potwierdzić moją wadę wzroku. Okazało się to dość trudne, bo w żadnej z zaproponowanych soczewek nie widziałem wystarczająco dobrze. Jeszcze większy wstyd czekał mnie podczas rozpoznawania kolorów. Mój pół-daltonizm od razu wyszedł na wierzch. Mocno już rozbawiona przewodniczka zafascynowana moją ślepowatością i niewrażliwością na barwy zaczęła mnie wypytywać o kolor moich ubrań za każdym razem próbując mnie przekonać, że się mylę. Na szczęście już od dawna mam słabość do intensywnych, czasem aż bijących po oczach kolorów ubrań. Dzięki temu wiedziałem, że trochę się ze mną droczy. Pozostawiłem ją tak roześmianą, i przeniosłem się do strefy bardziej dla mnie bezpiecznej. Do sali bez światła.
Tam już się nie musiałem martwić różnicą między różowym, a fioletowym. Dostałem do ręki piszczałkę, która ostrzegała mnie przed zbliżającą się gumową ścianą, której powinienem unikać, jeżeli chcę się z tego labiryntu kiedykolwiek wydostać. Dość specyficzne uczucie, na pewno trochę klaustrofobiczne. Miałem wrażenie, że idzie mi całkiem nieźle, zostałem jednak ostatecznie z labiryntu wyprowadzony. Moja próba wydobycia się była zbyt długotrwała.
Na jednym wdechu przeszedłem do budki, gdzie, dopiero po jakimś czasie zrozumiałem, słychać było odgłosy z własnego pogrzebu. Sam płacz był jeszcze w miarę znośny, o wiele gorzej gdy dźwięki żałobników zagłuszane były powoli przykrywającą mnie ziemią. Wyszedłem z własnego pogrzebu w połowie.  
Po takim dość siermiężnym przeżyciu miałem nieodpartą potrzebę czegoś bardziej rozrywkowego. Dołączyłem więc do gry z dwoma innymi turystami i kolejną przewodniczką. Zabawa polegała na przeprowadzeniu swojej postaci przez labirynt przy czym każda osoba była ustawiona przy innym boku planszy, a plansza z uporem maniaka co chwilę się przekręcała o kolejne 90 stopni. Załapanie nowej koordynacji i wysyłanie swojej postaci tam gdzie się chce po każdym przekręceniu planszy było coraz trudniejsze. Turystów zostawiłem jednak daleko w tyle, dopiero na ostatniej prostej przewodniczka wybiegła przede mnie i pozostało mi zgniłe drugie miejsce. Na pewno ćwiczyła latami żeby mnie pobić. 
Poza oglądaniem przez szybkę złośliwych węży i pewnie równie złośliwych pająków, jak również uroczych, szalenie jadowitych żabek, pozostała mi już tylko tak zwana sala multimedialna. Tam wpadłem w ręce dwóch przewodników, którzy bardzo się starali... niestety żaden z ich eksperymentów nie kończył się chociażby połowicznym sukcesem. Nawet gdy wydawało im się, że coś w końcu wyszło i powinno zrobić na mnie wrażenie, to tak się nie działo. Zaczęliśmy nadawać na tych samych falach dopiero przy wyjściu, gdy się okazało, że jeden z nich przeszedł trasę z Bogoty do Medellin na piechotę. Nie zupełnie to samo co rowerem, ale jak dla mnie bardzo imponujące podejście od turystyki. Tym wywarli na mnie wielkie wrażenie. 

Oszołomiony całą lawiną wrażeń z tego miejsca, zasiadłem przy jednym ze stolików na zewnątrz i próbowałem powrócić do rzeczywistości przy papierosie. Panie nauczycielki zwróciły mi jednak uwagę, że na pewno jest tu zakaz i palić nie powinienem. Po krótkiej rozmowie, gdy jak za każdym razem podkreślałem słabą znajomość hiszpańskiego, panie zaczęły mnie komplementować. Były to przedszkolanki, więc domyślam się, że z podobnym poziomem językowej znajomości mają styczność na co dzień. Tylko tym mogę wytłumaczyć ich komplementy i pobłażliwość.
Po wyjściu musiałem zadzwonić do Any, żeby ustalić nasz plan na resztę dnia. Moja moneta w publicznej budce jakimś dziwnym sposobem utknęła i telefonu wykonać nie mogłem. Odszedłem na bok zastanawiając się co dalej i w sposób oczywisty wykorzystując kolejny powód na papierosa. Zobaczyłem wtedy młodego chłopaka wpychającego do budki drut i siłującego się z moją monetą. Teraz już jest jasne dlaczego budka nie chciała ze mną współpracować. Podszedłem więc do delikwenta oczekując zwrotu nadal chyba mojej monety. Nie było to zbyt rozsądne, zaczął oczywiście udawać, że chyba się tej monety nie da wyciągnąć. Staliśmy tak przez chwilę i nawet nie wiem, który z nas był bardziej zażenowany tą sytuacją. Odpuściłem sobie ostatecznie tą niecałą złotówkę. Dalszy wzrost zażenowania z mojej strony nie był tego wart. To było najbliżej kradzieży jak się podczas pobytu w Ameryce Łacińskiej znalazłem.