sobota, 19 września 2009

ZWIERZYNIEC - DOPOWIEDZENIE

Heh tak się cieszyłem że też mam swoje zwierze. Nie było chyba czym. Okazuje się że w moim namiocie zamieszkał szczur. Jak pisałem wcześniejsze wpisy dziś to coś mi przebiegło  ale nie zanotowałem co to, wiec co jakiś czas, jak słyszałem jakieś tuptanie nóżek to się rozglądałem, aż go zobaczyłem  Może nie był jakiś strasznie wielki, ale jak sobie przypomniałem że parę nocy temu coś mi skakało po głowie i skojarzyłem to z widokiem szczura to trochę mi się zrobiło nieswojo. Na szczęście nie spędzam w namiocie za dużo czasu, więc nie miał za dużo okazji po mnie pobiegać,  a co sobie pobiegał, to jego. 
Jak się zorientowałem z kim mam do czynienia to bez względu na to czy szczury jedzą malaryczne komary czy nie postanowiłem rozwiązać tą nieuzgodniona komitywę  Wywaliłem wszystko przed namiot i generalnie już go nie znalazłem. Wiec albo jest szalenie sprytny i potrafi znikać  albo po prostu poszedł szukać szczęścia gdzie indziej. Mam nadzieje ze to drugie, chociaż niestety nie mam pewności  W sumie widok szczura nie jest niczym niezwykłym, bo na ulicach w Bangkoku to jest tych gryzoni mnóstwo, to jednak nie chciałbym podejmować się oswajania takiego zwierzaka. Pa pa szczurku. Oby....... 
A jednak nie. Cholernie inteligentne to musza być zwierzęta, bo ja nie wiem gdzie on się schował. Ale jak tylko zakończyłem poszukiwania i poczułem pełen sukces to skurkowany biegał po szafce. Teraz znowu go nigdzie nie widzę. Chyba mnie czeka noc biegania za szczurem. Co zrobić.

KOSCIOL

W czwartek po pracy poszedłem do kościoła  Ale nie była to zwyczajna wizyta, bo nie był to zwyczajny kościół  Spokojnie spokojnie, żadna sekta, nic z tych rzeczy. Bylem w kościele polowym, w kościele zrobionym z plandeki, z pustaków  ze sklejki i co najważniejsze z wielkiej energii. I to własnie o tym ostatnim składniku chciałbym opowiedzieć najbardziej. We wtorek Margaret - Ugandyjka która pracuje na naszym campie powiedziała mi wieczorem że własnie wraca z modlitwy. Że na tym drugim campie zbierają się co jakiś czas i się modlą i śpiewają itd itp. Pomyślałem że takie modły w Afryce mogą wyglądać całkiem ciekawie, więc że tak powiem wprosiłem się na następne  Myślałem ze oni się gdzieś tam spotykają przy jakimś stole i wspólnie odmawiają zdrowaśki, czy jakoś tak. Ale zaskoczenie od samego początku  Kościół zrobili sobie sami - pracownicy - z materiałów o których wspomniałem. I mają regularne msze, nazwijmy to w ten sposób  Mają organy elektryczne. I co najważniejsze wiedzą po co się zebrali. Nie maja księdza  nie maja szat liturgicznych, nie maja ociekających zlotem obrazów  nie maja hierarchii,  pierścieni do całowania - nie maja tej całej absurdalnej nadbudowy. Jak wygląda zatem taki hold dla Chrystusa w namiocie w Gumbo. Zaczyna się od piosenek, wszyscy klaszczą w dłonie  wszyscy tańczą i się cieszą - cieszą się z kolejnego przeżytego dnia, który dal im Chrystus. Są strasznie głośni  śpiewają tak mocno jak mogą, cały czas przeskakując z nogi na nogę  Mówią swoje modlitwy na głos - każdy tak jak potrafi. Liturgia odbywa się w dwóch językach równocześnie - angielskim i suahili. Wszyscy zauważyli oczywiście moje przyjście, bo trochę się odróżniam. Mi to nie przeszkadza i chyba im też nie. 
Jeden z pracowników czyta wybrane przez siebie fragmenty Biblii.  I on też robi kazanie. Kazanie, które pewnie wcześniej przygotował. Które z pasja wykrzykuje, na które ludzie żywiołowo odpowiadają. Później zaczyna się część prywatnych modlitw. Pewnie trochę wystraszeni moja obecnością nie chcą podchodzić. Pierwszy zaczyna Michael - który zajmuje na campie namiot obok mnie. I mówi chyba przez dziesięć minut ,o tym jak pan zesłał im białego człowieka z Polski, itd itd, potem wywołują mnie do odpowiedzi, więc mówię że dziękuję że Pan pozwolił mi się tu znaleźć i że prowadzi mnie za rękę tak że nigdy nic złego mi się nie dzieje i zawsze stawia dobrych ludzi na moich ścieżkach  Cala atmosfera wspólnoty  takiego zebrania na najniższym szczeblu, gdzie nikt nie grzmi z podwyższenia o rzeczach o których nie ma pojęcia,  ale człowiek  który mówi że trzeba wierzyć i oddawać wszystko Panu bo będzie nagroda, człowiek przed którym najprawdopodobniej szykuje się trudne życie wypełnione harówka, który chce swoimi słowami  swoimi krzykami dodać otuchy innym będącym w takiej samej sytuacji - to jest piękne  To jest taki kościół jaki chciał stworzyć Chrystus. Żar ich wiary, jej bezgraniczność i oddanie, zaufanie Bogu, to wszystko sprawiło ze przez tą godzinę czułem się wyjątkowo.
Ta ich energia, ten zapal, ta szczerość  ta prostolinijność  ta prawdziwość  Piękne - życzę każdemu żeby choć raz w życiu mógł coś takiego doświadczyć  Miejsce magiczne, ale własnie dzięki ludziom i dzięki ich szczerej wierze, nie zblokowanej przepychem, ale wolnej, pełnej  prawdziwej. Jestem tylko ciekawy jak silnie by się rozczarowali standardowa msza w przeciętnej polskiej parafii. Jest co prawda w Jubie jakaś katedra, która póki co średniowiecznym zwyczajem góruje nad miastem. Jest teren archidiecezji otoczony płotem i drutem kolczastym. Jest to coś co się odgradza od świata  co jak wszędzie zaczyna żyć swoim życiem.  
Ten pseudo - kościół,  te parę prowizorycznych ławek ze sklejki spełnia swoje zadanie. Pozwala ludziom odczuć wspólnotę, przynależność  jest dla nich schronieniem. Ale pozostaje w sferze ducha, bez tych ludzi w środku i bez ich energii to jest tylko płachta materiału. I chyba o to właśnie chodzi.  

LOTNISKO

Wycieczka na lotnisko, czy raczej służbowa podróż :). Niby standardowa procedura, ale generalnie tu nic standardowe nie jest. Wybraliśmy się tam z Mackiem żeby wsadzić do samolotu Piotra, który musiał się udać do Polski na operacje. Więcej zdradzić nie mogę bo nadal nie wiem gdzie sięga moja lojalka :). Droga całkiem przyjemna, bo w Jubie są dwie asfaltowe drogi, jedna nazywa się Ministry Road i przy niej można znaleźć większość ministerstw i rządowych budynków. Druga zaś to Airport Road, na lotnisko. Czekamy najpierw na potwierdzenie biletu. Wiec w międzyczasie wybieram się do kiosku i kupuje gazetę lokalna. I tak to się zaczęło - gazeta jakieś 3 sudanisy ( funty sudańskie  czyli ok 3,5 PLN. Ale przy okazji zobaczyłem książkę do nauki juba arabic, lokalnej odmiany arabskiego, więc wyciągam z kieszeni kolejne 30 sudanisów. Niestety i na tym nie mogłem skończyć. Był jeszcze jeden produkt sprzedawany w tym kiosku - książka o byłym prezydencie - dr Johnie Garangu. No i co - nie umiałem się powstrzymać,  więc kolejne 70SDP wyciekło mi z portfela. Póki co zamierzam na tym zakończyć rozpasane zakupy. Ponoć jest jakaś księgarnia w mieście. Na szczęście na razie nie wiem gdzie to jest i niech tak zostanie. Na lotnisko mogę już jechać bez stresu, bo na lotnisku w kiosku więcej rzeczy do kupienia nie ma. W gazecie opisywali ostatnie naloty na prywatne arsenały - zebrali ponad tysiąc sztuk broni. Wiec jest już o 1000 sztuk broni bezpieczniej. W gazecie opisywali sukcesy i plany rządu  Rządu autonomii w której istnieje jedna partia - SPLM. Dużo propagandy. 
Poza tym w dziale motoryzacyjnym opisywali subaru imprezę, lamborghini revention roadster oraz mercedesa sls - żaden z tych samochodu nie nadaje się do Sudanu, gdzie na drodze dosyć często można zauważyć 1-2 metrowe dziury (głębokość), których pokonanie samochodem terenowym jest nie lada wyczynem. 
No dobra doczekaliśmy się - z biletem wszystko ok wiec idziemy załatwiać formalności - nie ma problemu że leci tylko Piotr i że dwie osoby chodzą z nim od biurka do biurka. I pojawia się problem. Otóż Piotr nie ma w paszporcie pieczątki wjazdu. Nie może zatem wyjechać bo oficjalnie nigdy nie wjechał  Samolot za niecała godzinę startuje a pan dający pieczątki wyjazdowe mówi, że nie może takiej wbić  Idziemy wiec do sektora przylotów i Maciek mówi pracującemu tam kolesiowi że jest mały problem, że nie ma pieczątki  I zaczyna się czekanie. Koleś dalej wpisuje jakieś nazwiska na listę, zajmuje się czymś innym. Po jakichś paru minutach, które pewnie wykorzystał na przemyślenie co z tym zrobić, zaczyna się rozglądać dookoła  Czy nikt na niego nie patrzy. I jak się tak już upewnił to wziął stempel, przekręcił datę i wbił pieczątkę. Tym sposobem Piotr który był w Sudanie miesiąc  oficjalnie przyleciał 45 minut przed swoim odlotem. Heh, tu chyba wszystko działa trochę inaczej. :)

KROTKI WATEK POBOCZNY

Ten wpis dość silnie odbiega od głównego nurtu, choć przy dobrej woli można go jakoś sensownie zaczepić. Ten wpis będzie o pewnym bardzo mało znanym kraju, którego ogólnie panujący image równie silnie odbiega od prawdy, jak ten wątek od całości :). Ten wpis będzie o BANGLADESZU. Czemu akurat o Bangladeszu? Bo jest to kolejny szokujący przykład tego jak można jak się chce. Co może być takiego niezwykłego w miejscu, gdzie jeszcze do niedawna myślałem że kończy się ziemia :). Wszystko. Bangladesz oddzielił się od Indii w latach 70-tych, wcześniej znajdując się pod 'opieką' Korony Brytyjskiej, a później już nowo-powstałych, suwerennych Indii. Jest to kraj gdzie nie ma wojny, nie ma waśni, nie ma też zatargów z sąsiadami. Co do tego ostatniego, to właściwie Bangladesz nie ma za bardzo w czym przebierać, jako że jedynym sąsiadem są Indie. Czemu chcę w ogóle przedstawić trochę ten kraj, skąd pomysł - niedawno dojechał jeden z pracowników do Sudanu, który z Bangladeszu pochodzi. Rozmowa zaczęła się dosyć standardowo, jak się miało okazać. Spytałem Monira jak mocno dają się we znaki powodzie w Bangladeszu...
Właściwie to jedyna informacja którą posiadałem na temat tego państwa. Monir zdziwił się przy okazji mnie dziwiąc, dlaczego wszyscy zawsze go pytają o powodzie w Bangladeszu. Tam nie było powodzi od połowy lat 90-tych. I w ten sposób zaczęła się moja póki co wirtualna i przeprowadzona w wyobraźni wycieczka do jak się okazuje szalenie ciekawego miejsca na ziemi. 
Oczywiście Bangladesz nadal należy do krajów trzeciego świata i pewnie można to silnie odczuć będąc tam na miejscu. Ale jest to kraj z wizją, jest to kraj który próbuje i szczerze mówiąc - jest to już połowa sukcesu. Jest to kraj, w którym wynaleziono instytucję Mikrokredytów. Jak działa coś takiego. Jest to kredyt udzielany do ok. 100-200 USD, co wydaje się marną kwotą, ale jest to równocześnie bardzo dobrze działające antidotum na nędze. Pozwala takiemu komuś, kto nie posiada nic, zakupić małe poletko, czy otworzyć budkę z piwem i dzięki temu przywraca społeczeństwu tą cześć, która była wcześniej ekonomicznie wykluczona. Te działania rozpoczęte przez Bangladeszańska organizację BRAC są teraz wprowadzane w Sudanie Południowym i miejmy nadzieję że z podobnym skutkiem. 
Pewnie przesadą byłoby stwierdzenie że dzięki temu Bangladesz wyzbył się nędzy. Pewnie ta nędza gdzieś tam nadal funkcjonuje, ale została na pewno silnie ograniczona. Co jeszcze robią tam dobrze? Bardzo wiele osób z Bangladeszu wyjechała na studia za granicę. Zbierają tam doświadczenie, uczą się wszystkiego, co może im się przydać, żeby jak jest zaplanowane do 2020 kraj ten stał się mlekiem i miodem płynący. Co z tego wyjdzie?! Oczywiście każda z czytających osób patrząc przez polski pryzmat powie - Powodzenia - w głębi ducha, albo zupełnie otwarcie się śmiejąc. Ale spokojnie, to wcale nie musi być aż tak głupia koncepcja. Władze Bangladeszu poszły dalej - zakazując konsumpcji alkoholu. Przyznaję - w kraju gdzie większość populacji jest sunnickiej odmiany wyznania muzułmańskiego przeprowadzenie takiej 'rewolucji' jest o wiele łatwiejsze. Tylko ciekawe jest tłumaczenie tej decyzji, co z wiarą nie ma już nic wspólnego. Otóż w Bangladeszu zabroniono alkoholu w trosce o młodzież. W trosce o to żeby nie marnowała czasu na uchlewanie się, żeby ci pozostali co pracują, mogli spokojnie pracować i nie martwić się o to czy ktoś z ich rodziny się właśnie nie uchlewa albo czy nie robi jakiejś głupoty, żeby mieć się za co uchlać. Spadły wskaźniki przestępczości. Heh utopijne, no trochę nierealne na naszym podwórku. Ale nie martwcie się, zakaz nie obowiązuje cudzoziemców. Tym pozwalają się uchlewać ile chcą. A co jak jakiś zbłąkany Bangladeszanin trafił do Polski, albo jeszcze lepiej do Rosji i nauczył się regularnego picia alkoholu. Jest na to sposób. Wystarczy że taki Bangladeszanin uda się do lekarza i ten da mu zaświadczenie że nie może żyć bez alkoholu i dzięki temu, spokojnie można się udać do sklepu po alkohol. Bez tego zaświadczenia nikt nic nie sprzeda. Ok, to jest wersja Monira, którą na pewno przykrywa cienka warstwa szarej strefy. Indie próbując zbałamucić Bangladesz pobudowały na granicy browary i wszelkie innej maści przybytki rozpusty, ale rząd Bangladeszu zareagował obsadzając granice specjalnymi jednostkami - browary jeden po drugim bankrutują. Odbiegając już od rewolucyjnych rozwiązań antyalkoholowych, Bangladesz mocno przypomina przypadek Korei Południowej. Kraju, przyczółku, zadupia w latach 50-tych który obecnie staje się jedną z ważniejszych potęg na świecie. Czemu im się to udało? Udało im się bo chcieli. Bo naród zrozumiał, że pracując i godząc się na mniej wygodne życie w danej chwili, przekaże następnemu pokoleniu prezent w postaci tego upragnionego wysokiego standardu życia. I co, udało im się. Nawet więcej im się udało  bo wysoki standard życia przyszedł wcześniej, i ci którzy w latach 50,60,70 a nawet 80-tych harowali za byle grosz, zbierają teraz tego owoce. Co jest zatem potrzebne do sukcesu - społeczne przyzwolenie, wiara w zarządzających, umiejętność zrozumienia, że to co jest dobre dla społeczeństwa jest dobre dla nas samych. Nie chodzi tu o jakieś komunizowanie, ale o cierpliwość społeczną. Mam wrażenie w Polsce, że każdy tylko otwiera kieszeń i narzeka że nie płynie do niej strumień słusznie należnych pieniędzy. Czemu rząd mi nie da, przecież mi się należy. Rozmawiając z Monirem, miałem wrażenie że oni to mają. Że oni zrozumieli to co u nas jest póki co chyba nieuchwytne. Więc czemu nie ma w Bangladeszu powodzi od połowy lat 90-tych. Bo dogadali się z Hindusami. Z Indii wypływają wszystkie rzeki, które płyną przez Bangladesz, więc w porze deszczowej Indie przechwytują nadmiar wody, bo wiedzą że jak za dużo jej wpłynie do Bangladeszu to Bangladesz wykorzystując infrastrukturę na rzekach zawróci część wody do Indii i tam też będzie powódź. Niby błahostka, o której na pewno nie mówi się w wiadomościach, bo jest nudna i zbyt pozytywna. Przykład na to, że można się dogadać i można pokojowo współżyć. Można się troszczyć o siebie dbając o innych. Życzę Bangladeszowi, żeby skutecznie wyzbył się swojej głupiej powodziowej łatki i rozwijał jak najlepiej. Z tego co słyszałem, jest na dobrej drodze. Czyli można, trzeba tylko chcieć.

poniedziałek, 14 września 2009

ZWIERZĄTKA

No to już krótko i zwięzłowato, jak wróciliśmy z imprezy i położyłem się spać to słyszałem jakieś bieganie małych nóżek po namiocie. Nóżek więc nyagę mogę wykluczyć. Przebiegło parę razy po mojej moskitierze, na mojej głowie. Ale postanowiłem, albo raczej tak mi się chciało spać, że zasnąłem w końcu. Rano okazało się ze to przesympatyczna jaszczureczka. Przesympatyczna bo lubi wcinać mniej sympatyczne moskity. Wczoraj w nocy znów sobie po mnie biegała i zaczynam się już do tego przyzwyczajać. Generalnie czemu by nie mieć swojej własnej jaszczurki. Na campie mamy kozę i barana które należą do Iwony i Wojtka. Mamy też Koguta Edyty. Biega parę innych kur. Więc czemu nie powiększyć tego zwierzyńca o udomowioną jaszczurkę. :) Był jeszcze pies, ale po tym jak odgryzł kurze nogę wysłano go na banicję za płot i tylko czasem donosi mu się kości. Nasz mały zwierzyniec.

JUBA - CIĄG DALSZY

Ok, wyszedłem na prostą. Przekazałem to co jest najistotniejsze dla mnie do tej pory. Zdaje sobie sprawę że jest to chaotyczne i bardzo po łebkach (pomimo słownej objętości wcześniejszych wpisów :p). Dziś dzień baaaardzo spokojny. Pobudka, śniadanie, praca, lunch, praca, kolacja, pisanie. No tak jakoś. Z tym, że tak niestety będzie raczej wyglądać większość moich dni tutaj. Ciężko utrzymać fajerwerki przez cały czas. I to jest chyba to co będzie moim największym wyzwaniem podczas tego pobytu. Stabilizacja. Generalnie chyba nie jest to moje ulubione słowo, raczej na pewno nie. Ale nawet tutaj stabilizacja i zastój, albo raczej monotonia będzie za mną gonić. Ciekawe jak przebiegnie to spotkanie. Czy monotonia w połączeniu z tutejszymi warunkami mnie nie przygniecie. Chyba bardziej zasadnym pytaniem byłoby kiedy i jak silna będzie ta interakcja. No na to mam nadzieje jeszcze poczekam. I to właśnie za to trzymajcie kciuki. Tu kciuki będą najbardziej potrzebne. :) Jak będzie wyglądało starcie mojego wyuczonego, albo wrodzonego optymizmu i pozytywizmu z bezsilnością i statycznością wydarzeń. :) Od tej pory postanawiam nie ścigać się już z Fidelem Castro w długości wywodów. Obiecuje ograniczyć moje pisactwo :)

WOJSKO W JUBIE

Heh, chronologia niestety już się łamie, wiem ze trochę przesadzam z ilością napisanych słów, no ale cóż, nadal więcej obserwuję niż gadam tutaj, a gdzieś trzeba dać upust :). To jest wpis o wojsku, ale raczej też o kolejnych bezsprzecznie zgniecionych, durnych stereotypach. Wojska jest obecnie dużo na ulicach, jest to bezpieczeństwo, albo i nie. Jeśli jadąca z nami z samochodzie Margaret mówi żeby ją wyrzucić trochę dalej, bo boi się tych żołnierzy to znaczy ze nie zawsze przykładnie służą ludowi - nie jest to niestety niespodzianka. Co jest niespodzianką. Wracając ok 1-2 w nocy z tego expat-pubu dwa dni temu, jak zwykle musieliśmy przejechać przez most, na tą drugą, a jakże! prawobrzeżną część miasta (tak, tak mieszkam na Pradze Juby, czy mogłoby być lepiej :)). Po obu stronach mostu są permanentne posterunki policji i wieczorem raczej nie powinno się po nim jeździć, więc przygotowaliśmy wykupne piwo, tak żeby odwdzięczyć się żołnierzom za przepuszczenie nas. Ale ... żołnierz grzecznie podziękował i nie przyjął tego skromnego podarku?!, Jest to raczej ostatnia rzecz której bym się po żołnierzu w takim miejscu spodziewał, ale najwyraźniej lepiej w życiu być nieskalanym założeniami. :)
Za mały przykład, no to jedziemy dalej - murzyni są leniwi i nie pracują. HAHAHAHA!!! Bzdura, co za durnota. Jeden z pracowników na budowie pracował przez dwa tygodnie 14 dni ( w czym dwie nocki pod rząd. I niech ktoś mi powie ze oni są leniwi. No dobra, to prawda, to wcale nie oznacza, ze każdy miejscowy tak się zachowuje, ale co ważne - są tacy.
Mało, to ta sytuacja będzie już chyba wystarczająco przekonująca. Jeden z pracowników podczas omawiania jego pensji (płacony na dniówki) powiedział, że wcale nie pracował 12 dni, mimo ze tak wynikało z jego papierów. Nie zgadzał to mało powiedziane - on się upierał że pracował 10 bo dwa dni był chory. I co, każdy murzyn jest leniwy i nieuczciwy?! Niech mi ktoś przytoczy przykład Polaka, który w takiej sytuacji zachowałby się tak samo.
Trochę popłynąłem z tematem i uciekłem od wątku głównego. Wojsko. Tak jest tego pełno. Zdarza się że mija nas na drodze pickup z okałasznikowanymi żołnierzami na pace. Mija się co jakiś czas posterunek wojskowy itd itp. Ale to jest jakby obok. Przejeżdżając obok mauzoleum prezydenta Johna, można było na błoniach tego sacrum zobaczyć setki żołnierzy, stacjonujących zapewne na czas oczyszczania miasta z broni. Ale generalnie zdrowy rozsądek w zachowaniu wystarcza, żeby sprawić że te dwa światy za często i zbyt intensywnie się nie spotkały. Nie martwcie się jednak - to wcale nie znaczy że wyłączyłem swoje zmysły i przestałem być ostrożny. Pilnuje się :) Jestem szczęśliwy, że tu jestem i to jest najważniejsze :)

SZKOLA - RESTAURACJA

Wczorajszy poranek upłynął mi na inauguracji tego bloga, ale po południu nastąpiła kontynuacja hmm powiedzmy zwiedzania okolicy. Pojechaliśmy na budowę szkoły jeden z projektów, którymi się tu zajmujemy, albo raczej którym się tu zajmują bo ja się ciągle wdrażam :). Droga do szkoły nie dość że  długa, ponad godzina samochodem (co wcale nie oznacza, że nie mogło to być ok 20 km). Ciekawych widoków ciąg dalszy. Jechaliśmy przez osiedle domków z krowiego lajna, a co ciekawsze często można zauważyć osoby w garniturach wychodzące z laptopem z takich właśnie lepianek. Garnitur z japonkami na stopach to tez nie jest nic niezwykłego.
W pewnym momencie droga schodzi do niewielkiej rzeki, którą pokonuje się bez mostu, po prostu po tej rzece przejeżdżając. Używana jest przez miejscowych do kąpania się i równocześnie do mycia motorków, samochodów. Na miejscu już zapoznałem się z wyjątkowo przydatnym gatunkiem drzewa. Rosną na nim 2-3 kilogramowe owoce, które po wysuszeniu służą jako gąbko-mydło. Ponoć się bardzo dobrze pieni i działa, jest nawet produkowane w Kenii na większą skalę. Na pewno można to znaleźć w wytwornych salonach kosmetycznych - a tutaj, tutaj jest za darmo. He he, chyba nie muszę się martwić zmniejszającymi się zapasami kosmetyków. Natura daje wszystko co jest potrzebne, trzeba tylko wiedzieć, gdzie szukać. :) W drodze powrotnej jechaliśmy przez tą ładną część miasta. Mijaliśmy po drodze pseudo hotel - który jest tak naprawdę siedzibą sudańskiej bezpieki. Mijaliśmy też mauzoleum byłego prezydenta Południowego Sudanu - Johna Garang de Mabior. Pierwszego prezydenta Południowo-sudańskiej autonomii. Ten przywódca rewolucyjnej armii SPLA, który doprowadził po 30 (15) latach walki do podpisania rozejmu zginął krótko po objęciu stanowiska Prezydenta, w wypadku helikoptera - los czasem jest mało łaskawy. Nie zdążył się John przyzwyczaić do swojego pałacu, do którego prowadzi bodaj jedyna droga z !!! oświetleniem !!!. Nie zdążył się rozsiąść w swoich fotelach i komnatach. Za mało jeszcze wiem tak na prawdę na jego temat żeby go oceniać, ale fakt jest taki, że dość niefortunny sposób śmierci dla takiego pana.
Jechaliśmy nawet z 10 minut po asfalcie - bez przerwy. Widać ze budują, widać że miasto próbuje odżyć po tym wszystkim co tu się działo. Można tylko trzymać za mieszkańców Juby kciuki, żeby im się udało.
Wieczorem pierwsza wizyta w restauracji. Maciek i Magda, którzy tu też pracują polecili mi danie z Injeerą - czyli wielkim plackiem zrobionym ze sfermentowanego ryżu (oj Korea mnie prześladuje chyba - myślałem ze chociaż tu w Sudanie trochę odpocznę od ryżu :)). Na taki placek wrzuca się różne mięsa i je palcami. Żeby się przyzwyczajać do pikantnego jedzenia zamówiłem sobie taką Injeerę z kozim mięsem ( może to to samo co baranina ?) na ostro. Kelnerka zrobiła dość niepewną minę więc nie byłem już pewien czy to jest dobra decyzja, ale cóż raz się żyje. Danie okazało się przepyszne i umiarkowanie pikantne. Niestety nie dałem rady zjeść całego, ale jak można zobaczyć na zdjęciu, jest to raczej solidna porcja. Kolejny ciekawy dzień. Oby tak dalej :)

IMPREZA

Dzień 3
Dziś wycieczka na miasto do biura podróży, kolejne zakątki, kolejne dziury i ronda!. Ale po czym się można zorientować w Jubie że się wjeżdża na rondo...
jeżeli na środku skrzyżowania leży opona (to większe rondo), lub jakiś kamień - to skrzyżowanie to automatycznie staje się rondem i po kłopocie.
Fakt jest taki, że dzień strasznie szybko mija. Wdrażanie do moich obowiązków trwa. A wieczorem. Wieczorem na party - sobota w końcu. Zaczyna się od picia wódeczki na campie. Potem do samochodu i do baru. Bar nazywa się Afex i jest typowa enklawa dla cudzoziemców. Są tam również osoby lokalne, ale w zdecydowanej mniejszości.
Czego się tam nauczyłem - kolejnego sposobu na oznaczanie toalet. Dopiero co człowiek nauczył się że jest trójkąt i jest kółeczko. I że trójkąt to jest tam gdzie trzeba się udać, a tu niespodzianka.
W Afexie oznaczenia to XX i XY. Biologia co prawda zaliczona, ale już jakiś czas temu, więc musiałem posłużyć się dobra radą - że XY to jest trójkąt :).
Wracając przez miasto nocą widać jego drugie oblicze - wszędzie ciemno, drogi rozchodzą się w niewiadomy sposób i prowadza czasami donikąd, brak punktów odniesienia, więc znalezienie drogi jest trochę wyliczanką, ale spokojnie, na jednej drodze widziałem nawet ograniczenie prędkości do 40 km/h. :)

niedziela, 13 września 2009

GUMBO (JUBA) - DZIEN 2

Powoli rozpoczyna się wdrażanie w moje obowiązki - o pracy raczej nie będę tu dużo opowiadał, bo po pierwsze gadanie o pracy nie jest ciekawe, a po drugie jest lojalka i nie bardzo chciałbym ją przypadkowo naruszyć :). Standardowo jednak zamieniam się w słuch i jeśli ktoś mnie o coś pyta, cokolwiek to czuję się jak uczniak w pierwszej klasie wywołany do tablicy. No cóż zapowiada się kolejny okres początkowy, gdzie pewnie większość ludzi na miejscu pomyśli, że jestem jakimś przymułem, który nie ma nic do powiedzenia. Zawsze tak było, zawsze okres początkowy był w jakiś sposób nieprzyjemny, bo jeszcze nie odnalazłem się w nowym otoczeniu. Ale na SGH w życie towarzyskie wprowadziła mnie Madzia Raczek, litując się nade mną i zapraszając na swoje urodziny i jakoś poszło dalej. W Korei też na początku nie odzywałem się w ogóle i przeżyłem największą traumę jak Andrea w jakiejś grupowej rozmowie powiedziała, że nic nie mówię. I co mam odpowiedzieć na taką kwestię. Nie mówię nic, bo nic nie rozumiem, nie mam jak się włączyć do rozmowy, kiedy inni mówią o rzeczach o których ja nie mam pojęcia. Praktyka nauczyła mnie jednak, że zdecydowanie bardziej warto słuchać niż spełniać swoje dzienne potrzeby wygadania się. Pierwsza wycieczka do miasteczka - do banku, znowu dziury, znowu latanie po ścianach w samochodzie i zajeżdżamy pod bank. Może dla Was to będzie nic, bo budynek wygląda po prostu standardowo - marmuro-podobna posadzka, czysto, klimatyzacja, telewizor plazmowy, wszystko. Niby nic szczególnego, nie jest to widok do którego byłbym nieprzyzwyczajony, tylko że nie jest to bank w Warszawie, a jest to bank w Jubie. Nowo-postawiona luksusowa oaza. W zestawieniu z chatami budowanymi z krowiego łajna i kontenerami dysproporcje są szokujące. Gdzie ci pracownicy mieszkają. Nie widziałem jeszcze nic co przypominałoby dom. Czyli co, czyżby wszyscy pracownicy banku mieszkali w takich łajnianych chatach. Jak oni się czują wracając z takiego biura do swojego 'domu'. Na każdym kroku pojawiają się pewne pytania, niezrozumiałe kwestie. Prawie wszyscy Sudańczycy na ulicy mają telefon komórkowy, ale gdzie oni go ładują, jeśli mieszkając w takiej chacie raczej nie mają środków na zakup generatora. Jak to wszystko funkcjonuje. I to jest w tym piękne powiedzmy, że będę miał okazję to poobserwować. Przyjrzeć się temu z bliska. Jadąc do banku mijaliśmy kolumnę żołnierzy nadal szukającą i likwidująca prywatne arsenały. Żołnierze SPLA ( Sudan People's Liberation Army) z jaskrawo żółtymi kamizelkami ciągnący się spokojnie przez kilometr, z czego co 10 miał karabin a reszta patyki, kijki, cokolwiek. Szok rośnie, ale spokojnie, nie przeraża mnie to, nie czuje się tym przygnieciony czy cokolwiek. Wiem że zajmie trochę czasu zanim ogarnę temat tego co tu się dzieje i to mnie ładuje, to mnie napędza. Przygoda będzie na pewno.
Wracając z banku jadę z tylu samochodu z Ismaelem z Ugandy, ma przy sobie ugandyjską gazetę
więc pytam go czy mogę przejrzeć i dzięki temu opowiada mi trochę o Ugandzie. Zróbmy wiec z grubsza przegląd o czym się pisze w ugandyjskiej prasie.
Na pierwszej stronie zamieszki w Ugandzie wywołane planowaną wizytą króla jakiegoś klanu. Jest on przeciwny obecnemu prezydentowi, co prowadzi do zamieszek.
Obecny prezydent jak się okazuje wypełnia standardy ustalone przez Idiego Amina - czyli jest okrutnym tyranem i ginie przez niego mnóstwo ludzi. Uganda sklada sie z okolo 40 plemion. Są one dodatkowo
bardzo między sobą wymieszane. Ale Margaret - kucharka z Ugandy na naszym campie, która pochodzi z Ugandy z plemienia Acoli, mówi ze jest w stanie poznać na ulicy, kto jest z jej klanu - po czym - po chodzie :). Jak inaczej funkcjonuje się w takim świecie. Jak niestety dla Afryki, waśnie miedzy plemionami są szalenie istotne.
Generalnie zbliżają się wybory w Ugandzie, wiec spokojniej to raczej nie będzie. Ismael ma nadzieje, że uda się obalić tego dyktatora. Ale jest to jedno źródło - to czy ten prezydent faktycznie jest dyktatorem,
czy tylko Ismael tak mówi ze względu na plemienne różnice jest póki co zagadka. Niestety Uganda pozostaje  krajem, o którym można powiedzieć typowy kraj afrykański.

(dopisane w 2012 - dopiero teraz postanowiłem przyjrzeć się swojej twórczości z początków w Sudanie Południowym i większość z tekstu wprawia mnie w tej chwili w ostre zażenowanie. Często jest niestety tak, że po jakimś czasie, jak się z nowym miejscem oswoimy to zapominamy jak się czuliśmy na początku. Z tego względu pozostawiam tekst w formie niezmienionej, mimo że naiwny i mimo że nie obroniłbym w tej chwili praktycznie żadnej z zaprezentowanych opinii.)

Z pozostałych stron wybrane słowa: korupcja, korupcja, korupcja, korupcja, heh co zrobić. Afrykańska? rzeczywistość.

JUBA - DZIEŃ 1

Spokojnie, nie martwcie się, dzień 1 nie oznacza że będę wam codziennie zabierał czas swoimi wypocinami. Na razie ćwiczę się w pisaniu, oduczam się lenistwa i próbuje utrwalić te pierwsze obserwowane scenki, obrazki. Wysiadając z samolotu na płytę lotniska poczułem już ten upał, który będzie mi towarzyszyć. Ale okazuje się, że mam szczęście, bo 10 września, kiedy wylądowałem w Jubie było zimno(!!!!) na tutejsze możliwości. Znaczy to tyle, że temperatura nie dochodzi do 40 czy 50 stopni i jest znośnie upalnie. Najgorsze temperatury czekają mnie od stycznia do kwietnia, więc mam czas żeby organizm się na to przygotował. Terminal na lotnisku to zderzenie z rzeczywistością. Niby słyszałem, że coś takiego jak taśma wypluwająca bagaże to się tu raczej nie zdarzy. Ale jak zaczęli wrzucać torby przez dziurę w ścianie to dopiero poczułem tą egzotykę po którą tu przyjechałem. Jeszcze przeszukanie bagażu, polegające na spytaniu co mam w torbie i jej delikatnym obmacaniu i wychodzimy na zewnątrz. Przyjechał Maciek, żeby mnie i Kasie z którą leciałem, odebrać. Ale uwaga, nie przyjechał sam. Przyjechał z dwoma żołnierzami z kałasznikowami. Kolejne moje szczęście (wiem że trzeba trochę przestawić myślenie żeby to odebrać jako szczęście), ale udało mi się tu trafić we w miarę ciekawym momencie. Akurat rozpoczęła się akcja wojska wymierzona przeciw prywatnym posiadaczom broni i wojsko wyszło na ulice, przeszukując prywatne domy, samochody, targi w celu eliminacji prywatnego arsenału. Dzięki temu zrządzeniu losu, asfaltowa droga z lotniska, gdzie co każde drzewo siedziała grupka żołnierzy wyglądała wyjątkowo. Dzięki żołnierzom z karabinami, którzy siedzieli obok mnie na tylnym siedzeniu ( mój najbliższy kontakt z kałasznikowem) droga do campu przebiegła bez problemu - nikt nas nie przeszukiwał, nic od nas nikt nie chciał. Tyle że droga asfaltowa w miarę szybko się skończyła i rozpoczęły się widoki i warunki jazdy, których się spodziewałem. Ciężko powiedzieć, że w tych drogach są dziury, praktycznie nie ma tam kawałka znośnej drogi, która z samych dziur by się nie składała. Po prawej i po lewej - kontenery, chaty, targ bydła, jakieś sklecone z kartonu i blachy budy w których sprzedają Bóg wie co. Ludzie niespiesznie idący wzdłuż drogi czy też dostojnie i powoli przechodzący przez tą drogę. Wyprzedzanie z prędkością 40 km/h innych samochodów które jadą 30 km/h. Jazda po tej stronie drogi po której dziury i fałdy są mniejsze i mniej dokuczliwe. Wszystko wydaje się chaotyczne, niezaplanowane, doraźne. Dojeżdżamy na miejsce i kolejny szok, pozytywny, jest tu wszystko, klimatyzacja w namiotach, normalna toaleta, pyszne jedzenie, basen, to są warunki. Po przeniesieniu bagaży do namiotu zdrzemnąłem się na jakieś 2 h i zapoznawałem się powoli z innymi pracownikami. Pierwsza noc w nowym domu przebiegła spokojnie - dobry omen, to znaczy że będzie dobrze, musi być dobrze. Humor nadal dopisuje. Rozpoczyna się właśnie moja roczna przygoda z Afryką. Z tą Afryką prawdziwą, ale przez to najbardziej egzotyczną i najbardziej ciekawą.

LOT DO JUBY

Delikatne opóźnienie, ale inauguracja tego spisu przygód i przemyśleń następuje właśnie teraz. Przygotowania do wyjazdu, trwające 3 tygodnie, były dosyć intensywne, co łącznie z brakiem dostępu do internetu uniemożliwiło rozpoczęcie bloga wcześniej.
Tak na prawdę sam przelot z Warszawy do Juby przebiegł bez żadnych zakłóceń -wiało wręcz nudą. Ze względu na niesprawny sprzęt multimedialny, jedyne co mogłem robić to śledzić na bieżąco położenie samolotu, trochę monotonne, ale z braku laku to i tak była niezła rozrywka :). Tuż przed lądowaniem w Nairobi przekroczyłem po raz pierwszy równik i znalazłem się po tej drugiej stronie. I tu pierwsze zaskoczenie, w Nairobi jest zimno. Miasto co prawda leży prawie na równiku, ale temperatury rzadko przekraczają 20 stopni. Pada więc pierwszy mit, pierwsze założenie przedwyjazdowe na temat Afryki. Nie jest to kontynent gdzie temperatura zawsze i wszędzie powala na kolana. Lotnisko nowoczesne, nawet terminal z którego miałem lecieć dalej - do Juby, w którym zamiast ekranów wyświetlających zamontowane miały być tablice z kartonowymi literami, takich ekranów się dorobił. Lot do Juby, tanią lokalną linią lotniczą - East African Airlines miał być rozpoczęciem zbierania wrażeń o środowisku afrykańskim. No niestety znowu wieje nudą. Zamiast małego samolociku z prześwitami w poszyciu od kul, zaprowadzono nas do samolotu, który nie odbiegał od standardów polskich. Pani kasjerka drukująca ręcznie kartę pokładową przymknęła oko na 17 kg nadbagażu - zaczyna się szalenie miło i sympatycznie. Lot krótki, ok 1,5 h. Podchodzimy do lądowania, jesteśmy coraz niżej, a ja mimo że siedzę przy oknie nie widzę ani jednego budynku, namiotu, szałasu, chaty zbudowanej z krowiego łajna - nic. Więc o co tu chodzi, gdzie się schowało to 120-tysięczne miasteczko. Było po drugiej stronie samolotu na szczęście. Lądujemy na ..... asfaltowym pasie. Więc do tej pory trudno mówić o szoku. Ale spokojnie, gdyby wszystko miało być tak przewidywalne i standardowe to pewnie nie było by żadnego sensu pisana czegokolwiek. Perspektywa zmienia się w momencie wyjścia z samolotu. Tu odnajduję tą Afrykę, tu zaczyna do mnie docierać gdzie jestem i czego będę świadkiem co najmniej przez ten najbliższy rok.