piątek, 28 września 2012

WŁOSKA ZEMSTA

Poznawanie ludzi z różnych miejsc na ziemi ma bardzo wiele zalet, ale ma też drobne wady. Dla osób, które uwielbiają wyśmiewać się z innych narodów, a wydaje mi się, że jest to cecha narodowa w naszym pięknym kraju, to wyśmiewanie staje się trochę trudne. Jak się śmieję z Albańczyków to nic mnie nie powstrzyma, bo żadnego nie znam osobiście. Ale śmianie się z Francuzów w sposób niesympatyczny już nie wchodzi w grę, bo miałbym wtedy wrażenie, że śmieję się za plecami osób, które uznaję przecież za swoich przyjaciół. 
Właśnie dlatego przekazywanie niepozytywnych wrażeń z Włoch przychodziło mi w miarę łatwo, bo nikogo stamtąd nie znam na tyle, żeby było mi z tego powodu głupio. W ramach wymiany naszych wrażeń na temat różnych miejsc, którą prowadziliśmy tak intensywnie na kempingu pod Barceloną nie omieszkałem przytoczyć też wrażeń ze spotkania z kelnerem mendą i różnych innych  przygód z Włoch. Musiałem to zrobić jednak zdecydowanie za głośno i w nieodpowiednim towarzystwie...
Zapomniałem bowiem, że moja mini-kuchenka gazowa jest właśnie z tego kraju. Przez cały ten dzień kilkakrotnie powtarzałem, że jestem zdziwiony że taki mały zbiornik na gaz potrafi działać tak długo i że nie wiem co zrobię z tymi trzema zapasowymi zbiornikami, które zawczasu kupiłem. 
Jak na zawołanie zbiornik tego wieczoru się wyczerpał. Zupełnie nie ma problemu, szczerze to się nawet ucieszyłem, może uda się chociaż zużyć dwa z nich. 
Wyjąłem zużyty pojemnik i zabrałem się za montowanie świeżego. Udało mi się ten zbiornik w końcu wcisnąć, ale przy zakładaniu blokady chyba się rozkojarzyłem i nieświadomy konsekwencji poluzowałem mój uścisk. W momencie gdy gaz białą chmurą zaczął ze świstem wydostawać się z kuchenki którą trzymałem w ręku, trochę w panice odrzuciłem wszystko na bok i wszyscy osłupiali obserwowaliśmy jak gaz wydostaje się na zewnątrz.
Po chwili gdy zdawało się nam, że zbiornik całkowicie się już opróżnił wzięliśmy ten praktycznie zamarznięty kawałek metalu i gaz zaczął ponownie syczeć. Trzeba było wylać resztkę nadal skroplonego gazu zanim mogliśmy go wyrzucić. 
Przytaczam wam tą historię mimo że założyłem od początku, że ten blog nie będzie poradnikowy. Przez historię z gazem doszedłem jednak do wniosku, że to by było zwykłe świństwo, gdybym się tą nabyta wiedzą nie podzielił. 
Pamiętajcie więc, gdyby kiedyś przyszła wam do głowy taka szalona myśl, żeby się z tego czy tamtego narodu pośmiać i poszydzić, upewnijcie się najpierw, czy w waszym otoczeniu nie ma żadnego przedmiotu pochodzącego z tego kraju, który mógłby was za karę zaatakować. 
Ja postanowiłem na temat Włoch aż do skończenia pozostałych zbiorników z gazem w ogóle nic nie mówić i nie komentować. :) W międzyczasie przeglądam też gdzie na przykład wyprodukowano mój nóż i inne potencjalnie niebezpieczne przedmioty. Śmiać bez strachu mogę się jedynie z Watykanu, bo tam to się chyba nic nie produkuje...

czwartek, 27 września 2012

TRANSFORMACJA

Jak zapewne wiele osób doświadczyło w trakcie polskiej transformacji w latach 90-tych nie jest to proces łatwy ani przyjemny. Przechodzę teraz coś na pewno o wiele mniej intensywnego, ale o podobnych symptomach. Dotychczasowy przejazd przebiegał zgodnie z założonym planem pod względem priorytetów. Odnalezienie potrzeby znalezienia się w Barcelonie o określonym czasie zapewne uratowało mnie przed objawami znużenia. Po dotarciu do Barcelony coś się jednak zmieniło. Ten świetnie spędzony tam czas nie może mi wyjść z głowy. Fizycznie jest już zupełnie bez zarzutu. Wczoraj 'zrobiłem' 80 kilometrów i na koniec dnia czułem, że śmiało mógłbym jeszcze trochę pocisnąć. Zatrzymał mnie deszcz, który sprawił, że jazda była po prostu mało przyjemna. 
Psychicznie jednak jestem już takim tempem po prostu zmęczony. Codzienna zmiana miejsca sprawia, że nie ma czasu na kontakt z ludźmi i mimo, że dookoła zawsze jest ich mnóstwo to większość czasu są obok, jakoś nieuchwytni. Myślałem, że skoro udało się pokonać tak dużą część trasy w takim tempie i na takich zasadach to dokończenie do Madrytu nie powinno sprawić żadnej trudności. Czasu na przejazd jest przecież wystarczająco dużo. Zadaje sobie tylko pytanie czy w tym momencie jest tak na prawdę sens kontynuować pęd przed siebie, skoro nie sprawia to już praktycznie żadnej przyjemności. 
W Barcelonie do naszej spontanicznie utworzonej grupy turystycznego wsparcia dołączył jeszcze Joachim z Graz w Austrii. Jechał bardzo zbliżoną do mnie trasą tyle, że da dni za mną. Okazało się, że wiele z naszych przemyśleń było identycznych. Przede wszystkim jednak jedno z nich. Sama jazda rowerem jest świetną sprawą i się nie dłuży. Najgorsze momenty dnia to rozkładanie i składanie obozu. Zazwyczaj jest to nie dłużej niż godzina na każdą z czynności, ale ponieważ odbywa się to codziennie jest to po prostu szalenie nudne. Mam już co prawda taką wprawę, że większość rzeczy robię automatycznie, mimo to nachodzą mnie po prostu w ciągu dnia, podczas pedałowania, myśli, jak bardzo nie chce mi się już tego namiotu rozkładać.
Teraz po Barcelonie doszły jeszcze myśli o tym, że jazda w takim tempie jest jak praca w kieracie. Odliczając czas zużyty na okołonoclegowe obowiązki oraz na minimalny czas jazdy żeby nie mieć wrażenia, że nie wykorzystaliśmy tego dnia tak jak należy, nie zostaje już zbyt wielu minut na cokolwiek innego. 
Coś więc we mnie pękło i zastanawiałem się przez ostatnie dwa dni, czy jest to najzwyczajniej w świecie przegrana potyczka z moim głęboko zakorzenionym lenistwem, czy powód leży gdzie indziej.
Na wczorajszym kempingu zostałem zaproszony przez grupkę Francuzów na drinka. Musiałem odmówić, bo przecież rano muszę się spakować i jechać dalej. 
Ale czy faktycznie muszę?! 
Tak na prawdę brakuje mi obecnie skutecznych pomysłów na przekonanie siebie, że kontynuowanie w takim tempie do Madrytu ma sens. 
Dzisiaj zatrzymałem się na lunch w kebabie. Okazało się, że obsługujący ten punkt Pakistańczyk Ali jest tam tylko na wakacje, bo w ramach regularnej pracy wykłada ekonomię na uniwersytecie w Barcelonie. Przy okazji mieszkał i pracował już w wielu miejscach na świecie i mogliśmy się powymieniać wrażeniami. Po godzinie musiałem już jednak ruszać, bo przecież przejechałem do tej pory jedynie 30 km. No dnia na 30 km skończyć nie mogę. Musiałem przerwać tą ciekawą rozmowę w połowie. 
Czy faktycznie musiałem?
Po Barcelonie coraz bardzie widoczne jest to, że podążanie za sztucznie przecież określonym celem dojechania do Madrytu rowerem przesłoniło mi oczy. 
Na dzisiejszym kempingu podczas rozkładania się ponownie ciekawe rozmowy najpierw z brytyjska, a później z holenderską parą. Ale przecież jutro trzeba jechać, więc muszę się skupić na znalezieniu jedzenia i odpoczynku. 
W tym momencie dotarło do mnie, że chyba zmiana priorytetów zaczęła zachodzić wcześniej niż się spodziewałem. Przez Europę miałem przelecieć jak poparzony, w ramach treningu. W Ameryce miałem już jechać jakby mimochodem skupiając się właśnie na kontakcie z napotykanymi ludźmi. 
Mimo że czuję jakiś nieuchwytny zawód swoją osobą, że nie dokończę tego co sobie założyłem, postanowiłem, że zmieniam trochę trasę i zamiast lecieć do Madrytu przez Lleidę i Zaragozę wybieram się teraz do Walencji i pobieram stamtąd pociąg do Madrytu. Odbierze mi to trochę radości ze ukończenia zakładanej trasy, ale da z kolei parę dni w Madrycie na odpoczynek przed jazdą po Ameryce. Równocześnie pozwoli mi to na dokończenie rozpoczętych rozmów, już bez tej presji dziennych kilometrów.
Wszystko wyjdzie w praniu, ale mam wrażenie, że fizycznie jestem już gotowy do niespiesznej i niewykańczającej jazdy przez tereny Bananowych Republik.
Mam nadzieje, że swoją postawą nie sprawiłem Wam zbyt dużo zawodu. Sobie na pewno trochę tak. To jest jednak ta moja transformacja. Z trybu sportowego na tryb zbierania wrażeń z kontaktu z innymi ludźmi. Wcześniej niż planowałem, ale chyba jest to element dobrze wykorzystanej podróży. Umiejętność zmiany swoich priorytetów w odpowiednim momencie. 

wtorek, 25 września 2012

FOTO RE-WE-LACJE #5 - ROWER MÓWI MORSEM

Od hiszpańskiej granicy przednia opona zaczęła trochę obcierać o błotnik. Ale tak jakoś inaczej. Po chwili zrozumiałem o co chodzi. Rower chce się ze mną skomunikować za pomocą alfabetu Morse'a. Nie znam tego alfabetu dobrze ale pieczołowicie spisałem wszystkie kropki i kreski i dziś już wiem co rower mówi i przytaczam:
- Nie zapomnij pokazać moich zdjęć z granic. Ok?
Obiecałem, że zrobię to jak najprędzej i oto prezentuję całą serię zdjęć roweru, który po raz pierwszy przekroczył parę europejskich granic.
SŁOWACJA

WĘGRY


SŁOWENIA



CHORWACJA (wg TVN24 HORWACJA)


WŁOCHY


FRANCJA


MONAKO


HISZPANIA

Mam nadzieje, że teraz ocieranie opony o błotnik ustanie, bo inaczej błotnik wylatuje. :)

ODCINEK #5 W CYFRACH - FRANCJA

Przedostatni odcinek zamknięty. Poniżej zapraszam na uzupełnioną dawkę wskaźników konkursu na najtańsze i najlepsze odchudzanie z rowerem. Czyste liczby są najpiękniejsze więc skomentowanie wyniku z Francji pozostawiam Wam

MISJA: 'WINO BARCELONA' - EPILOG

Usadowiliśmy się z Anią i Mają w porcie, chowając butelki w siatkach, bo nie byliśmy do końca pewni czy w Hiszpanii można alkohol spożywać na ulicy i zaczęliśmy ucztę :)
Barcelona, wbrew temu co twierdzi moja siostra, jest pięknym miastem z bardzo wyczuwalną, unikalną atmosferą. Dużo się tu dzieje, a oto parę z zaobserwowanych w Barcelonie zdarzeń:

  • Port - policja robi najazd na nielegalnych handlarzy mało oryginalnych ubrań i przeciwsłonecznych okularów. Nagle sprzedawcy zaczynają biegać bez ładu ze swoim towarem zawiniętym w gałgan i przewieszonym w plecy. Próbują się chować, ale zostali zapędzeniu w kozi róg, czyli na kraj molo. Po chwili wszyscy co do jednego zostają wyłapani i mimo że wszyscy obserwatorzy z nami łącznie kibicowaliśmy handlowcom, ich towar zostaje zarekwirowany.
  • Port - chwilę później jakaś dziewczynka zaczyna się dziwnie wyginać, trochę jak kobieta-guma, i jej rodzice robią jej przepiękną sesję. Nastrój wyginania zaraźliwy. Po tym jak dołączyła do nas siostra Mai Agata z mężem też zaczynamy ćwiczenia, próbując ustalić w jaki sposób robiona pompka wpływa pozytywnie na budowę tricepsa. Ja się przyglądam, bo mimo tylu dni jazdy, nadal do odsłonięcia muskulatury trochę mi brakuje
  • Port - zaczyna wyć koło nas syrena, która oznacza, że rozsuwany most nad nami będzie się za chwilę rozsuwał. Słychać energiczne kroki na przeprawie i o dziwo widać dwie twarze na środku mostu. Ona na prawej stronie szczeliny, on na lewej. Chyba zupełnie do nich nie dociera że sygnał dźwiękowy oznacza zachętę do opuszczenia mostu, a nie do głupkowatego patrzenia się przed siebie. Po chwili zostają przegonieni, a ja wyrabiam w sobie przekonanie, że to musieli być Polacy, któż innym mógłby się w taki mało rozważny sposób zachować.
  • Port - rozmawiamy o tym, że jutro ma być pokaz fajerwerków, bo jest zakończenie lata, i po chwili rozpoczyna się pokaz fajerwerków w porcie. Sobie oglądamy.
  • Port - Agata mówi, że ona tą kolejkę tequili pasuje i przeczeka, po chwili wszyscy mówią za nią, że przeczekamy razem z nią, i minutę później pijemy tą przeczekaną kolejkę już wszyscy razem. Nie ma zmiłuj. :)
  • Bar w mieście - siedzimy nad paellą i nagle do środka wbiega jakiś kolo, opluwa właściciela, właściciel bierze barowe krzesło i wybiega w pogoni za pluwaczem
  • Plac Katalunya - szukam przystanku autobusu nocnego do El Masnou. Lokalizuję mapę z rozmieszczeniem przystanku, ale nadal nie mogę go znaleźć. Korzystam z drogiej opcji roamingu i sprawdzam przez telefon w internecie lokalizację. Okazuje się, że jest zupełnie w innym miejscu niż na mapie na placu. Jak to możliwe?! - Proste, na mapie na placu pokazano przystanek dla wysiadających, a nie dla wsiadających. Zupełnie logiczne, przecież chcąc wsiąść do autobusu o wiele bardziej interesuje mnie gdzie być może wysiądą pasażerowie, niż gdzie ewentualnie będę mógł wsiąść sam.
Wino zostało wsparte butelką tequili i po tak wyczekiwanej konsumpcji stwierdzamy wszyscy, że ani wino ani tequila nas zupełnie nie sponiewierały i chwiejnym krokiem rozchodzimy się w swoje strony. Warto było, super wieczór. Jeżeli uczestnicy to czytają to jeszcze raz wam dziękuje. Bawiłem się świetnie.

To nie był jednak koniec zabawy. Na kempingu zgadaliśmy się jeszcze z dwoma rowerzystami, jedną zmotoryzowaną i jednym piechurem i tak sobie od wczoraj popijamy wieczorem whisky na plaży, jadamy śniadanka i lunche i zaraz zrobimy grilla. I tak sobie rozmawiamy o przebytych doświadczeniach, odwiedzonych miejscach, o rzeczach ważnych i trywialnych. Rozmowy fantastyczne, bardzo szczere, ale równocześnie bardzo relaksujące. Wspaniała sprawa, nieznajomi sobie ludzie zgadują się razem i na dwa dni tworzą małą komunę i traktują siebie nawzajem jak rodzinę. Tak wypoczęty i szczęśliwy dawno nie byłem. Viva Barcelona!!! Jutro się wszyscy rozjeżdżamy, każdy w swoją stronę, bo doszliśmy do wniosku, że jest tak fajnie, że jeszcze jeden taki dzień i nigdy się już stąd nie ruszymy. Taka Barcelońska Niebiańska Plaża.

MISJA: 'WINO BARCELONA' - FINISZ

Start: Girona
Nastój na starcie: Zmęczony

Z dniem finiszu było dokładnie tak jak teraz jest z opisem całego dojazdu. Po przejechaniu tylu dni byłem już tak zmęczony, że mi się autentycznie nie chciało. Tak samo zmęczony jestem opisem tych kilku dni i ani tego dnia dobrze nie pamiętam, ani wiele o nim nie napiszę. Dotarłem do kempingu w El Masnou około 18, rozpakowałem się, wykąpałem, obficie skropiłem perfumami, w końcu ruszam na miasto, i na to miasto ruszyłem. W umówionym z Anią i Mają miejscu byłem 15 minut do 20. Czyli tak naprawdę udało się, dotarłem do Barcelony na czas. Schodząc w dół Rambli, manewrując między nachalnymi sprzedawcami pierdoletów i równie nachalnymi prostytutkami słyszałem tylko miarowy dźwięk obcierających się o siebie butelek wina za 1,10 euro, które zawczasu kupiłem w El Masnou... Laba

Meta: El Masnou (15 km od Barcelony)
Nastrój na mecie: :):):):):):):):):):):):):):):)

MISJA: 'WINO BARCELONA' - DZIEŃ PO NAZAJUTRZ

Start: Le Barcares
Nastrój: Poprawny

Jak sama nazwa wskazuje dzień po nazajutrz jest przedostatnim dniem przed sztucznie ustalonym ostatecznym terminem przybicia do Barcelony. Zaczynam co prawda kilkadziesiąt kilometrów od hiszpańskiej granicy i już czuję zapach tapas i sangrii, ale mam równocześnie świadomość, że pozostały mi tylko dwa dni do wyboru na nadrobienie zapóźnienia.
Zastanawiam się więc czy nie spać tej nocy, czy też startować o 5 rano. Mógłbym wprawdzie oszukać i podjechać pociągiem, ale kręcę nosem na takie rozwiązanie. Przejechałem przez te wszystkie pogodowe i drogowe anomalia nie po to żeby tuż przed metą oszukiwać. 
Początkowo trasa marzenie, z rowerem z tyloma nowymi częściami jedzie się tak, że aż dech zapiera w piersiach. Aż do...
DROGA TYSIĄCA ZAKRĘTÓW (PIRENEJE WCHODZĄ DO MORZA ŚRÓDZIEMNEGO)
Poza paroma epitetami dla budowniczych dróg i to zarówno po francuskiej jak i hiszpańskiej granicy nachodzą mnie pewne zalecenia dla ich następców:

  • Przy budowie drogi, tak żeby się stała atrakcją turystyczną należy wybrać jedno z dwóch: albo droga jest atrakcją bo góra-dół, góra-dół, albo dlatego że prawo-lewo-prawo-lewo.
  • Budowanie jednej drogi z obiema opcjami na raz jest zbytkiem. Droga prawo-góra-lewo-dół-lewo-dół itd jest słabym pomysłem
  • Uczcie się od budowniczych linii kolejowych. Tam jest płasko-lekko lewo-tunel-lekko prawo-tunel. Taka droga jest o wiele sensowniejsza
  • Hiszpania - skoro już koniecznie chcecie budować autostrady, to od początku, a nie w cieniu starej drogi. Budowa autostrady po której rowerem jechać nie mogę na starej drodze sprawia, że kompletnie bez sensu muszę przedzierać się przez jakieś kręte i przekombinowane małe dróżki nie koniecznie zmierzające bezpośrednio tam gdzie chcę.
  • Pamiętajcie - jak jest góra to delikatnie i subtelnie, nie chup chup. jak jest dół to może być siup i już, wtedy można się zbliżyć do jakichś pięknych, dużych prędkości. W innym przypadku zjazd jest przez was budowniczy dróg zupełnie zmarnowany. A to grzech jest, mam wrażenie
Po pokonaniu tej źle pod każdym względem wyprofilowanej drogi dotarłem w końcu do płaszczyzny w kierunku na Figures. W tym momencie mogłem już sobie dla rozrywki spokojnie w myślach liczyć raz-dwa-trzy-cztery. Już nie musiałem cały czas mówić do siebie 'Po co wam tyle gór w Hiszpanii?' 'Po co?'
Do Figures dotarłem w rejonie godziny 19 czyli optymalnie żeby szukać noclegu. Gdybym jednak został w Figures to na ostatni dzień finiszowy zostawiam sobie rozsądną długość trasy razy dwa. Przekonuję się, że będę się tym martwił jutro i szukam kempingu. Klucząc po wąskich, antycznych dróżkach w mieście trafiam w końcu w zaułek, gdzie według mojego GSP powinien być kemping.
Od razu się orientuję, że w takim zaułku to się nie zmieści nawet klatka dla kanarka, więc nie szukam tego obiecanego kempingu zbyt intensywnie i decyduję się na kontynuację jazdy.
Z Figures do Girony jest jakieś 40 km, więc o tej godzinie nie mogę już mieć złudzeń, że dojadę tam w promieniach zachodzącego słońca, bo słońca już dawno nie będzie. Budzi się we mnie ta, tak rzadko dostrzegalna niemiecka część charakteru i w jakiś sposób przekonuję siebie, że 'Co masz zrobić jutro, zrób dziś.' brzmi sensownie. Ruszam dalej i wysyłam przed siebie pozytywną energię, którą chcę wypłaszczyć drogę, o której nic nie wiem. Baterie w rowerowej lampce wymieniłem, więc powinienem coś widzieć i mam nadzieje, że uda się pokonać ten kawałeczek. W brzuchu burczy przez co zamiast liczyć raz-dwa-trzy-cztery jak to mam w zwyczaju, wymieniam sobie w myślach co bym teraz zjadł. Sporo tego wyszło.
Na szczęście noc ma pewne plusy w zestawieniu z dzienną jazdą. Ponieważ widzę tylko parę metrów przed siebie nie widzę jak długie są podjazdy. Ta niewiedza jest bardzo korzystna. Docieram do Girony kilkanaście minut po 21 i trafiam na sklep otwarty jeszcze przez kilkanaście następnych minut. Po zgarnięciu tego i tamtego z półek i zapłaceniu, bo nie było jak wynieść (żart :), chciałem zapłacić) pojechałem do znajomego hostelu, dostałem łóżko i już czułem na czubku języka zbliżającą się winną ucztę. Zasnąłem radośnie.

Meta: Girona
Nastrój na mecie: Pierwszorzędny :)

MISJA: 'WINO BARCELONA' - NAZAJUTRZ

Start: Agde
Nastrój na starcie: Wyborny

Szybkie pakowanie w cieniu radości wywołanej unikniętym dramatem z pękającymi szprychami było wprost wspaniałe. Dawno zwijanie obozu nie sprawiło mi tyle radości. Dopiero na drodze okazało się, że rower w jakiś dziwny sposób jest nadal zbyt elastyczny na mój gust. Tylne koło nadal pachnie nowością. Nie zdjąłem nawet metki tak dla szpanu. Poza tym skoro na namiocie nadal wisi pieczołowicie przypięty paragon z kempingu literatura we Włoszech to na rowerze też może powiewać jakiś papier.
Skoro nie tylne koło to może przednie. Strzał w dziesiątkę. Śruba mocująca koło przeszła na nie jestem taki pewnie czy zasłużoną emeryturę. Trochę to zabawne, że jak tylko ktoś dotknie rower żeby go naprawić w jednym miejscu to w tym samym czasie psuje go w drugim. Wracać do serwisu nie będę, bo cofanie się mi po prostu nie leży. Jadę i jak ciągle przez ostatnie dni kombinuję jaką przyjąć strategię. Czy przymknąć oko na luźne koło z przodu, czy też wszczynać alarm i poświęcić się naprawie?!
Nie decyduję się do końca na żadną z powyższych opcji, czyli po prostu jadę z nadzieją, że w magiczny sposób problem-śruba wyparuje. Trasa należy do rodziny względnych, trochę pagórków, ale takich stonowanych i nieostentacyjnych. Aż do...
Jakiś tam Park Narodowy na Francuskim Wybrzeżu.
Po wystarczającej próbie statystycznej mogę z pełnym przekonaniem powiedzieć, że parki narodowe we Francji są bardzo głupie, bo tam zawsze... wieje!!!
...
(W tym momencie można sobie odświeżyć post Misja Wino Barcelona - Dzisiaj, dodając do tego luźną przednia śrubę.)
...
Docieram do le Barcares i zmuszony do zjechania z drogi na wymuszoną ścieżkę rowerową docieram do kempingu. Na kempingu znajduje się mały zakład naprawy rowerów. Konsultuję się i właścicielka zaprasza mnie na rano na naprawę od ręki. Cieszę się, że ponownie jakimś śmiesznym trafem problem się rozwiązuje i wypoczywam. I tak się dobrze, porządnie wysypiam. Nawet mimo tego że jestem do mety w Barcelonie zapóźniony o jakieś 40 km i nie bardzo wiem gdzie to upchnąć. Mała doza niepewności czy wyrobię się na czas zostaje.
Meta: Le Barcares
Nastrój: Głęboki relaks

MISJA: 'WINO BARCELONA' - JUTRO

Start: lasek przy Aigues Mortes
Nastrój na starcie: Ulga i opadająca wściekłość

Jutro jest magicznym słowem. Jest bramą do krainy gdzie wszystko się uda i gdzie wszystko będzie łatwiej i piękniej. Właśnie dlatego tak często mówimy 'Co możesz odłożyć do jutra, to odłóż.' 'Jutro to zrobię.' 'Od jutra nie jem czipsów.' 'Jutro się tym będę martwił.' Oczywiście nie jest tak na całym świecie bo u naszych zachodnich sąsiadów mówi się raczej 'Co masz zrobić jutro, zrób dziś'.
Obudziłem się wcześnie z letargu i z ulgą przywitałem promienie słońca i brak wiatru, który znudził się gdzieś nad ranem i poszedł pastwić się nad kimś innym. Spakowałem się i postanowiłem, że dziś, czyli w to magiczne jutro, wszystko będzie już pięknie. Miałem ochotę na taką plażę na rowerze, na bezstresową jazdę po uroczej okolicy w oszałamiających okolicznościach przyrody. 
Chwilę po wjechaniu na drogę poczułem znane już uczucie guza na tylnej oponie. Heh, czyli co, będzie powtórka z Włoch?! Zatrzymałem się i poddałem tylne koło drobiazgowej inspekcji i odetchnąłem z ulgą. Opona jest cała... pękła tylko szprycha...
Ignoruję to i postanawiam, że dopóki Aigues Mortes nie pozostanie tylko mglistą smugą daleko za mną z roweru nie zsiadam i uciekam czym dalej i czym prędzej od tego paskudnego parku narodowego delty Renu. Jedzie się tak sobie, bo przez pękniętą szprychę rower zachowuje się tak jakoś płynnie i elastycznie, a ja zdecydowanie wolę jak jest stabilny i godny zaufania.
Trasa marzenie, nadmorska promenada przez większość dnia, płaściutko, cichutko. Wybornie.
W wolnych chwilach od myślenia od winie w Barcelonie zastanawiam się czy jechać dalej z tą szprychą czy może gdzieś to próbować naprawiać. Jedno jest pewne, jeżeli zatrzymam się gdzieś na dłużej, albo nie zrobię dziennej dawki trasy to o winie w doborowym polskim towarzystwie mogę zapomnieć. Docieram do okolic Agde, co jest odległością rozsądną, a ponieważ jechało się po prostu bosko i cudownie jest dopiero 16. Całe cztery godziny słońca na zrobienie wszystkiego co powinienem. Decyduję się na próbę naprawy szprychy w Agde, wybranie jednego z tysiąca okolicznych kempingów i relaks.
Sklep znajduję bez żadnego problemu i dowiaduję się że nie ma problemu i naprawią koło w parę minut. Waruję na zewnątrz przy bagażach i czekam na efekty wysiłków pracowników serwisu. Po kilkunastu minutach pracownik wychodzi z trupem mojego koła i pokazuje, że wcale nie poszła mi jedna szprycha ale kilka i koło można tak swobodnie kształtować jak plastelinę. Ale problemu nie ma, bo mają koło i mogą mi zamontować nowe i będzie fantastycznie.
Wziuuuuuuum i 50 Euro pofrunęło.
Znajduję kemping i dowiaduję się że za noc mam zapłacić 33 Euro. hahahah. Zwijam się ze śmiechu na podłodze recepcji bo dawno nie słyszałem takiego dobrego żartu. Po chwili okazuje się, że pani omyłkowo chciała zakwaterować mnie na dwie noce, ale błąd uroczo i szybko poprawiła i już z przystępną ceną zrobiłem wszystko to co sprawia mi tyle przyjemności. Rozbiłem namiot poszedłem na zakupy do supermarketu, wziąłem prysznic, zjadłem i zasnąłem.
Mimo lżejszego o 50 Euro portfela uznaję ten dzień za klasycznie perfekcyjny.

Meta: Agde
Nastrój na mecie: Nie do zepsucia!! :) 

MISJA: 'WINO BARCELONA' - DZISIAJ

Start: Fos-sur-Mer
Nastrój na początku: Nie bardzo, bardzo nie bardzo...

Dzisiaj miałem ochotę na lepszy dzień niż poprzedni. Tak się jednak nie stanie. Podczas zwijania namiotu, czynności którą w tej chwili mogę już robić z zamkniętymi oczami i rękami schowanymi w kieszeni za bardzo skorzystałem ze swoich magazynowanych zapasów energii. Dynamicznie i jak mi się wydawało z pełną gracją połamałem jedną z żerdzi. Wielkiego dramatu nie ma, bo producent przewidział, że namiot może trafić w ręce takich osobników jak ja i przygotował plan awaryjny na jedno złamanie w stelażu. Nie wiem jeszcze jak to działa, ale próbuję siebie przekonać, że martwić się tym będę dopiero wieczorem, kiedy ponownie trzeba będzie mój obecny dom rozstawić. 
Zachwycony wręcz swoimi umiejętnościami obsługi namiotu dokończyłem poranne czynności, zapłaciłem za nocleg i ruszyłem w trasę. Perspektywa zupełnego braku pagórkowatych barier trochę zagłuszała myśli o namiocie. Szybko została przebita innym hałasem. Hałasem wiatru pędzącego z zupełnie głupią prędkością rozbijającego się niestety nie o moje plecy, ale o moją twarz. Chłostany raz po raz naciskałem pedały, ale zaczęło się to wydawać totalnie bez sensu. Miałem wrażenie, że zamiast kontynuować trasę do Hiszpanii cofam się dość dynamicznie w stronę Włoch.
Raz-dwa-trzy-cztery, raz-dwa-trzy-cztery wyliczam sobie jak na galerze kolejne obroty pedałów i stoję w miejscu. Raz-dwa-trzy-cztery, no udało się trafić na bezwietrzne okno i kemping mam już 100 metrów za sobą. Zimno i nieprzyjemnie, pędzące tiry, mało urocza droga, nieciekawy horyzont i myśl o tym, że jeżeli się wiatr nie uspokoi to nigdzie się już nie ruszę i do końca życia będę próbował się z okolic Fos-sur-Mer wydostać. 
Próbuję na miło i grzecznie proszę wiatr, żeby poszedł sobie gdzieś indziej. Nie działa. Zaczynam się gotować w środku, co jest o tyle dobre, że przynajmniej od środka jest mi trochę cieplej, bo na zewnątrz marznę na sposób syberyjski. 
Będzie dobrze, na pewno jak się trochę oddalę od morza, chociaż o te następne 100 metrów wiatr osłabnie i straci swój rozmach. 100 metrów dalej po spaleniu sporej ilości kalorii historia się powtarza i nadal przekonuję siebie, że przecież nie może tak wiać cały dzień, bo to by było kompletnie bez sensu.
Rzucam okiem na mapę zapierając się żeby nie odlecieć i nie szczególnie mam powody do radości. Co najmniej kilkanaście kilometrów zanim będę mógł odbić w lewo i jechać do wiatru bokiem. Przynajmniej nie będziemy musieli ciągle sobie patrzeć w oczy. Raz-dwa-trzy-cztery.
Nosz k**** - zabawa się skończyła. Nie dało rady po dobroci i wydobywam głęboko z pamięci przebogaty zasób wszelkiej maści przekleństw. Ciskam nimi w mojego przeciwnika, ale jego to zupełnie nie rusza. Może muszę to robić na głos, może on nie słyszy moich myśli. Puszczam więc parę naprędce uplecionych wiązanek i nic. Wyprzedzające mnie ślimaki tylko ze mnie rechoczą i jeszcze bardziej wprowadzają mnie w stan nieznanej mi do tej pory złości. 
... 
(to oznacza bardzo duży upływ czasu)
Udało się. Dotarłem do ronda, przecisnąłem się w drogę odbijającą w lewo i w końcu czuję wiatr tylko na prawej stronie twarzy. Po raz pierwszy tego dnia osiągam zawrotne prędkości przekraczające 10 km/h i cieszę się z tego jak dziecko. Teraz już o wiele lepiej słyszę nieskończoną kawalkadę tirów korzystającą niestety z tej samej drogi co ja...
Dopiero jak droga znowu odbija w prawo, żegnam się nieszczególnie wylewnie z tirami i słyszę radosne:
- Cześć! Tęskniłeś?! 
- S****dalaj - rzucam obcesowo - nie, debilu, nie tęskniłem wcale a wcale.
Kontakt z wiatrem został nawiązany na dobre. Walka z niewidzialnym, ale doskonale wyczuwalnym wrogiem wchodzi w kolejne stadium. Pomiędzy kolejnymi wymianami grzeczności patrzę tęsknie po raz pierwszy od wyjazdu na roześmiane i obrzydliwie szczęśliwe twarze siedzących w ciepłych i szczelnie zamkniętych samochodach. Ale byłoby fajnie siedzieć w jednym z nich i też się tak głupkowato uśmiechać.
Próbuję sobie przypomnieć czyja to wina, że jestem gdzie jestem i kto mnie namówił do jazdy rowerem przez Europę. Zarzucam tą czynność, bo przychodzi mi do głowy tylko moje imię i w niczym mi to nie pomaga. W oddali widzę co prezentuję poniżej i moja nadzieja schodzi na poziomy poniżej zera:

Taka ilość wiatraków oznaczać może tylko jedno. W tym miejscu musi się opłacać ustawienie takiej ich ilości. Tu pewnie zawsze wieje. Genialnie. Ubawiony po pachy nadal rozmawiam sobie z wiatrem o tym i o tamtym. W jakiś nie do końca zrozumiały dla mnie sposób udało mi się jednak pokonać te paręnaście kilometrów i docieram do przeprawy promowej przez jedną z odnóg Renu. Wyświetlacz informuje, że piesi mogą płynąć za darmo i zastanawiam się czy prowadząc rower jestem bardziej darmowym pieszym, czy raczej być-może-płatnym rowerzystą. Decyduję się jednak na wersję pośrednią i jadę rowerem po ścieżce dla pieszych. Płynę za darmo. Pierwszy pozytywny aspekt tego dnia, który jak dla mnie mógł się nigdy nie wydarzyć. Obsługa promu, której spodobała się moja wycieczka już po drugiej stronie mówi do mnie
- Witamy w Carmague. 
Dotarłem do narodowego parku delty Renu, który muszę pokonać. Przywitanie, które brzmiało szczerze i miło, było chyba jednak tylko dobrze zamaskowaną złośliwością. Wiatr z którym uprzednio rozmawiałem okazał się tylko taką otuliną wiatru właściwego. Ten z którym się spotkałem teraz jest jeszcze lepszym i bardziej zabawnym graczem.
 - O, spieszy ci się?! - słyszę - to jak chcesz jechać szybciej to powinieneś jechać lewym pasem, a nie poboczem.
Ten pomysł wydaje mi się totalnie debilny, więc opieram się jak tylko mogę.
- Co się wstydzisz? Hahaha! Dalej, lewym powiedziałem. Chlast, prast i jestem na lewym pasie.
- Nie - rzucam z kurwikami w oczach - nie będę jechał lewym pasem i już.
- Nie chcesz lewego pasa, to zjeżdżaj z drogi. Won! - Ciach prach i jestem na poboczu. 
- Dobra, wygrałeś. Ale tylko tą bitwę. Wrócimy jeszcze do tematu.
Uciekam z pola bitwy w głąb małej mieściny wcale nie tak daleko od miejsca gdzie przybił prom. Pora na lunch. Po raz pierwszy przybijam kanapkę do ławki kilkoma gwoździami, bo nigdy wcześniej nie czułem takiej potrzeby i próbuję znaleźć te rzadkie momenty na odgięcie gwoździ i kolejne kęsy.
...
...
...
Cisnę myśląc tylko o tym winie, co się być może go w Barcelonie napiję i zastanawiam się czy mam mokre oczy bo pomyślałem o jakiejś wzruszającej historii, czy dlatego że się jakoś dziwnie odwadniam bez powodu. 
...
...
...
Zastanawiam się co się stanie jak się zatrzymam i po prostu przestanę jechać. Kuszące, ale nie do końca solidne rozwiązanie pasztetu, w który się wpakowałem. Zamiast ostatecznie załamać ręce wyciągam aparat i ukradkiem robię zdjęcie wiatru:
Zastanawiacie się czemu dołączam takie bezsensowne zdjęcie. Zapewniam was, że jest to najbardziej przydatne zdjęcie jakie kiedykolwiek zrobiłem. Gdy już kiedyś gdzieś tam dotrę wydrukuję sobie i będę ciskał rzutkami w ramach zemsty gdy tylko mi przyjdzie na to ochota. Was też zachęcam do dołączenia do mojej słodkiej zemsty.
...
Każda lipna sytuacja nawet gdy wydaje się to niemożliwe dobiega kiedyś końca. Ta również. Po wielu upływach czasu, niedługo przed zachodem słońca docieram do mojej mety na ten dzień. Aigues Mortes. 
Szybko, szybko, muszę znaleźć kemping i jedzenie bo będę bardzo niezadowolony. Mijam coś co wygląda jak plac dla kamperów. Super, mam furtkę awaryjną gdybym nie znalazł kempingu.
Zapewniam was, że można pewne rzeczy wykrakać. Kempingu nie znalazłem, poddałem się jakieś dwa kilometry od miasta na ciemnej, polnej drodze, z niesprawnym światłem w rowerze. Zawracam i decyduję się na opcję jedzenie i spanie w nadmienionej furtce awaryjnej. Jem coś tam gdzieś tam i jadę pokombinować jak po ciemku rozbić namiot ze złamaną żerdzią.
Moja furtka okazuje się niewypałem, gdy zostaję przepędzony przez dwójkę menelowatych Francuzów nie zgadzających się na mój nocleg na upatrzonym placyku. Chyba są cieciami tego bałaganu i nie mają dla mnie krzty litości. 
Wracam się jeszcze trochę i ładuję się do małego lasku, który widziałem jeszcze podczas zmierzchania. 
...
Rozbijam połamany namiot w ciemnym lesie, nie do końca widząc czy wybrałem najlepsze z możliwych miejsc. Ha! Oczywiście nie zapominajmy o jednym. Przypałętał się za mną przyjaciel, o którym już wiele napisałem powyżej. Wchodzę do namiotu i cieszę się że wiatr już tylko słyszę ale nie czuję. Zaczynam drzemać...

Meta: Aigues Mortes
Nastrój na mecie: !!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! (ocenzurowano)

poniedziałek, 24 września 2012

MISJA:'WINO BARCELONA' - WCZORAJ

Start - Sanary-sur-Mer
Nastój na starcie - Konsternacja i wyczekiwanie
Czasami już rano dostajemy sygnały, że ten dzień będzie w jakiś sposób wyjątkowy, albo po prostu inny niż pozostałe. Niestety nie zawsze odpowiednio odczytamy te sygnały i nie zachowujemy się wystarczająco rozważnie. W tym przypadku powinienem był już od rana uzbroić się w zwiększone pokłady cierpliwości. Prosta rzecz by się wydawało, jak oddanie przełączki do prądu okazała się dość trudnym zadaniem. Po spakowaniu i rozpoczęciu przygotowania mentalnego do zdobywania dzisiejszych szczytów pozostała mi tylko rutynowa wizyta w recepcji. Przekazuję więc innej pani niż wczoraj przełączkę i serdecznie i wylewnie się żegnam. Pani jest jednak trochę skonsternowana i zaczyna spytki. A które miejsce zwalniam, a jak mam na nazwisko itd. Odpowiedziałem na wszystkie pytania jak potrafiłem najlepiej i zadowolony z siebie myślami byłem już za drzwiami, na drodze. Pani przywołała mnie jednak ponownie, mówiąc: Przecież to niemożliwe. Na tym miejscu jest zarejestrowany ktoś o zupełnie innym nazwisku. Dodatkowo pani płynnie przeszła na niemiecki. Odpowiadam więc po angielsku, czyli tak jak się rozmowa zaczęła i za każdym  razem zaznaczam: nie jestem z Niemiec. Po czternastym absurdalnym pytaniu do pani dotarło, że wolę żeby wróciła do angielskiego, wszystkie niejasności sobie wyjaśniła i życzyła mi szczęśliwej drogi. 
Niby nic, zwykłe zmarnowane pół godziny na dyskusję o nie wiadomo do końca czym, a jednak taki właśnie miał być ten dzień przez większość czasu. Pełen niejasności i rosnącego mojego zdziwienia. 
Pierwsza górka, niewielka była już za Bandolem. Pogubiłem się w miasteczku wielkości połowy Sopotu i zamiast jechać normalną drogą zrobiłem sobie rajd po górkach - góra, dół, góra, dół i tak bez sensu i bez celu pare razy. No w końcu udało się zakończyć wspinaczkę i teraz czeka mnie największy spodziewany absurd tego dnia. Wjazd na szczyt i zjazd do małej mieścinki tylko po to żeby się znowu wspinać. Pomysł odwiedzin w małej portowej mieścinie tylko po to żeby z dołu ocenić jak wysoko trzeba się znowu wspinać wydawała mi się co najmniej mało atrakcyjna. Takie zupełnie zbędne marnowanie energii. Zbliżając się do pierwszego wjazdu zacząłem więc kombinować. Może jeżeli nie pojadę tą drogą w dół, tylko wjadę bardziej w ląd to tam będzie bardziej płasko. Pomysł niepoparty zupełnie niczym tylko moim pobożnym życzeniem szalenie mi się spodobał. Spodobał mi się na tyle, że byłem wręcz pewien, że jest to najbardziej rozsądna rzecz jaką wymyśliłem w ostatnim czasie. Przejeżdżając przez uroczo nazwane miasto La Ciotat zostałem na chwilę zbity z tropu i myśli powędrowały w zupełnie innym kierunku. Nazwa lokalnych linii autobusowych, wdzięcznie nazwanych CiotaBus sprawiła, że wymyśliłem po raz pierwszy w życiu mocno sucharowy dowcip: 'Dlaczego Polacy mieszkający w La Ciotat chodzą do pracy na piechotę? - A jak mają się dostać, przecież nie CiotąBusem. Dopracowywanie tego żartu zajęło mi większość czasu tego dnia.
W momencie ostatecznego podjęcia decyzji o zmianie trasy nie wahałem się ani chwili. Wspinając się ciągle dalej i dalej, mówiąc do siebie bez przerwy: 'No za tą górką już nic nie wystaje, to musi być przełęcz i dalej już będzie tylko zjazd. Byle się dostać do Marsylii. Tam ma już być pięknie i bardzo płasko.' 
Górkę później, gdy zza poprzedniej droga znów się pięła do góry i wyrastała nowa obiecująca koniec wspinaczki górka, sytuacja się powtarzała, a ja znowu kłamałem sobie te same niczym nie poparte obietnice. Zdarzyło się to kilka razy i pewnie o kilka razy więcej niż bym sobie tego życzył, ale trudno. Nagle, gdy już straciłem nadzieje, że uda mi się rower wprowadzić na ten niemający końca szczyt droga zaczęła opadać. Wsiadłem więc na siodełko i pędząc w dół mówiłem znowu do siebie - No na pewno tak będzie już do Marsylii. Ale będzie super zjazd. Udało mi się tamtą pozostawioną z boku górkę oszukać.
Napięcie skończyło się dopiero w Marsylii, gdzie wziąłem parę głębszych oddechów. Udało się, był zjazd cały czas - jedna bezsensowna wspinaczka zlikwidowana. 
Jechałem kierując się instynktem, czując się już zupełnie bezpiecznie, ale Marsylia okazała się zupełnie inna niż się spodziewałem. Zamiast fantastycznie płaskiego miasta trafiłem do jakiegoś zupełnie innego miejsca. Nie dość, że moja obrana droga zaczęła się falować i fałdować jak po trzęsieniu ziemi, to dodatkowo zerkając w lewą stronę, szukając przebicia na nadmorski bulwar widziałem tylko jakiś zamek ulokowany na wysokiej górze. Przecież to zupełnie nie ma sensu. Skoro po lewej powinno być morze, to co tam robi jakiś zamek na klifie. Dotarłem do sowiecko szerokich schodów prowadzących donikąd, które tylko upewniły mnie że coś tu jest nie do końca sensownie porobione i zacząłem kombinować. Jak zwykle. Kombinowanie nie było jednak proste. Wszystkie dzielnice w Marsylii nazwane są od jakichś świętych - St Maria, St Teresa, itd. Cały czas sprawdzam do jakiego świętego powinienem się kierować ale niestety żadne z wypisanych na kierunkowych tablicach nazwy nie odpowiadały nazwie, której ciągle zapominałem. Zatrzymałem się na przystanku i zamiast samemu znaleźć się na mapie pochopnie zacząłem wypytywać się lokalnego Francuza o drogę. Chciałem się tylko dowiedzieć, gdzie na tej mapie jest ten przystanek, na którym jesteśmy. Francuzi okazali się bardzo mili i szukali w okolicy osoby, która na tyle mówi po angielsku, żeby mi pomóc. Zdążyłem już sto razy odnaleźć się na mapie, kiedy nadal nie udało się odnaleźć odpowiedniego tłumacza. Nie narzekam oczywiście, to bardzo miłe, że aż tak bardzo chcieli mi pomóc i dowiedzieć się co mi dolega.
Zszokowany nieplanowanymi wspinaczkami zaserwowanymi mi w wyjątkowo gościnnej Marsylii dokonałem kolejnej zmiany trasy i postanowiłem pojechać drogą, w ciągu której jest tunel. Droga okazała się wyjątkowo łaskawa i już bez zaskoczeń po przejechaniu punktu krytycznego miałem delikatny zjazd i perspektywę braku wspinaczek aż do końca dnia. Ten przejazd przez Marsylię ukradł mi jednak większość zapasu czasowego na odnalezienie upatrzonego kempingu przed zachodem słońca. Siły mnie już opuściły i jechałem dalej chyba tylko dlatego, że byłem zbyt zmęczony żeby wymyślić coś bardziej atrakcyjnego do robienia na tą chwilę. 
Do Fos-sur-Mer dotarłem już w momencie stale włączonego czerwonego światełka w głowie, zwiastującego rychły zmierzch. Wbiłem się do centrum i wylądowałem w porcie, zwiedziłem całe miasteczko, ale żadnego znaku na kemping nie znalazłem. W akcie desperacji o 19:45, czyli na 15 minut przed przeze mnie wyssaną z palca godziną zamknięcia kempingu zacząłem wypytywać o drogę. Wyjaśnienie, które otrzymałem przytoczę po francusku tam gdzie nie rozumiałem, a po polsku tam gdzie połapałem się o co chodzi:
- @#$$%#@%@%@#% główna droga @#%#@$^#$^$# duży Carrefour @#%$#@%#$^$%&#$^#$^ duża metalowa rzeźba (nie wiem skąd wiedziałem, że akurat o to chodzi) !@#%@#^$#&$%&#$^@$#$@ kemping.
Z tak wieloma informacjami ruszyłem i trzymałem się kurczowo głównej drogi, aż dotarłem do dużego ronda i obydwie drogi wydawały się równie główne. Próbowałem już po ciemku z niedziałającym światłem w rowerze dostrzec gdziekolwiek wspominany duży hipermarket Carrefour. Nie było nic takiego aż po horyzont. Zacząłem więc oswajanie się z jedną z możliwych dróg próbując dociec czy jest to zwykła droga, czy autostrada. W tym momencie usłyszałem słowo Kemping?. Obracałem głową jak sowa we wszelkie strony i zobaczyłem dwójkę rowerzystów. Po krótkim lustrowaniu wzrokiem usłyszałem ponownie: Kemping? Tak, to oni do mnie mówią. Tak, pewnie, właśnie szukam. 
- O to nie ma sprawy, właśnie tam wracamy to jedź z nami bo nie łatwo tam trafić. 
Zaufałem tej dwójce i podążyłem za nimi. Byłem już tak blisko celu, a tu się okazało, że znowu góra, dół, góra, dół. Tym razem w dodatku po ciemku. Dotarliśmy na miejsce tuż po 20 i oczywiście recepcja na kempingu była już zamknięta. Pokręciłem się przy budynku i zobaczyłem przez okno, że ktoś w środku siedzi i coś tam grzebie na internetach. Nieśmiało zaproponowałem, że zostawię swój dowód i rano załatwimy formalności. 
- Nie ma sprawy.
Uff, po raz kolejny udało mi się jakoś wybrnąć i zanim zacząłem się rozbijać zacząłem dopytywać o otwarty sklep. 
- Teraz to już wszystko będzie zamknięte. Musisz chyba wrócić do miasta.
Perspektywa mało ciekawa, ale jakieś jedzenie muszę ogarnąć, bo inaczej zupełnie mi opadną chęci do jazdy rowerem już kiedykolwiek ponownie. 
Droga, którą było widać tuż przy bramie wydała mi się dziwnie znajoma. I była. To ta sama droga, na którą się patrzyłem zanim zaproponowano mi pomoc i wycieczkę po okolicznych wzgórzach. Gdybym pojechał tam gdzie się patrzyłem, tą drogą, która tak mnie nęciła, a ostatecznie okazała się nie być autostradą byłbym na kempingu po 300 metrów miluśkiego zjazdu. Ehh, czasem ta pomoc to naprawdę. 
Zastanawiacie się pewnie w tym momencie co się stało z hipermarketem Carrefour i czy może on nie był przypadkiem nadal otwarty. Nie było takiego marketu w okolicy. Zacząłem sobie przypominać wszystkie różne ronda we Francji i zastanawiające było to, że na każdym z nich było napisane Carrefour. Zrozumiałem w końcu tak trochę dlaczego. Po francusku Carrefour to nie tylko nazwa supermarketu, ale również słowo oznaczające albo rondo, albo skrzyżowanie. Gdy stałem na tym dużym rondzie kombinując co dalej i szukając supermarketu okazuje się, że szukałem nadaremne. Właśnie stałem na Carrefourze. 
Dopadłem jakąś otwartą stację ze sprzedażą nocną przez okienko. W Polsce super rozwiązanie. Podchodzisz i mówisz - Poproszę krowę Wyborowej i Camele niebieskie i po chwili już wszystko masz.
We Francji i w mało imprezowym nastroju kupienie jedzenia przez takie okienko nie było najłatwiejszym zadaniem, ale ostatecznie dostałem większość z produktów, które sobie upatrzyłem przez okno i wróciłem na kemping jeść i odpoczywać równocześnie.
No jutro już może być tylko lepiej. Cała trasa na poziomie morza. Bajka
Czy aby na pewno...

Meta: Fos-sur-Mer
Nastój na mecie: Zmęczony i nieszczególnie radosny

MISJA:'WINO BARCELONA' - PRZEDWCZORAJ

Start - Cogolin
Nastrój na starcie - Szampański!

Tak dobrze zakończony dzień jak poprzedni zawsze procentuje. Dziś składam swoje obozowisko tańcząc w rytm puszczonej ze słuchawek najwspanialszej selekcji eurowizyjnych przebojów. Wiekowa niemiecka para obok śmiesznie mi się przygląda, ale z jakąś taką wyczuwalną sympatią, że aż się chce. Wieczorem sprawdziłem jeszcze trasę na dzień następny i pokrzepiony perspektywą jednego tylko znaczącego podjazdu zarzucam kask i rękawiczki i wypadam na drogę jak po ogień. Trasę miałem co prawda policzoną od St Tropez, więc nie mam do końca pewności gdzie ten podjazd powinien się zacząć, a gdzie skończyć. Tak czy siak, na pewno go zauważę, więc tymi brakami informacyjnymi martwię się nie bardzo i cieszę się tak płaską drogą, jak można spotkać tylko w snach. W okolicach La Mole droga zaczyna nabierać spodziewanej dynamiki, ale tak jakoś nieinwazyjnie, stopniowo i delikatnie. Liczę mijane kilometry w pośpiechu, tak szybko ta liczba się zmienia i uśmiecham się jak głupi do sera, że moje dotychczasowe treningi sprawiły, że wjeżdżam pod górkę, a nogi myślą że z niej zjeżdżam - tak się wcale nie męczą.
Nadal z przyklejonym uśmiechem wybiegam myślami do przodu i już widzę jak wyprzedzam sportowe samochody na kolumbijskich górach właściwych, i to na podjazdach. Radość powoli blednie, gdy okazuje się, że spodziewany podjazd, który myślałem, że mam już za sobą, nagle przede mną wyrasta. Teraz widzę już tylko pieszych Kolumbijczyków, wyprzedzających mnie już niebawem i to nawet z górki. Jednak nic się nie zmieniło i wjazd rowerem na przełęcz jest dla nóg odczuwalny. Unikając strefy zakwaszania mięśni statecznie i z rozwagą podjeżdżam i już po chwili pędzę ponownie z rozwagą i zachowaniem wszelkich standardów bezpieczeństwa w dół. Jest bosko. 
W okolicach Toulon, wbrew moim poprzednim doświadczeniom pozwalam rowerowi pokierować mnie na ścieżkę rowerową odłączającą się od drogi, którą jechałem. Już bez ruchu smrodziuchów relaksacyjnie odmierzam kilometr za kilometrem. Odnajduję się w gąszczu konkurujących ze sobą potencjalnych dróg, zawsze trafiając na tą piękniejszą i przyjemniejszą z możliwych. Tak myślę, bo oczywiście nie wiem tego na pewno.
W Sanary-sur-Mer remont głównej drogi sprawia, że chcąc nie chcąc korzystam z objazdu i zaczynają się przysłowiowe schody. Nie zapamiętałem rozkładu miasta i nie mam 100% pewności gdzie dokładnie zlokalizowany jest kemping wybrany na dzisiejszy nocleg. Żadnego znaku kierunkowego nie odnalazłem, w drżeniem serca mijam więc przekreślony znak 'Sanary-sur-Mer' i ze względu na spory zapas czasu do zmierzchu decyduję się na kontynuowanie jazdy do następnego miasteczka - 'Bandol'. Może nawet i lepiej, ta druga nazwa jest jakaś taka bardziej poetycka i miła dla ucha i oka. Co prawda po lewo ale widzę nagle kierunek na kemping. Cena trochę spora, bo powyżej 20Euro, ale postanawiam zaryzykować i się jeszcze dokładnie dopytać. Próbuję nacisnąć klamkę do recepcji, ale skubana nie ustępuje. Nawet nie wiem czemu, bo po takim perfekcyjnym dniu nie powinno się to wydarzyć, zaczynam się nagle irytować. Jak to? To ja przyjeżdżam, a w recepcji nikt na mnie nie czeka? Skandal. Dostrzegam kobietę idącą w moją stronę i biję się z myślami, jaką przyjąć strategię na rozpoczęcie rozmowy. Czy przeczekać i zobaczyć co powie, czy się wydrzeć, że gdzie to się łazi, że ja tu muszę tkwić minutami i na nią czekać. Przeczekuję jednak i słyszę tylko, że niestety nie mają wolnego miejsca. Robię wielkie oczy zdziwiony, że nie zatrzymali dla mnie nawet skrawka trawy i bezbronnie pytam, jak zwykle w takich sytuacjach.
- No to co ja mam teraz ze sobą zrobić? Może jest jakiś kemping gdzieś w okolicy, to może mnie pani pokieruje?
Chwila wahania, ścierania się naszych spojrzeć i barykada opada. No może jest z tej sytuacji jakieś wyjście. Ktoś co prawda ma opłacone miejsce, ale dzisiaj ich nie będzie, więc mogę się tam na dzień rozbić. W dodatku cena promocyjna 15Euro. Biorę. :)
Krótka chwila grozy minęła bezpowrotnie. Wykonuję czynności zakończenia dnia i sprawdzam trasę na następny dzień. Cztery podjazdy i to całkiem intensywne. No niestety, inaczej się nie da. Ale ta myśl nie daje mi jakoś spokoju i ustępuje nowej myśli, która w pełni wykiełkuje dopiero następnego dnia rano. Ale nie uprzedzajmy. Drugi dzień pod rząd perfekcyjnej jazdy. Jest świetnie. Na zakończenie dostaję nawet przełączkę do prądu, dzięki czemu tego wieczora mój namiot posiada elektryczność. Ładuję wszystko i zasypiam zastanawiając się dlaczego wszystko idzie póki co tak sprawnie. 
Meta - Sanary-sur-Mer
Nastrój na mecie - Pierwszorzędny!!!

MISJA:'WINO BARCELONA' - DZIEŃ PRZED PRZEDWCZORAJ

Start - Antibes
Nastrój na starcie - Podbudowany i chętny do drogi.

Perspektywa napicia się wina sprawiła, że spakowałem się sprawnie i o czasie. Żal było opuszczać ten jeden z wspanialszych kempingów, gdzie właścicielka na wszystko tak uroczo z przepięknym francuskim akcentem mówiła 'oh, but there is no problem'. No ale przecież tu nie zamieszkam. Droga malowniczo wiła się wzdłuż rozlicznych zatoczek, aż do Cannes. Już u progu miasta aparat zawiesiłem na szyi w pełnej gotowości do zrobienia dla Was zdjęć wszystkim gwiazdom z Hollywood i z Bollywood jeżeli rozpoznam. Dopiero mijając przekreśloną tabliczkę z napisem Cannes uświadomiłem sobie, że coś poszło potwornie nie tak. Aparat nie przydał się ani razu. Meryl Streep nie sprawdzała czy jej gwiazda w Alei Gwiazd nie jest zapiaszczona, Angelina Jolie nie przechodziła przez ulicę w bikini, Cameron Diaz nie trąbiła na mnie z wypolerowanego kabrioletu. Totalnie nic. Okazuje się, że festiwal w Cannes nie trwa cały rok, a w czasie mojego przejazdu zamiast Festiwalu Filmowego dla gwiazd światowego formatu odbywał się zlot fascynatów porcelany. Nie znam jednak osób wartych zrobienia zdjęcia z tej akurat branży, dodatkowo wszyscy wyglądali tak jakoś zwyczajnie i mało filmowo, więc zdjęcia nie zrobiłem ani jednego. Po tej porażce została mi już tylko jedna deska ratunku, może w St Tropez spotkam jakichś zabawnych żandarmów i trochę fot da się jednak napstrykać. 
Łatwiej jednak powiedzieć niż zrobić, żeby dojechać do St Tropez muszę zmienić pieczołowicie przygotowaną trasę, która zgodnie ze wszystkimi standardami omijała bezsensowne górki i pagórki zaliczając zamiast tego wszelkie wypłaszczenia terenu. Ryzyko jest bo niby Alpy zostawiłem z tyłu, ale być może złośliwie się gdzieś wypiętrzą i będę musiał się z nimi zmierzyć. Dla Was jednak wszystko, decyzja o podjęciu tego ryzyka zapadła w okamgnieniu i zamiast odbijać wgłąb lądu we Frejus, postanowiłem kontynuować rekreacyjną jazdę wybrzeżem. Wzniesienia o perfekcyjnym nachyleniu, tak że jest radość ze zdobywanych szczycików, ale nie ma bezsensownego wchodzenia w strefę zakwaszania mięśni (zegarko-komputer z pulsometrem za każdym razem mnie ostrzega, że przeginam i zbyt szybki puls sprawi, że mięśnie mogą mnie dnia następnego pobolewać).
W okolicach godziny 18 po prawej stronie, czyli znowu idealnie bo nie muszę przejeżdżać przez drogę w poprzek, znalazłem kemping. Obsłudze bardzo się spodobała moja fryzura i wołali na mnie Rasta de Pologne, co pewnie znaczy 'Ty miły człowieku, cieszymy się, że do nas przyjechałeś'. Tak mniemam, bo mój francuski nie jest na najwyższym poziomie. 
Do St Tropez pozostało około 15 km, ale niestety jest tak bez sensu położone na cyplu zatoki, że nie można przez nie przejechać, tylko się trzeba wracać. Dochodzę do wniosku, że bezsensu ulokowanym miasteczkom, nawet o największym poziomie fotogeniczności należy powiedzieć zdecydowane nie, i mimochodem do samego miasta nie docieram. Z braku naprawdę ciekawych obiektów do fotografowania zrobiłem więc sobie jedno zdjęcie, które musi wystarczyć, mimo że gwiazdą filmową nie jestem i pewnie już nie zostanę.
(trochę nieśmiały, ale to nadal jest uśmiech)

Pomimo małej ilości wykonanych zdjęć, dzień jest nadal książkowym wręcz przykładem Dnia Perfekcyjnego.
Meta - Cogolin
Nastrój na mecie - Fantastyczny!!!

MISJA: 'WINO BARCELONA' - PROLOG

Pedałowanie przez Europę jest ekscytującym zajęciem. Każda rzecz niestety z czasem powszednieje. Nawet jedzenie homarów i ślimaków w najlepszej francuskiej knajpie traci swój urok, jeżeli dzieje się to każdego dnia. Doświadczyłem tego już we Włoszech, ale byłem tak zajęty złoszczeniem się na kelnera-mendę, że dopiero we Francji to do mnie dotarło. Samo pedałowanie i pokonywanie dziennej dawki kilometrów jest nadal przyjemne, ale ta szara codzienność porannego składania namiotu i pakowania sakw, wieczornego lokalizowania kempingu, poszukiwania jedzenia się po prostu po pewnym czasie nuży. To zderzenie z codzienną monotonią i fakt, że trochę już przepedałowałem, ale nadal mam sporo drogi przed sobą mnie po prostu rozleniwił. Zacząłem wstawać godzinę później. Przy porannym pakowaniu nie śpiewałem już wybranych eurowizyjnych przebojów. Wszystko zszarzało i zrobiło się jesiennie. 
W momencie pełnego nasycenia się widokami kolejnych uroczych morskich zatoczek zdarzył się jednak pewien cud. Do misji głównej, czyli dojechania do Madrytu na samolot dołączyła niespodziewanie misja poboczna. Zdążenie do Barcelony na czas, żeby napić się wina w doborowym polskim towarzystwie. Ta wizja otwieranej, niedrogiej butelki procentowego napoju napełniła mnie nową energią i z rejonu Cannes wybrałem się na 8-dniowy pęd za winem. Dzienny dystans w okolicach 100 km, ale czego się nie zrobi dla przyjemnie skonsumowanego alkoholu. 
Spodziewałem się samych perfekcyjnych dni, a po przejechaniu już ponad tysiąca kilometrów miałem mocno wyrobione zdanie o tym czym perfekcyjny dzień jest. Pobudka o 7 rano, start o 9 rano, liczenie machnięć pedałami w ramach rozrywki do 13, o 13 lunch, od 14 do 18 zliczanie kolejnych machnięć pedałami, ogarnięcie wieczornych zajęć - znalezienie kempingu, zdobycie jedzenie, rozbicie obozowiska, prysznic do 20 i przyjemny sen aż do dnia następnego. 
Wszystko wydawało się bardzo możliwe do osiągnięcia, przecież we Francji poruszać się miałem tylko wybrzeżem. A wybrzeże jakie jest każdy wie, tak jak w Trójmieście; piękna piaszczysta plaża, niemęcząca ścieżka rowerowa, ewentualnie mało ruchliwa fantastycznej jakości droga. Pełen relaks. Bałem się, że Francję przejadę z zamkniętymi oczami, tak będzie tam wakacyjnie i relaksacyjnie. 
Francja ma jednak temperament, który sprawił, że każdy dzień przynosił nową huśtawkę nastroju i to bynajmniej nie dlatego, że trasa okazała się jeszcze łatwiejsza i przyjemniejsza niż się spodziewałem. Garniec złota na końcu mojej drogi w postaci co najmniej jednej butli wina wydawał się czasem fatamorganą, innego razu z kolei był tuż za rogiem. Myśli pałętały się gdzieś pomiędzy: 'Nie dam rady', a 'Dziś to chyba zrobię ze 300km'. Mam teraz wrażenie, że przez całą tą trasę byłem permanentnie czymś zadziwiony i zaskoczony, a wszytko wyglądało inaczej niż miało. Właśnie z tych codziennych zdziwień urodziła się potrzeba potraktowania tego wycinka trasy inaczej niż dotychczas - tym razem bardziej dziennikowo. Zapraszam was zatem do odbycia spontanicznie powstałego odcinka trasy o pięknej nazwie MISJA:'WINO BARCELONA' razem ze mną. W tym dzienniku dowiecie się co myślę sobie mając przed sobą drogę, a pod sobą rower. Żeby nie zepsuć wam tego momentu napięcia, czy zdążę się napić wina, czy nie, powiem tylko, że pomimo rozlicznych przeciwności losu wina się napiłem i zapiłem tequilą. Zatem w drogę...