wtorek, 12 marca 2013

BRAT BIZNESMEN

W trakcie zabawy w Parque Explora wpadłem na Australijczyka, którego wspomniałem w poście o 'Ludowych Strojach Kolumbijskich'. Na szybko wymieniliśmy się wrażeniami zbieranymi już osobno. Opowiedział między innymi o pewnej zorganizowanej ulicami Medellin wyprawie, co do której mam mocno mieszane uczucia. 
Sam fakt organizowania 'kokainowych' wycieczek po Medellin nie jest jeszcze aż tak rażący, chociaż moralnie dość wątpliwy. Wpasowuje się w pewien trend tych 'innych atrakcji', z których też w różnych miejscach korzystałem. Najbardziej zapadła mi w pamięci wizyta w Phnom Phen w miejscach związanych z reżimem Czerwonych Khmerów. Po 'zwiedzeniu' Pól Śmierci i dawnej szkoły przerobionej przez reżim na więzienie miałem zupełny brak ochoty oglądania czegokolwiek przez co najmniej dwa dni. Wycieczka Australijczyka nie do końca związana jest jako tako z miejscami związanymi z brutalnością okresu 'La Violencia' w Medellin, a bardziej z miejscami mniej lub bardziej powiązanymi z postacią Pablo Escobara. Tu chadzał, tu na tym dachu został zastrzelony, a tam z kolei mieszkała jego matka. Gloryfikowanie w ten sposób kogoś, kto budzi nawet pośród Kolumbijczyków tak bardzo ambiwalentne uczucia samo w sobie jest dla mnie problematyczne. Najgorsze jednak dopiero nastąpi, na koniec wycieczki. Spotkanie z bratem Pablo Escobara.
Niby dodatkowy smaczek, realne dotknięcie świata do którego Pablo Escobar kiedyś należał, bądź który to należał do niego. Z drugiej strony w żaden sposób nie potrafię uporządkować sobie motywacji 'Brata Biznesmena' do oferowania się jako element takiej wycieczki. Gdyby byli ze sobą poróżnieni, gdyby brat nie cenił Pablo za terror i przemoc, której był on sprawcą, to przecież nie miałby żadnego prawa do komercyjnego korzystania z tego dorobku. Gdyby jednak działał z bratem ramię w ramię to powinien spotkać go podobny los. Nawet jeżeli nie tak samo turbulentna i gwałtowna śmierć na dachu Medellińskiej kamienicy, to chociaż długotrwałe więzienie, a już co najmniej społeczny ostracyzm. Wykluczenie z publicznego życia.
Równocześnie o czym rozmawia się z bratem Escobara, jak blisko można się posunąć w swojej ciekawości 'geniuszami zła'. Przekładając to na nasze podwórko, oczywiście mocno wyolbrzymiając o co chcielibyście zapytać członka rodziny Hitlera, Stalina, Caucescu, Idiego Amina i całej masy innych ludzi, którzy swego czasu zawładnęli masami. Brat Escobara to chyba jednak jedna z ostatnich osób, które chciałbym spotkać na komercyjnie zorganizowanej wycieczce. 

UWAŻAJ O CZYM MARZYSZ...

Wyjazd z Medellin to podjazd. Mam tego świadomość już od wyruszenia z domu Any. Początkowa rozgrzewka trwająca kilkanaście kilometrów biegnie dnem kotliny, ale cały czas towarzyszą mi szczelnie otaczające tą przestrzeń wypiętrzenia. Zarówno po prawo jaki i po lewo skały pną się do góry nie zostawiając ani cienia szansy, że uda się stąd łatwo wydostać. 
Sam podjazd to około 10 kilometrów, niby na wyciągnięcie ręki, niby dzieje się to na własnych oczach, paradoksalnie przez to podjazd jest jeszcze trudniejszy. Widząc cały czas gdzieś tam wysoko drogę na którą się trzeba wbić, równocześnie widząc za sobą nadal bardzo wyraźnie początek wspinaczki bynajmniej nie motywuje. Ma się wrażenie, że w takim tempie nie uda się przedrzeć na górę nigdy, nie dziś, nie jutro, że już na zawsze zostanie się na tym podejściu cały czas beznadziejnie pchając rower tylko pozornie do przodu. 
Właśnie mając świadomość, że nie czeka mnie nic innego niż los jak opisany powyżej, wyobrażałem sobie, że niczym kolumbijski dzieciak potrafię i się nie boję złapać za ciężarówkę, która całą robotę odwali za mnie. Kilkakrotnie już podczas tej podróży z nieskrywaną zazdrością patrzyłem na lokalne dzieciaki, które z automatu łapały się ciężarówki i bez wysiłku pokonywały kolejne wzniesienia. Ja w tym czasie myślałem tylko o tym, jak przy próbie takiego uchwycenia się wpadam pod koła, tracę kontrolę nad kierownicą tudzież w inny, nie mniej widowiskowy sposób, nie daję rady. 
Przy tym podjeździe, lub bardziej zgodnie z prawdą podejściu, marzenie, że wciąga mnie na górę ciężarówka jest ze mną od samego początku. Wizualizacja działa. Po raz pierwszy od rozpoczęcia rowerowej eskapady korzystam z darmowego wyciągu. Kierowca ciężarówki litując się nade mną zwalnia i sygnalizuje, żebym się złapał. Pierwsza próba uchwycenia się ciężarówki kończy się utratą kontroli nad kierownicą i zjechaniem do rowu. Ani kierowca ani ja się nie poddajemy i już za drugim razem chwytam się boku naczepy i możemy jechać. 
Dopóki nie spadnie pierwsza doza wyzwolonej adrenaliny wiem tylko to że trzymam się ciężarówki i ona mnie wciąga na przełęcz. Po chwili uświadamiam sobie, że nie jest to zupełnie najzwyklejsza ciężarówka z czymkolwiek. Jest to transport świń, które mają do mojej ręki dostęp. Na początku nieufnie, tylko obwąchują moje palce. Z czasem przyzwyczajamy się do siebie i nie czuję już świńskiego oddechu, ale świński, mokry język. Dopóki nie czuję świńskich zębów godzę się na to, zaczyna mi jednak przeszkadzać coś zupełnie innego. Okazuje się, że bycie wciąganym przez ciężarówkę wymaga nie mniej rozwiniętej muskulatury, co wjazd samoistny. Przypominam sobie szybko, że przez wiele lat zaniedbałem to miejsce, gdzie ludzie miewają biceps. Z czasem ręka zaczyna drętwieć, uścisk nie jest już tak żelazny, metalowy fragment nadbudowy wpija się w skórę. Walczę z tymi sensacjami, do momentu, gdy 'mój kierowca' o mnie nie zapomina i nie rozpoczyna wyprzedzania. Podczas takiego bądź co bądź mozolnego wyprzedzania się ciężarówek ja znajduję się między nimi, w idealnej pozycji do zakleszczenia. 
To połączenie, drętwiejącej lizanej przez świnie ręki, która mnie nie uchroni przez niebezpieczeństwem zmiażdżenia sprawia, że puszczam się dziękuję kierowcy i resztę drogi pokonuję w sposób tradycyjny. Z ciężarówką zrobiłem cały kilometr... 
Pewnie i tak bym się z nią nie zabrał na sam szczyt, bo w pewnym momencie zaczynają do mnie docierać mocno niesympatyczne dźwięki. Nie widzę co się dzieje, natomiast to są obrazy zbudowane na podstawie tych dźwięków: ciężarówka zjeżdża do okolicznej rzeźni, naczepa jest jak w wywrotce podnoszona do góry i świnie ześlizgują się prosto pod nóż. To wycie zarzynanych zwierząt wzmacniane efektem odbijania się dźwięku typowym dla gór, jak również fakt, że od dźwięku nie jestem przy moim tempie w stanie uciec sprawia, że po raz pierwszy zastanawiam się nad przejściem na wegetarianizm. 
Natura uwielbia jednak równowagę, te przykre dźwięki wyparte zostają z mojej świadomości już na przełęczy, gdzie okoliczna knajpa puszcza 'Sweet-bitter Symphony'. Pod tą melodię oglądam malutkie już miasteczko które pozostawiłem w kotlinie, przekraczam najwyższy punkt i bunkruję się w hotelu. Na trzy dni, tyle potrzebuję czasu na regenerację po 10 km wspinaczki. 

poniedziałek, 17 grudnia 2012

KAWA Z KARDAMONEM, CZY ZE ŚWINIAMI?!

Kolumbia słynie na świecie głównie ze względu na sypkie materiały produkowane na skalę masową. O kokainie pisać jednak nie będę, bo jestem bardzo w tej działce niekompetentny. Kawę z drugiej strony mogę zdecydowanie zaliczyć do tematów, na które mam aż za dużo do powiedzenia. Dłuższy pobyt w okolicach Etiopii jak również styczność z kawą kenijska sprawia, że zupełnie bez zażenowania mogę stwierdzić, że Kolumbijskiej kawy marki 'Cafe Uribia' nic na świecie nie przebije. Teraz dodatkowo znam wszelkie realia jej powstawania. Jest to oczywiście kawa produkowana przez ojca Any, ale nie tylko dlatego jest najlepsza.
Finca La Elisa znajduje się już na obrzeżach tradycyjnego kawiarskiego rejonu Kolumii (Cafe terra). Delikatny zapach unoszący się w powietrzu zrobił na mnie dodatkowe wrażenie ze względu na tereny, które mijaliśmy po drodze. W pewnym miejscu, przejeżdżaliśmy przez wioskę zajmującą się garbowaniem zwierzęcych skór. Fetor, który się tam unosi, sprawia, że zapamiętany z dzieciństwa specyficzny zapach miasteczka Świecie zdaje się zupełnie naturalnie nadawać do produkcji perfum. Z górnej półki.
Nasz spacer po plantacji kawy miał być wyjątkowy nie tylko ze względu na walory pejzażowe, ale też na dodatkowe towarzystwo. Do naszej małej grupki dołączyła bowiem najprawdopodobniej pierwsza Kolumbijka, która została muzułmanką. 


Jej historia, którą oczywiście musieli mi później jeszcze raz na nowo opowiedzieć, bo wszystko jak zwykle zrozumiałem na opak, jest dość wyjątkowa. Urodzona i wychowana w Kolumbii, gdzie wpływów islamu szukać po prostu nie warto bo ich nie ma, oglądała kiedyś program na jednym z edukacyjnych kanałów. Gdy usłyszała z ekranu telewizora wzywanie muezzina do modlitw, poczuła to wezwanie bardzo osobiście. Przeżyła coś na podobieństwo katharsis znanego z antycznej Grecji i coś się w niej zmieniło. W jakiś nie do końca dla mnie jasny sposób zaczęła korespondować przez internet z jakimś jedenastolatkiem z Maroko i te z nim rozmowy przypieczętowały wybór jej życiowej drogi. W tej chwili już zamężna mieszka w Egipcie i poświęca prawie całe swoje życie naukom islamu. Nie mi oceniać jej wybory, tak naprawdę jeżeli ona jest z tym wszystkim szczęśliwa to można jej tylko pogratulować odwagi i determinacji w tego swojego szczęścia poszukiwaniu. Ana i Sergio mieli jednak bardzo jednoznaczną reakcję na jej opowieść - kompletne zdziwienie i autentyczna niemożność zrozumienia jak to się stało, że postanowiła zamienić latynoski krąg kulturowy na muzułmański. Z tej perspektywy mogę się z nimi mocno zgodzić, nie wydaje się to szalenie naturalna kolejność rzeczy, odrzucenie tego mocno hedonistycznego i pełnego radości stylu życia, na rzecz wynikających z religii zaostrzeń i ograniczeń. To zszokowanie wymieszane z niedowierzaniem sprawiło, że ciężko wyobrazić sobie bardziej egzotyczne towarzystwo do jakiegokolwiek spaceru. A już do przechadzki pośród krzewów kawy w szczególności. 
Powracający jak bumerang temat jadowitych pełzaczy został wzmocniony wizją gromad tarantul lubiących z im tylko znanych powodów skazać na ludzi i ich gryźć. Strategicznie ustawiłem się jako przedostatnia osoba w naszej grupie. Dzięki temu wszelkie, nawet te najbardziej przymulone jadowite podłości zdążą już się zająć kimś innym, jak również nie muszę się z niepokojem ciągle oglądać za siebie. Tak długo jak słyszę za sobą kroki jestem ubezpieczony.
Kawa rośnie sobie wyjątkowo spokojnie na niewysokich krzakach, które są co roku przycinane. Raczej z pragmatycznych pobudek związanych z łatwością jej zrywania niż jakichś szczególnie istotnych zabiegów pielęgnacyjnych. W momencie gdy jest już wystarczająco odkarmiona i gotowa do przetworzenia nabiera intensywnie czerwonej barwy. Stąd stosunkowo łatwo można dokonać wstępnej selekcji i zapewnić jej najlepszą jakość. Całego przeglądu innych już bardziej pielęgnacyjnych zabiegów teraz nie wymienię, bo do tego potrzeba lat nauki. Dla chcących włączyć się w światowy rynek kawy w roli producentów mogę nadmienić jedynie, że kawa chłonie wszelkie zapachy na jakie jest wystawiona. Ze względu na to raczej nie warto jej sadzić ani przy kurniku, ani przy fermie świń. W Fince La Elisie obeszli ten problem sadząc przy kawie krzaki kardamonu. To właśnie to towarzystwo sprawia, że aromat 'Cafe Uribia' jest zupełnie unikatowy. Na marginesie, poznanie tego faktu, pozwoliło mi w końcu zrozumieć skąd się bierze problem 'etiopskiej lury' - zapewne tam kawa jest sadzona tylko i wyłącznie na śmietniskach. Chyba dlatego jest tak bardzo niepijalna. 

Po zerwaniu owoc krzewu kawy trzeba przepuścić przez kilka specjalnie skonstruowanych maszyn, porozdzielać na jakościowe kategorię, dobrze osuszyć, również z dala od świń, wyprażyć, robiąc to wszystko z aptekarską precyzją. Później można się już nią cieszyć, a jeszcze raz podkreślam, jest czym w przypadku tej kawy.

środa, 12 grudnia 2012

CENTRUM KOPERNIKA vs. PARQUE EXPLORA

Osobom, które są przekonane, że podział świata na kraje pierwszej, drugiej i trzeciej kategorii jest nadal ostry i jednoznaczny może się to wydać nieprawdopodobne. Jednak jest to niezbywalnym faktem, że Centrum Kopernika nie jest jedynym tego typu miejscem na świecie. W Medellin dla mniej lub bardziej lokalnych dzieciaków przygotowano podobną formę rozrywki. Różnica jest jednak znacznie większa niż sama nazwa. Osobiście w Centrum Kopernika nie byłem, znam tylko relację z pierwszej ręki. Doświadczenia i eksponaty robią ponoć spore wrażenie, jest to jednak miejsce trochę frustrujące. W szczególności gdy już wprowadzimy tysiąc komend koniecznych do przeprowadzenia eksperymentu i nagle zza naszych pleców wychynie się jeden niepełnoletni z drugim biegających od ściany do ściany z równie rozbieganym wzrokiem i trzepocącymi się ponad głowami rękami, które wciskają bez szczególnego pomysłu przyciski na chybił trafił niszcząc skrupulatnie przygotowany eksperyment. Otóż w Medellin, w Parque Explora nie zanotowałem ani takiej chmary zdolnych do wszystkiego uniesionych rąk, ani nawet pojedynczego, zbyt energicznego i natarczywego egzemplarza. Wniosek nasuwa się samoistnie, celem bliskiego spotkania ze światem nauki zdecydowanie korzystniej jest wybrać się do Medellin, do Parque Explora niż do rodzimego Centrum Kopernika. Dla tych, którzy nie są do końca sprzyjający mojej racji, poniżej zamieszczam dodatkową garść zachęt.

Już za bramką po okazaniu biletu zostałem przejęty przez obsługę. Całkiem atrakcyjna dziewczyna pilnująca, żeby Repliki Dinozaurów zachowywały się chociaż względnie przyzwoicie zaczęła mi tłumaczyć na czym polegają eksperymenty dostępne przy wejściu. Szybko się połapała, że niewiele do mnie dociera, niezrażona zapakowała mnie na mini-karuzelę i rozkręciła. Eksperyment pokazuje, że im bliżej ciało środka karuzeli, tym się człowiek prędzej kręci. Po pierwszej próbie wychylenia tułowia wstecz zachwyciłem się tym prawem fizyki, ale później już mi tak wesoło nie było. W pozycji wychylenia karuzela nie pędziła jak oszalała, szalenie była to jednak pozycja niewygodna. Po skorygowaniu postawy i wyprostowaniu postury świat zaczął mi tak wirować, że już nawet nie wiedziałem ani gdzie ani po co jestem. W głowie kołatała mi się tylko jedna myśl. Jak to zatrzymać, tudzież, jak to ładnie powiedzieć po hiszpańsku, tak żeby ta urocza dama mnie zatrzymała. Ubezwłasnowolniony zdołałem powiedzieć po hiszpańsku jedynie "Jak...?" i było to chyba odpowiednio zadane pytanie, bo zostałem zatrzymany. Moje zaufanie do własnej znajomości hiszpańskiego zostało na tyle nadwyrężone, że z pozostałych eksperymentów na świeżym powietrzu zrezygnowałem. Obserwowałem sobie jedynie kolejne latynoskie piękności, jak sprawdzają odbicie swojej figury w lustrze z gwoździ. 
W środku postanowiłem zabawić się najpierw swoim wzrokiem. Tu również nie zostałem pozostawiony samemu sobie. Kolejna entuzjastycznie nastawiona przewodniczka postanowiła zabawić się moim wzrokiem razem ze mną. Na kole z różnej wielkości soczewkami próbowaliśmy potwierdzić moją wadę wzroku. Okazało się to dość trudne, bo w żadnej z zaproponowanych soczewek nie widziałem wystarczająco dobrze. Jeszcze większy wstyd czekał mnie podczas rozpoznawania kolorów. Mój pół-daltonizm od razu wyszedł na wierzch. Mocno już rozbawiona przewodniczka zafascynowana moją ślepowatością i niewrażliwością na barwy zaczęła mnie wypytywać o kolor moich ubrań za każdym razem próbując mnie przekonać, że się mylę. Na szczęście już od dawna mam słabość do intensywnych, czasem aż bijących po oczach kolorów ubrań. Dzięki temu wiedziałem, że trochę się ze mną droczy. Pozostawiłem ją tak roześmianą, i przeniosłem się do strefy bardziej dla mnie bezpiecznej. Do sali bez światła.
Tam już się nie musiałem martwić różnicą między różowym, a fioletowym. Dostałem do ręki piszczałkę, która ostrzegała mnie przed zbliżającą się gumową ścianą, której powinienem unikać, jeżeli chcę się z tego labiryntu kiedykolwiek wydostać. Dość specyficzne uczucie, na pewno trochę klaustrofobiczne. Miałem wrażenie, że idzie mi całkiem nieźle, zostałem jednak ostatecznie z labiryntu wyprowadzony. Moja próba wydobycia się była zbyt długotrwała.
Na jednym wdechu przeszedłem do budki, gdzie, dopiero po jakimś czasie zrozumiałem, słychać było odgłosy z własnego pogrzebu. Sam płacz był jeszcze w miarę znośny, o wiele gorzej gdy dźwięki żałobników zagłuszane były powoli przykrywającą mnie ziemią. Wyszedłem z własnego pogrzebu w połowie.  
Po takim dość siermiężnym przeżyciu miałem nieodpartą potrzebę czegoś bardziej rozrywkowego. Dołączyłem więc do gry z dwoma innymi turystami i kolejną przewodniczką. Zabawa polegała na przeprowadzeniu swojej postaci przez labirynt przy czym każda osoba była ustawiona przy innym boku planszy, a plansza z uporem maniaka co chwilę się przekręcała o kolejne 90 stopni. Załapanie nowej koordynacji i wysyłanie swojej postaci tam gdzie się chce po każdym przekręceniu planszy było coraz trudniejsze. Turystów zostawiłem jednak daleko w tyle, dopiero na ostatniej prostej przewodniczka wybiegła przede mnie i pozostało mi zgniłe drugie miejsce. Na pewno ćwiczyła latami żeby mnie pobić. 
Poza oglądaniem przez szybkę złośliwych węży i pewnie równie złośliwych pająków, jak również uroczych, szalenie jadowitych żabek, pozostała mi już tylko tak zwana sala multimedialna. Tam wpadłem w ręce dwóch przewodników, którzy bardzo się starali... niestety żaden z ich eksperymentów nie kończył się chociażby połowicznym sukcesem. Nawet gdy wydawało im się, że coś w końcu wyszło i powinno zrobić na mnie wrażenie, to tak się nie działo. Zaczęliśmy nadawać na tych samych falach dopiero przy wyjściu, gdy się okazało, że jeden z nich przeszedł trasę z Bogoty do Medellin na piechotę. Nie zupełnie to samo co rowerem, ale jak dla mnie bardzo imponujące podejście od turystyki. Tym wywarli na mnie wielkie wrażenie. 

Oszołomiony całą lawiną wrażeń z tego miejsca, zasiadłem przy jednym ze stolików na zewnątrz i próbowałem powrócić do rzeczywistości przy papierosie. Panie nauczycielki zwróciły mi jednak uwagę, że na pewno jest tu zakaz i palić nie powinienem. Po krótkiej rozmowie, gdy jak za każdym razem podkreślałem słabą znajomość hiszpańskiego, panie zaczęły mnie komplementować. Były to przedszkolanki, więc domyślam się, że z podobnym poziomem językowej znajomości mają styczność na co dzień. Tylko tym mogę wytłumaczyć ich komplementy i pobłażliwość.
Po wyjściu musiałem zadzwonić do Any, żeby ustalić nasz plan na resztę dnia. Moja moneta w publicznej budce jakimś dziwnym sposobem utknęła i telefonu wykonać nie mogłem. Odszedłem na bok zastanawiając się co dalej i w sposób oczywisty wykorzystując kolejny powód na papierosa. Zobaczyłem wtedy młodego chłopaka wpychającego do budki drut i siłującego się z moją monetą. Teraz już jest jasne dlaczego budka nie chciała ze mną współpracować. Podszedłem więc do delikwenta oczekując zwrotu nadal chyba mojej monety. Nie było to zbyt rozsądne, zaczął oczywiście udawać, że chyba się tej monety nie da wyciągnąć. Staliśmy tak przez chwilę i nawet nie wiem, który z nas był bardziej zażenowany tą sytuacją. Odpuściłem sobie ostatecznie tą niecałą złotówkę. Dalszy wzrost zażenowania z mojej strony nie był tego wart. To było najbliżej kradzieży jak się podczas pobytu w Ameryce Łacińskiej znalazłem.

sobota, 24 listopada 2012

TRICKY TRICKY HALOWEEN

Czasem mam wrażenie, że jestem w środku chaosu organizacyjnego, którego sam jestem powodem. Udało mi się jednak natrafić na kogoś kto bije mnie na głowę. Brat Any, Mauricio okazał się być rowerowym zapaleńcem i z jego pomocą oddałem rower na zasłużony i mocno konieczny przegląd. Podług moich podejrzeń w rowerze należałoby wymienić dosłownie wszystko, bo do żadnej części nie mam już wielkiego zaufania. Tym lepiej, że mogłem go oddać w zaufane ręce znajomych Mauricia. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że jest w Medellin organizowany nocny przejazd rowerowy na Haloween. Zapaliłem się do pomysłu jak pierwszoroczniak, zaś rowerowi znajomi obiecali zakończyć przegląd tak żebym mógł z nimi razem się przejechać. 
W dzień Haloween nadal nic nie było pewne, nie dostałem żadnej informacji, czy rower będzie gotowy czy nie. Plan na strój już miałem w głowie opracowany, nie robiłem jednak żadnych zakupów. Około 16 spotkałem się z Aną i dowiedziałem się, że rower jest gotowy i teraz musimy tylko znaleźć strój, bo o 18 peleton rusza. Bieganina po sklepie, w 10 minut strój więźnia kupiony możemy jechać po rower. Na parkingu przy samochodzie Mauricia okazało się jednak, że zupełnie zapomniał opłacić bilet za parkowanie. Musiał się więc wrócić parę pięter na dół, do centrum handlowego. To i tak niewielka sprawa dla osoby, która potrafi zostawić samochód z włączonymi światłami na noc, albo na chodzie i wejść do sklepu, tudzież zostawić wodę na gazie i wyjść z mieszkania i zupełnie nie korzystać z lusterek w samochodzie. Ja aż takim roztrzepańcem nie jestem, mi się tylko notorycznie zdarza zostawić tu portfel, tam telefon, gdzieś indziej znowu klucze.
Nasze spóźnienie na odbiór roweru i blokowanie pozostałych uczestników mocno jednak Mauricia nie krępowało. Mam wrażenie, że podąża ona dość ściśle za kolumbijskim przykazaniem brania wszystkiego na spokojnie. Dojechaliśmy na miejsce i okazało się, że rower owszem jest gotowy, ale dętka nie działa i nie mają innej. Czy ja mam zapas?! No właśnie nie bardzo, wyszedłem z domu rano nie do końca przewidując, że opłaci mi się z nim cały dzień paradować. Buty też miałem słabo rowerowe, bo jazda w japonkach wygląda mało profesjonalnie. Na powrót do domu czasu nie ma, walczymy więc z korkami i reperujemy dętkę u konkurencji. Zostaję odwieziony do roweru, przebieram się w łazience u jakichś ludzi no i możemy ruszać. Karma mi chyba nadal działa, bo jak zawsze, jakoś się wszystko ułożyło.

\Ruszamy spod domu naprawcy mojego roweru i krążymy po Medellin w mocno chaotyczny sposób. Ja póki co w klapeczkach, bo normalne buty ma mi podrzucić Mauricio jak tylko do nas dołączy. Prawym pasem, nagle lewym i nawrotka, tą drogą a później tamtą. Połapanie się w Medellin nie powinno być aż tak trudne, w końcu jak w praktycznie całej Kolumbii drogi są numerowane, a nie nazywane. Ja jednak już po chwili zupełnie nie wiem gdzie jestem. Pilnuję się więc moich nowych upiornych znajomych, mając ich za jedyną szansę na trafienie kiedykolwiek z powrotem do domu. 
Docieramy w końcu do głównej grupy, lekko kilkuset poprzebieranych zapaleńców rowerowych. Najpierw trasa wiedzie przez dzielnicę wąskich uliczek, gdzie raz po raz się zatrzymujemy rozdawać dzieciakom słodycze. Ja nie bo oczywiście nie zdążyłem nic nigdzie kupić. Rozdaję tylko to co sam uzbieram. Nie kitram sobie żadnych słodyczy. 
Najwięcej radości w tłumie wznieca osobnik przebrany za niemowlaka, widoczny na zdjęciu powyżej. Szczególnie gdy raz po raz drze się wniebogłosy wołając swoją mamę. Po wyczerpaniu zapasów słodyczy opuszczamy rejon małych uliczek i rozpoczyna się swoisty manifest rowerowy. Rowery są podnoszone i bojowe okrzyki zawładnięcia drogami wypełniają ulicę. 

Tak zagrzani bo boju władamy ulicami przez parę godzin budząc dużo radości zarówno wśród pieszych  jak i zmotoryzowanych. Zupełnie bezalkoholowa impreza, a muszę przyznać, że bawiłem się świetnie. 


RYBA PO GRECKU I INNE BZDURY

Wiecie, że każdy Grek widząc potrawę, którą nazywamy rybą po grecku zaśmiałby się szczerze nawet pomimo tego, że Grekom nie jest teraz do śmiechu. Pewnie podobnie by było z ruskimi pierogami, ukraińskim barszczem, i całą toną pozostałych narodowych potraw. Okazuje się, że to działa w dwie strony. Wczoraj kupiłem 'polski chleb' - w Kolumbii to duża słodka bułka z serem (?!)
To jednak nie jest aż tak szokujące jak tak zwane polskie kurczaki
To co widzicie to rzekomo jest polski kurczak, jeden z pary hodowanej na farmie rodziny Any. Zaoponowałem, bo mimo że w hodowli biegły nie jestem to jednak wiem, że to zwierze nawet koło polskiego kurczaka nie stało. Nikt mi w to nie uwierzył, więc musiałem to przyjąć za fakt i spadło na mnie nieoczekiwane zadanie. Ta parka kurczaków, tudzież kur, czy jakoś tak powinna znosić jaja. A tego nie robi. Mało tego są bardzo aspołeczne. Na tej farmie można znaleźć kubańskie koguty, kaczki, perliczki, gęsi, indyki. Tygiel jak w Londynie. Jedynie polskie kury trzymają się zawsze razem i nie chcą żadnej interakcji z pozostałym ptactwem. 
Powiedziałem Anie, że nie ma się czym przejmować i jest to sytuacja zupełnie normalna. Zapewne te kury są po prostu bardzo leniwe i dlatego jajek nie znoszą. A jeżeli chodzi o to, że zawsze są razem i trzymają się na uboczu to też można szybko wyjaśnić. Na pewno coś kombinują... one już tak mają.
Rozmowa z kurami okazała się mało owocna, chyba udawały, że po polski nie mówią i przede mną też zaczęły uciekać. No nic, trzeba poczekać i zobaczyć co kombinują. Z drugiej jednak strony możemy być dumni, że takie przebiegłe i cwane ptaki są nazwane po nas. To o wiele lepiej niż gdyby perliczki były polskie, bo to są potwornie głupie ptaki, zero intelektu, zupełnie.

To zdjęcie wyjaśni wam wszystko na temat intelektu ptaków. Po tym jak opowiedziałem tej grupce bardzo dobry żart tylko kaczka zakumała, obie gęsi zaś wydają się totalnie zagubione i nawet gdybym powtórzył tez żart ze sto razy nic by nie załapały. Otóż właśnie w ten sposób odpowiedziałem wam na jedno z tych zasadniczych pytań, które na pewno spędza wam sen z powiek. Dlaczego się mówi, głupia jak gęś? Bo to są głupie ptaki i tyle. Zagadka rozwiązana
Ta perliczka z kolei sprawdza czy ją widzę. Otóż tak, gdy ona sprawdza czy ją widzę to ja ją wtedy widzę. Nie jest to pewnie szczyt perliczego debilizmu, ale bałem się że próba złapania całej perliczki, a już nie daj Boże całej ich watahy, zerwie mi kliszę w aparacie. Musicie mi więc zaufać, perliczki są najgłupszymi ptakami na świecie. :)


piątek, 23 listopada 2012

LUDOWE STROJE KOLUMBIJSKIE


Pierwszy weekend w rejonach Medellin spędzić mieliśmy z Aną i jej chłopakiem Sergio w typowy sposób, wypoczywając na farmie. Na warsztat poszła najpierw farma należąca do rodziny Sergio, gdzie ponoć uprawiają ziemniaki. Po wizycie tam mam jednak wrażenie, że ziemniaki pojawiły się w rozmowie tylko po to, żeby sprawić mi przyjemność, bo farma nie wyglądała na zbyt dużo produkującą. Nie jest to też typowy domek poza miastem, bo w tej rezydencji pomieścić można mieszkańców wybranego z polskich województw.
Do naszego grona dołączyły jeszcze dwie znajome pary Any i turysta z Australii. Problemy zaczęły się jednak już przed dojechaniem na miejsce. Wszyscy się spotkaliśmy w jednym z centrów handlowych w celach zakupu prowiantu. Przy kasie wyjęto jednak z koszyka jeden karton Aguardiente (alkoholowy przebój kolumbijski o mocnym posmaku anyżku), bo ja nie będę piła, ja tylko trochę, a oni to już w ogóle. Ja sam zachowałem się jakbym po raz pierwszy wybierał się ze sobą na imprezę i nawet nie pisnąłem, gdy zostaliśmy przy tylko 1 litrze alkoholu na 8 osób. Chyba straciłem formę, albo zbytnio się w Kolumbii zrelaksowałem nie reagując na to ewidentne zagrożenie dobrego wieczoru.
Wszystko zapowiadało się bardzo dobrze, dotarliśmy na miejsce, trochę się pokręciliśmy przygotowując jedzenie, przenosząc stoliki, jednym słowem organizując wsparcie rozpoczynającej się fiesty. 
Grę w pokera zakończyłem tracąc wszystkie swoje klamerki jako pierwszy, tego dnia mój brak umiejętności w tej grze zdecydowanie pobił moje zwyczajowe szczęście. Po zbankrutowaniu siebie zacząłem trzymać kciuki za mojego sąsiada, chwilę później on też wszystko stracił i jakoś nikt pozostały przy stole już nie chciał mojego oficjalnego wsparcia. A szkoda, tak byśmy szybko skończyli i rozpoczęli kolejną rozgrywkę, a tak, bez mojego dopingu gra ciągnęła się niemiłosiernie. Tym bardziej, że a jakże, karton Aguardiente pozostał mglistym wspomnieniem. Zdołałem siebie przekonać, że może to i dobrze, może dzięki temu chociaż raz zakończę imprezę jak porządny, odpowiedzialny człowiek, myślący o dniu jutrzejszym.
Na szczęście nie było to postanowienie noworoczne i wielkiego wstydu nie ma, że za długo przy nim nie ostałem. Jakoś w trakcie rozmowy, już po ostatnim, nic nie rozstrzygającym rozdaniu kart, ktoś napomknął o tym, że w wiosce jest otwarty sklep. Więcej mi nie trzeba było, misja wyzwolenia kolejnej dawki Aguardiente z rąk na pewno okrutnego sprzedawcy na dobre się u mnie zadomowiła. 
Część grupy podobnie jak poprzednio w sklepie zajęła się próbą sabotażu, więcej nie trzeba... Pewnie że nie trzeba, ale jak będzie to się wszyscy chętnie napiją. W tym momencie już wiedziałem, że to do mnie należy takie poprowadzenie spraw, żeby alkoholu już nie zabrakło. Zostawiając pozostałych w trójkę udaliśmy się do sklepu i trafiłem do miejsca, które było jednym z bardziej magicznych w trakcie całej podróży. Sklep okazał się centrum wioski z większością mieszkańców w jego obrębie zgromadzonych. Głośna muzyka, tańce na ulicy i kolumbijki ubrane w jak mi doniesiono ludowe stroje - niemożliwie obcisłe kostiumy policjantek, tudzież, luźniejsze ale za to bardziej kuse stroje wróżek. Zastanawiałbym się dlaczego akurat tego dnia wszystkie panie postanowiły się tak specyficznie poubierać, ale skoro to stroje ludowe to być może są w tej wiosce po prostu szanują tradycję. 
Zamiast uwolnić butelkę z rąk sprzedawcy i zniknąć ponownie za winklem, postanowiliśmy skosztować jeszcze parę lufek i pochłonąć atmosferę. Po powrocie na farmę flaszka Aguardiente zniknęła szybciej niż pozwala przyzwoitość otwierając na oścież wrota do ponownego zadania sobie pytania i co teraz?!
Reklama wioskowego sklepu zajęła mi ponad godzinę, godzinę straconą na przekonanie pozostałych, że drugiego takiego miejsca na świecie nie ma i koniecznie musimy tam wrócić. Wróciliśmy i nic się tam już nie działo, niech ci co się wahali teraz żałują, że tych niby-policjantek nie widzieli...
Ja żałowałem rano, ale czegoś zupełnie innego...