środa, 7 listopada 2012

BADANIA MEDYCZNE STANU OWŁOSIENIA

Ana zaniepokojona była moją fryzurą. A w szczególności tym co tam może żyć pod moją nieuwagę i co może się szybko przenieść na jej kota. Oczywiście w ramach żartu.
Dmuchając jednak na zimne wolałem nie ryzykować spania na wycieraczce i zawczasu, jeszcze w Polsce zrobiłem sobie odpowiednie badania. Ten wypis zamieszczony poniżej został przez Anę przyjęty z dużą radością - już nie musi się o kota martwić. A ja, ja nie będę musiał koczować na świeżym powietrzu. :)

ANA... MAM TWOJEGO ZNAJOMEGO

Medellin jest istotnym punktem wyprawy ze względu na odwiedziny u Any, Kolumbijki poznanej na wymianie w trakcie studiów. Zależało mi na tym żeby znaleźć się w Medellin na weekend, tak żeby nie musiała na kacu biegać do pracy. Zadanie nie było jednak łatwe. Z Doradal oddalonego od Medellin o 150 km wyruszyłem w piątek. Ana zapewniała mnie co prawda, że jak już dotrę do Rio Claro, to mam całą drogę z górki. 
Chciałem jej wierzyć, ale mapa mówiła swoje. Rio Claro znajduje się na wysokości 300 metrów n.p.m., do Medelli zaś trzeba się przebić przez położoną na ponad 2000 metrów n.p.m przełęcz. To musiałyby być więc góry o niespotykanych wręcz anomaliach, żeby z 300 metrów na 2000 można było zjechać. Pod skórą miałem jednak nadzieję, że wbrew wszystkiemu to ona ma rację, a rzesza geografów i kartografów się po prostu zupełnie myli.
Jakkolwiek by nie było, przejechanie takiego odcinka rowerem w jeden dzień raczej nie jest zbyt wykonalne. Od wyruszenia w piątek miałem więc tylko jedną myśl. Muszę zorganizować jakiś transport - muszę do Medellin dojechać w piątek i już. W Rio Claro obserwując jak jednak zgodnie z moimi oczekiwaniami droga wzbija się w przestworza zatrzymałem rower i zacząłem łapać stopa lub autokar. Nie ważne czy za darmo, czy za opłatą, musi być jednak dziś i najlepiej już za chwilę.
Przez godzinę stania minęło mnie kilka większych autokarów, te jednak ze względu na bezpieczeństwo pasażerów zatrzymują się tylko w wyznaczonych miejscach. To miejsce gdzie stałem mimo że urocze do takich nie należało. Mniejsze busy raczej nie poradziłyby sobie z moim rowerem, więc mimochodem je sobie odpuściłem. Ogólnie ruch był niewielki i plan dojechania na czas sam zaczynał się ze mnie śmiać. Bez większego sensu ruszyłem jednak trochę do przodu, nie bardzo wiedząc jak się do Medellin przenieść. O 15 wiedziałem już że nawet samochodem nie uda mi się do Medellin dojechać przed zachodem słońca.
Słysząc jakichś samochód za sobą zatrzymałem się, łagodnie odwróciłem, uśmiechnąłem i wystawiłem zadarty do góry kciuk. Zadziałało.
Zatrzymał się kierowca pick-upa i spytał gdzie chcę jechać - odparłem grzecznie, że marzy mi się Medellin. Nie bardzo zrozumiałem dokąd jedzie kierowca, ale stwierdziłem, że musi być po drodze, skoro pomaga mi zapakować rower na pakę. Ja zostałem z rowerem rozsiadając się wygodnie na pace obok niego. Nie bardzo wiedziałem tak daleko mnie podwiezie i modliłem się w duchu, żeby chociaż zabrał mnie do przełęczy, stamtąd już sobie jakoś jutro dojadę.
Dopiero znak 80 km do Medellin zaczął napawać mnie optymizmem i mój apetyt zaczął rosnąć. Niech mnie zabierze do samego Medellin, ależ by było cudownie. 
Zatrzymaliśmy się na zboczu góry, z której widok rozpościerał się na całą dolinę wypełnioną zabudowaniami Medellin i miast ościennych. Tu mieszka z tego co zrozumiałem. Jazda się więc skończyła, ale dotarłem praktycznie na miejsce.
Mój wybawca spytał się mnie co teraz planuję, gdzie się zatrzymam. Czy mam adres do swojej znajomej? Oczywiście, że ... nie. No bo po co, pewnie wpadnę na nią przypadkiem w tym kilkumilionowym mieście. To może do niej zadzwoń? Chętnie, ale telefon mi tu nie działa. Fantastycznie jestem przygotowany....
Dyktuję po hiszpańsku numer do Any i Frances do niej dzwoni.
 - Witam, mam tu twojego znajomego, Grega, zabrałem go z drogi, bo nie miał siły jechać. Jak jechałem do swojej farmy to go widziałem, a wracając widziałem go parę metrów dalej...
Strasznie chyba kłamał, bo przecież przemieściłem się na pewno o więcej metrów niż tylko parę...
Zdjąłem bagaże, poczekałem na Anę kolumbijskie 30 minut i załadowaliśmy się do taksówki. Rower musiał zostać u mojego wybawcy...
 - Odbierzemy go jutro.... kolumbijskie jutro. 

FOTO RE-WE-LACJE #8 - HACJENDA NAPOLES

W Doradal, małej mieścinie leżącej na trasie Bogota - Medellin, zlokalizowany jest jeden z obowiązkowych punktów na turystycznej mapie Kolumbii. Letnia rezydencja Pablo Escobara - króla kokainy w głównej mierze odpowiedzialnego za niegdyś fatalną reputację całego kraju. To on przyczynił się do powstania tak zwanej kultury śmierci. Tematu oceny tego pana się raczej nie podejmę, bo nie czuję się kompetentny, ale możecie razem ze mną zwiedzić jego letnią rezydencję, lub to co z niej pozostało. 


Do samego Doradal dotarłem dość późno, więc na samo zwiedzanie nie zostało mi za wiele czasu. Nie przeszkodziło mi to zupełnie wybrać się do Hacjendy na piechotę. Przecież skoro brama jest przy głównej drodze to nie ma sensu płacić za jakiś transport, oblecę wszystko w momencik i jeszcze nie będę wiedział co z czasem zrobić. Zdziwiłem się tylko, że nie chcieli ode mnie żadnej zapłaty za wejście. I ruszyłem.
Hacjenda była jednak głęboko zakamuflowana i dojście do tej właściwej bramy, już z poborem opłat za wejście zajęło mi praktycznie cały czas na zwiedzanie. Przynajmniej mogłem się nacieszyć powyższymi widokami.
Dodatkowo stanowiłem całkiem niezłą atrakcję dla zawsze wścibskich i ciekawskich kolumbijskich krów. Są one jednak o niebo lepsze od kolumbijskich psów, których ciekawość wkracza najczęściej w fazę - 'gdybyś tak szybko nie jechał, to bym sobie Ciebie skosztował'
Przy bramie już właściwej zakupiłem bilet i kasjerka poinformowała mnie dość powściągliwie o moich opcjach na zwiedzanie. Na piechotę nie mogę, bo jest za daleko i jest zakaz. Mogę za to wynająć motorek, który mnie wspaniale obwiezie po wszystkich atrakcjach. W tym momencie całym sobą zaprezentowałem swoją zwyczajową taniość i zrobiłem wielkie oczy. Jak to nie można na piechotę, to przecież bez sensu?! Po krótkiej wymianie zdań i testowaniu swoich umiejętności negocjacyjnych kasjerka przyznała się jednak do jeszcze jednej - możemy cię w ramach biletu zawieść naszym samochodem. Ha, chociaż raz udało mi się uniknąć zrobienia w turystę i z dwóch opcji wybrałem darmową, tą w cenie biletu a nie za ponowną jego cenę. Pan od motorka czekającego na zakończenie naszych negocjacji nie był zachwycony ani ich przebiegiem ani rezultatem.
Mimo że opcja darmowa nie zakładała wizyty u hipopotamów, kierowca mnie tam zawiózł. Bynajmniej nie dlatego że chciał być dla mnie miły, on po prostu chciał zjeść sobie zielone mango ze swoją dziewczyną, która w tamtym punkcie pracuje. 



Pablo Escobar tak się dorobił na narko-biznesie, że lekką ręką zafundował sobie prywatne zoo, stado hipopotamów to tylko czubek góry lodowej. Po przejęciu przez państwo jego farmy, zoo zachowano, dodając do tego park tematyczny z dinozaurami. Już po obejrzeniu hipopotamów, najbardziej tuż za ludźmi złośliwych ssaków, kierowca nie miał już prawdopodobnie więcej dziewczyn w innych rejonach parku, bo odwiózł mnie do kolejnej, wewnętrznej bramy. Tu przewodniczka opowiadała mi coś przez kilka minut, a ja nie chcąc żeby się zorientowała, że niewiele rozumiem, powtarzałem za nią te znane mi słowa. Gdy jednak powtórzyłem za nią słowo DINOZAURY spojrzała na mnie jak na totalnego kretyna i znacząco dodała - REPLIKI DINOZAURÓW. Wyszło więc na to, że wierzę, że dinozaury nadal żyją. Tak się zbłaźniając już na wstępie z oglądania REPLIK DINOZAURÓW zrezygnowałem w ogóle i ruszyłem w drugą stronę. Do ruiny willi Pablo.



Przed kolejną bramą, już tą ostatnią i właściwą wystawione są pojazdy niegdyś należące do Pablo. Jak widać nie są one w najlepszym stanie i to nie dlatego że narko-król o nie odpowiednio nie dbał. Po zastrzeleniu go pod koniec lat 90-tych* [lekko przekłamałem - 2 grudnia 1993 to raczej nie będzie koniec lat 90-tych] na jednym z dachów w Medellin wszystko co do Pablo Escobara należało przeszło na własność rządu. Gotówka i środki pieniężne w znacznym stopniu zasiliły państwowy budżet, na kolekcji samochodów podobnie jak na samym domu postanowiono się jednak wyżyć.