poniedziałek, 17 grudnia 2012

KAWA Z KARDAMONEM, CZY ZE ŚWINIAMI?!

Kolumbia słynie na świecie głównie ze względu na sypkie materiały produkowane na skalę masową. O kokainie pisać jednak nie będę, bo jestem bardzo w tej działce niekompetentny. Kawę z drugiej strony mogę zdecydowanie zaliczyć do tematów, na które mam aż za dużo do powiedzenia. Dłuższy pobyt w okolicach Etiopii jak również styczność z kawą kenijska sprawia, że zupełnie bez zażenowania mogę stwierdzić, że Kolumbijskiej kawy marki 'Cafe Uribia' nic na świecie nie przebije. Teraz dodatkowo znam wszelkie realia jej powstawania. Jest to oczywiście kawa produkowana przez ojca Any, ale nie tylko dlatego jest najlepsza.
Finca La Elisa znajduje się już na obrzeżach tradycyjnego kawiarskiego rejonu Kolumii (Cafe terra). Delikatny zapach unoszący się w powietrzu zrobił na mnie dodatkowe wrażenie ze względu na tereny, które mijaliśmy po drodze. W pewnym miejscu, przejeżdżaliśmy przez wioskę zajmującą się garbowaniem zwierzęcych skór. Fetor, który się tam unosi, sprawia, że zapamiętany z dzieciństwa specyficzny zapach miasteczka Świecie zdaje się zupełnie naturalnie nadawać do produkcji perfum. Z górnej półki.
Nasz spacer po plantacji kawy miał być wyjątkowy nie tylko ze względu na walory pejzażowe, ale też na dodatkowe towarzystwo. Do naszej małej grupki dołączyła bowiem najprawdopodobniej pierwsza Kolumbijka, która została muzułmanką. 


Jej historia, którą oczywiście musieli mi później jeszcze raz na nowo opowiedzieć, bo wszystko jak zwykle zrozumiałem na opak, jest dość wyjątkowa. Urodzona i wychowana w Kolumbii, gdzie wpływów islamu szukać po prostu nie warto bo ich nie ma, oglądała kiedyś program na jednym z edukacyjnych kanałów. Gdy usłyszała z ekranu telewizora wzywanie muezzina do modlitw, poczuła to wezwanie bardzo osobiście. Przeżyła coś na podobieństwo katharsis znanego z antycznej Grecji i coś się w niej zmieniło. W jakiś nie do końca dla mnie jasny sposób zaczęła korespondować przez internet z jakimś jedenastolatkiem z Maroko i te z nim rozmowy przypieczętowały wybór jej życiowej drogi. W tej chwili już zamężna mieszka w Egipcie i poświęca prawie całe swoje życie naukom islamu. Nie mi oceniać jej wybory, tak naprawdę jeżeli ona jest z tym wszystkim szczęśliwa to można jej tylko pogratulować odwagi i determinacji w tego swojego szczęścia poszukiwaniu. Ana i Sergio mieli jednak bardzo jednoznaczną reakcję na jej opowieść - kompletne zdziwienie i autentyczna niemożność zrozumienia jak to się stało, że postanowiła zamienić latynoski krąg kulturowy na muzułmański. Z tej perspektywy mogę się z nimi mocno zgodzić, nie wydaje się to szalenie naturalna kolejność rzeczy, odrzucenie tego mocno hedonistycznego i pełnego radości stylu życia, na rzecz wynikających z religii zaostrzeń i ograniczeń. To zszokowanie wymieszane z niedowierzaniem sprawiło, że ciężko wyobrazić sobie bardziej egzotyczne towarzystwo do jakiegokolwiek spaceru. A już do przechadzki pośród krzewów kawy w szczególności. 
Powracający jak bumerang temat jadowitych pełzaczy został wzmocniony wizją gromad tarantul lubiących z im tylko znanych powodów skazać na ludzi i ich gryźć. Strategicznie ustawiłem się jako przedostatnia osoba w naszej grupie. Dzięki temu wszelkie, nawet te najbardziej przymulone jadowite podłości zdążą już się zająć kimś innym, jak również nie muszę się z niepokojem ciągle oglądać za siebie. Tak długo jak słyszę za sobą kroki jestem ubezpieczony.
Kawa rośnie sobie wyjątkowo spokojnie na niewysokich krzakach, które są co roku przycinane. Raczej z pragmatycznych pobudek związanych z łatwością jej zrywania niż jakichś szczególnie istotnych zabiegów pielęgnacyjnych. W momencie gdy jest już wystarczająco odkarmiona i gotowa do przetworzenia nabiera intensywnie czerwonej barwy. Stąd stosunkowo łatwo można dokonać wstępnej selekcji i zapewnić jej najlepszą jakość. Całego przeglądu innych już bardziej pielęgnacyjnych zabiegów teraz nie wymienię, bo do tego potrzeba lat nauki. Dla chcących włączyć się w światowy rynek kawy w roli producentów mogę nadmienić jedynie, że kawa chłonie wszelkie zapachy na jakie jest wystawiona. Ze względu na to raczej nie warto jej sadzić ani przy kurniku, ani przy fermie świń. W Fince La Elisie obeszli ten problem sadząc przy kawie krzaki kardamonu. To właśnie to towarzystwo sprawia, że aromat 'Cafe Uribia' jest zupełnie unikatowy. Na marginesie, poznanie tego faktu, pozwoliło mi w końcu zrozumieć skąd się bierze problem 'etiopskiej lury' - zapewne tam kawa jest sadzona tylko i wyłącznie na śmietniskach. Chyba dlatego jest tak bardzo niepijalna. 

Po zerwaniu owoc krzewu kawy trzeba przepuścić przez kilka specjalnie skonstruowanych maszyn, porozdzielać na jakościowe kategorię, dobrze osuszyć, również z dala od świń, wyprażyć, robiąc to wszystko z aptekarską precyzją. Później można się już nią cieszyć, a jeszcze raz podkreślam, jest czym w przypadku tej kawy.

środa, 12 grudnia 2012

CENTRUM KOPERNIKA vs. PARQUE EXPLORA

Osobom, które są przekonane, że podział świata na kraje pierwszej, drugiej i trzeciej kategorii jest nadal ostry i jednoznaczny może się to wydać nieprawdopodobne. Jednak jest to niezbywalnym faktem, że Centrum Kopernika nie jest jedynym tego typu miejscem na świecie. W Medellin dla mniej lub bardziej lokalnych dzieciaków przygotowano podobną formę rozrywki. Różnica jest jednak znacznie większa niż sama nazwa. Osobiście w Centrum Kopernika nie byłem, znam tylko relację z pierwszej ręki. Doświadczenia i eksponaty robią ponoć spore wrażenie, jest to jednak miejsce trochę frustrujące. W szczególności gdy już wprowadzimy tysiąc komend koniecznych do przeprowadzenia eksperymentu i nagle zza naszych pleców wychynie się jeden niepełnoletni z drugim biegających od ściany do ściany z równie rozbieganym wzrokiem i trzepocącymi się ponad głowami rękami, które wciskają bez szczególnego pomysłu przyciski na chybił trafił niszcząc skrupulatnie przygotowany eksperyment. Otóż w Medellin, w Parque Explora nie zanotowałem ani takiej chmary zdolnych do wszystkiego uniesionych rąk, ani nawet pojedynczego, zbyt energicznego i natarczywego egzemplarza. Wniosek nasuwa się samoistnie, celem bliskiego spotkania ze światem nauki zdecydowanie korzystniej jest wybrać się do Medellin, do Parque Explora niż do rodzimego Centrum Kopernika. Dla tych, którzy nie są do końca sprzyjający mojej racji, poniżej zamieszczam dodatkową garść zachęt.

Już za bramką po okazaniu biletu zostałem przejęty przez obsługę. Całkiem atrakcyjna dziewczyna pilnująca, żeby Repliki Dinozaurów zachowywały się chociaż względnie przyzwoicie zaczęła mi tłumaczyć na czym polegają eksperymenty dostępne przy wejściu. Szybko się połapała, że niewiele do mnie dociera, niezrażona zapakowała mnie na mini-karuzelę i rozkręciła. Eksperyment pokazuje, że im bliżej ciało środka karuzeli, tym się człowiek prędzej kręci. Po pierwszej próbie wychylenia tułowia wstecz zachwyciłem się tym prawem fizyki, ale później już mi tak wesoło nie było. W pozycji wychylenia karuzela nie pędziła jak oszalała, szalenie była to jednak pozycja niewygodna. Po skorygowaniu postawy i wyprostowaniu postury świat zaczął mi tak wirować, że już nawet nie wiedziałem ani gdzie ani po co jestem. W głowie kołatała mi się tylko jedna myśl. Jak to zatrzymać, tudzież, jak to ładnie powiedzieć po hiszpańsku, tak żeby ta urocza dama mnie zatrzymała. Ubezwłasnowolniony zdołałem powiedzieć po hiszpańsku jedynie "Jak...?" i było to chyba odpowiednio zadane pytanie, bo zostałem zatrzymany. Moje zaufanie do własnej znajomości hiszpańskiego zostało na tyle nadwyrężone, że z pozostałych eksperymentów na świeżym powietrzu zrezygnowałem. Obserwowałem sobie jedynie kolejne latynoskie piękności, jak sprawdzają odbicie swojej figury w lustrze z gwoździ. 
W środku postanowiłem zabawić się najpierw swoim wzrokiem. Tu również nie zostałem pozostawiony samemu sobie. Kolejna entuzjastycznie nastawiona przewodniczka postanowiła zabawić się moim wzrokiem razem ze mną. Na kole z różnej wielkości soczewkami próbowaliśmy potwierdzić moją wadę wzroku. Okazało się to dość trudne, bo w żadnej z zaproponowanych soczewek nie widziałem wystarczająco dobrze. Jeszcze większy wstyd czekał mnie podczas rozpoznawania kolorów. Mój pół-daltonizm od razu wyszedł na wierzch. Mocno już rozbawiona przewodniczka zafascynowana moją ślepowatością i niewrażliwością na barwy zaczęła mnie wypytywać o kolor moich ubrań za każdym razem próbując mnie przekonać, że się mylę. Na szczęście już od dawna mam słabość do intensywnych, czasem aż bijących po oczach kolorów ubrań. Dzięki temu wiedziałem, że trochę się ze mną droczy. Pozostawiłem ją tak roześmianą, i przeniosłem się do strefy bardziej dla mnie bezpiecznej. Do sali bez światła.
Tam już się nie musiałem martwić różnicą między różowym, a fioletowym. Dostałem do ręki piszczałkę, która ostrzegała mnie przed zbliżającą się gumową ścianą, której powinienem unikać, jeżeli chcę się z tego labiryntu kiedykolwiek wydostać. Dość specyficzne uczucie, na pewno trochę klaustrofobiczne. Miałem wrażenie, że idzie mi całkiem nieźle, zostałem jednak ostatecznie z labiryntu wyprowadzony. Moja próba wydobycia się była zbyt długotrwała.
Na jednym wdechu przeszedłem do budki, gdzie, dopiero po jakimś czasie zrozumiałem, słychać było odgłosy z własnego pogrzebu. Sam płacz był jeszcze w miarę znośny, o wiele gorzej gdy dźwięki żałobników zagłuszane były powoli przykrywającą mnie ziemią. Wyszedłem z własnego pogrzebu w połowie.  
Po takim dość siermiężnym przeżyciu miałem nieodpartą potrzebę czegoś bardziej rozrywkowego. Dołączyłem więc do gry z dwoma innymi turystami i kolejną przewodniczką. Zabawa polegała na przeprowadzeniu swojej postaci przez labirynt przy czym każda osoba była ustawiona przy innym boku planszy, a plansza z uporem maniaka co chwilę się przekręcała o kolejne 90 stopni. Załapanie nowej koordynacji i wysyłanie swojej postaci tam gdzie się chce po każdym przekręceniu planszy było coraz trudniejsze. Turystów zostawiłem jednak daleko w tyle, dopiero na ostatniej prostej przewodniczka wybiegła przede mnie i pozostało mi zgniłe drugie miejsce. Na pewno ćwiczyła latami żeby mnie pobić. 
Poza oglądaniem przez szybkę złośliwych węży i pewnie równie złośliwych pająków, jak również uroczych, szalenie jadowitych żabek, pozostała mi już tylko tak zwana sala multimedialna. Tam wpadłem w ręce dwóch przewodników, którzy bardzo się starali... niestety żaden z ich eksperymentów nie kończył się chociażby połowicznym sukcesem. Nawet gdy wydawało im się, że coś w końcu wyszło i powinno zrobić na mnie wrażenie, to tak się nie działo. Zaczęliśmy nadawać na tych samych falach dopiero przy wyjściu, gdy się okazało, że jeden z nich przeszedł trasę z Bogoty do Medellin na piechotę. Nie zupełnie to samo co rowerem, ale jak dla mnie bardzo imponujące podejście od turystyki. Tym wywarli na mnie wielkie wrażenie. 

Oszołomiony całą lawiną wrażeń z tego miejsca, zasiadłem przy jednym ze stolików na zewnątrz i próbowałem powrócić do rzeczywistości przy papierosie. Panie nauczycielki zwróciły mi jednak uwagę, że na pewno jest tu zakaz i palić nie powinienem. Po krótkiej rozmowie, gdy jak za każdym razem podkreślałem słabą znajomość hiszpańskiego, panie zaczęły mnie komplementować. Były to przedszkolanki, więc domyślam się, że z podobnym poziomem językowej znajomości mają styczność na co dzień. Tylko tym mogę wytłumaczyć ich komplementy i pobłażliwość.
Po wyjściu musiałem zadzwonić do Any, żeby ustalić nasz plan na resztę dnia. Moja moneta w publicznej budce jakimś dziwnym sposobem utknęła i telefonu wykonać nie mogłem. Odszedłem na bok zastanawiając się co dalej i w sposób oczywisty wykorzystując kolejny powód na papierosa. Zobaczyłem wtedy młodego chłopaka wpychającego do budki drut i siłującego się z moją monetą. Teraz już jest jasne dlaczego budka nie chciała ze mną współpracować. Podszedłem więc do delikwenta oczekując zwrotu nadal chyba mojej monety. Nie było to zbyt rozsądne, zaczął oczywiście udawać, że chyba się tej monety nie da wyciągnąć. Staliśmy tak przez chwilę i nawet nie wiem, który z nas był bardziej zażenowany tą sytuacją. Odpuściłem sobie ostatecznie tą niecałą złotówkę. Dalszy wzrost zażenowania z mojej strony nie był tego wart. To było najbliżej kradzieży jak się podczas pobytu w Ameryce Łacińskiej znalazłem.

sobota, 24 listopada 2012

TRICKY TRICKY HALOWEEN

Czasem mam wrażenie, że jestem w środku chaosu organizacyjnego, którego sam jestem powodem. Udało mi się jednak natrafić na kogoś kto bije mnie na głowę. Brat Any, Mauricio okazał się być rowerowym zapaleńcem i z jego pomocą oddałem rower na zasłużony i mocno konieczny przegląd. Podług moich podejrzeń w rowerze należałoby wymienić dosłownie wszystko, bo do żadnej części nie mam już wielkiego zaufania. Tym lepiej, że mogłem go oddać w zaufane ręce znajomych Mauricia. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że jest w Medellin organizowany nocny przejazd rowerowy na Haloween. Zapaliłem się do pomysłu jak pierwszoroczniak, zaś rowerowi znajomi obiecali zakończyć przegląd tak żebym mógł z nimi razem się przejechać. 
W dzień Haloween nadal nic nie było pewne, nie dostałem żadnej informacji, czy rower będzie gotowy czy nie. Plan na strój już miałem w głowie opracowany, nie robiłem jednak żadnych zakupów. Około 16 spotkałem się z Aną i dowiedziałem się, że rower jest gotowy i teraz musimy tylko znaleźć strój, bo o 18 peleton rusza. Bieganina po sklepie, w 10 minut strój więźnia kupiony możemy jechać po rower. Na parkingu przy samochodzie Mauricia okazało się jednak, że zupełnie zapomniał opłacić bilet za parkowanie. Musiał się więc wrócić parę pięter na dół, do centrum handlowego. To i tak niewielka sprawa dla osoby, która potrafi zostawić samochód z włączonymi światłami na noc, albo na chodzie i wejść do sklepu, tudzież zostawić wodę na gazie i wyjść z mieszkania i zupełnie nie korzystać z lusterek w samochodzie. Ja aż takim roztrzepańcem nie jestem, mi się tylko notorycznie zdarza zostawić tu portfel, tam telefon, gdzieś indziej znowu klucze.
Nasze spóźnienie na odbiór roweru i blokowanie pozostałych uczestników mocno jednak Mauricia nie krępowało. Mam wrażenie, że podąża ona dość ściśle za kolumbijskim przykazaniem brania wszystkiego na spokojnie. Dojechaliśmy na miejsce i okazało się, że rower owszem jest gotowy, ale dętka nie działa i nie mają innej. Czy ja mam zapas?! No właśnie nie bardzo, wyszedłem z domu rano nie do końca przewidując, że opłaci mi się z nim cały dzień paradować. Buty też miałem słabo rowerowe, bo jazda w japonkach wygląda mało profesjonalnie. Na powrót do domu czasu nie ma, walczymy więc z korkami i reperujemy dętkę u konkurencji. Zostaję odwieziony do roweru, przebieram się w łazience u jakichś ludzi no i możemy ruszać. Karma mi chyba nadal działa, bo jak zawsze, jakoś się wszystko ułożyło.

\Ruszamy spod domu naprawcy mojego roweru i krążymy po Medellin w mocno chaotyczny sposób. Ja póki co w klapeczkach, bo normalne buty ma mi podrzucić Mauricio jak tylko do nas dołączy. Prawym pasem, nagle lewym i nawrotka, tą drogą a później tamtą. Połapanie się w Medellin nie powinno być aż tak trudne, w końcu jak w praktycznie całej Kolumbii drogi są numerowane, a nie nazywane. Ja jednak już po chwili zupełnie nie wiem gdzie jestem. Pilnuję się więc moich nowych upiornych znajomych, mając ich za jedyną szansę na trafienie kiedykolwiek z powrotem do domu. 
Docieramy w końcu do głównej grupy, lekko kilkuset poprzebieranych zapaleńców rowerowych. Najpierw trasa wiedzie przez dzielnicę wąskich uliczek, gdzie raz po raz się zatrzymujemy rozdawać dzieciakom słodycze. Ja nie bo oczywiście nie zdążyłem nic nigdzie kupić. Rozdaję tylko to co sam uzbieram. Nie kitram sobie żadnych słodyczy. 
Najwięcej radości w tłumie wznieca osobnik przebrany za niemowlaka, widoczny na zdjęciu powyżej. Szczególnie gdy raz po raz drze się wniebogłosy wołając swoją mamę. Po wyczerpaniu zapasów słodyczy opuszczamy rejon małych uliczek i rozpoczyna się swoisty manifest rowerowy. Rowery są podnoszone i bojowe okrzyki zawładnięcia drogami wypełniają ulicę. 

Tak zagrzani bo boju władamy ulicami przez parę godzin budząc dużo radości zarówno wśród pieszych  jak i zmotoryzowanych. Zupełnie bezalkoholowa impreza, a muszę przyznać, że bawiłem się świetnie. 


RYBA PO GRECKU I INNE BZDURY

Wiecie, że każdy Grek widząc potrawę, którą nazywamy rybą po grecku zaśmiałby się szczerze nawet pomimo tego, że Grekom nie jest teraz do śmiechu. Pewnie podobnie by było z ruskimi pierogami, ukraińskim barszczem, i całą toną pozostałych narodowych potraw. Okazuje się, że to działa w dwie strony. Wczoraj kupiłem 'polski chleb' - w Kolumbii to duża słodka bułka z serem (?!)
To jednak nie jest aż tak szokujące jak tak zwane polskie kurczaki
To co widzicie to rzekomo jest polski kurczak, jeden z pary hodowanej na farmie rodziny Any. Zaoponowałem, bo mimo że w hodowli biegły nie jestem to jednak wiem, że to zwierze nawet koło polskiego kurczaka nie stało. Nikt mi w to nie uwierzył, więc musiałem to przyjąć za fakt i spadło na mnie nieoczekiwane zadanie. Ta parka kurczaków, tudzież kur, czy jakoś tak powinna znosić jaja. A tego nie robi. Mało tego są bardzo aspołeczne. Na tej farmie można znaleźć kubańskie koguty, kaczki, perliczki, gęsi, indyki. Tygiel jak w Londynie. Jedynie polskie kury trzymają się zawsze razem i nie chcą żadnej interakcji z pozostałym ptactwem. 
Powiedziałem Anie, że nie ma się czym przejmować i jest to sytuacja zupełnie normalna. Zapewne te kury są po prostu bardzo leniwe i dlatego jajek nie znoszą. A jeżeli chodzi o to, że zawsze są razem i trzymają się na uboczu to też można szybko wyjaśnić. Na pewno coś kombinują... one już tak mają.
Rozmowa z kurami okazała się mało owocna, chyba udawały, że po polski nie mówią i przede mną też zaczęły uciekać. No nic, trzeba poczekać i zobaczyć co kombinują. Z drugiej jednak strony możemy być dumni, że takie przebiegłe i cwane ptaki są nazwane po nas. To o wiele lepiej niż gdyby perliczki były polskie, bo to są potwornie głupie ptaki, zero intelektu, zupełnie.

To zdjęcie wyjaśni wam wszystko na temat intelektu ptaków. Po tym jak opowiedziałem tej grupce bardzo dobry żart tylko kaczka zakumała, obie gęsi zaś wydają się totalnie zagubione i nawet gdybym powtórzył tez żart ze sto razy nic by nie załapały. Otóż właśnie w ten sposób odpowiedziałem wam na jedno z tych zasadniczych pytań, które na pewno spędza wam sen z powiek. Dlaczego się mówi, głupia jak gęś? Bo to są głupie ptaki i tyle. Zagadka rozwiązana
Ta perliczka z kolei sprawdza czy ją widzę. Otóż tak, gdy ona sprawdza czy ją widzę to ja ją wtedy widzę. Nie jest to pewnie szczyt perliczego debilizmu, ale bałem się że próba złapania całej perliczki, a już nie daj Boże całej ich watahy, zerwie mi kliszę w aparacie. Musicie mi więc zaufać, perliczki są najgłupszymi ptakami na świecie. :)


piątek, 23 listopada 2012

LUDOWE STROJE KOLUMBIJSKIE


Pierwszy weekend w rejonach Medellin spędzić mieliśmy z Aną i jej chłopakiem Sergio w typowy sposób, wypoczywając na farmie. Na warsztat poszła najpierw farma należąca do rodziny Sergio, gdzie ponoć uprawiają ziemniaki. Po wizycie tam mam jednak wrażenie, że ziemniaki pojawiły się w rozmowie tylko po to, żeby sprawić mi przyjemność, bo farma nie wyglądała na zbyt dużo produkującą. Nie jest to też typowy domek poza miastem, bo w tej rezydencji pomieścić można mieszkańców wybranego z polskich województw.
Do naszego grona dołączyły jeszcze dwie znajome pary Any i turysta z Australii. Problemy zaczęły się jednak już przed dojechaniem na miejsce. Wszyscy się spotkaliśmy w jednym z centrów handlowych w celach zakupu prowiantu. Przy kasie wyjęto jednak z koszyka jeden karton Aguardiente (alkoholowy przebój kolumbijski o mocnym posmaku anyżku), bo ja nie będę piła, ja tylko trochę, a oni to już w ogóle. Ja sam zachowałem się jakbym po raz pierwszy wybierał się ze sobą na imprezę i nawet nie pisnąłem, gdy zostaliśmy przy tylko 1 litrze alkoholu na 8 osób. Chyba straciłem formę, albo zbytnio się w Kolumbii zrelaksowałem nie reagując na to ewidentne zagrożenie dobrego wieczoru.
Wszystko zapowiadało się bardzo dobrze, dotarliśmy na miejsce, trochę się pokręciliśmy przygotowując jedzenie, przenosząc stoliki, jednym słowem organizując wsparcie rozpoczynającej się fiesty. 
Grę w pokera zakończyłem tracąc wszystkie swoje klamerki jako pierwszy, tego dnia mój brak umiejętności w tej grze zdecydowanie pobił moje zwyczajowe szczęście. Po zbankrutowaniu siebie zacząłem trzymać kciuki za mojego sąsiada, chwilę później on też wszystko stracił i jakoś nikt pozostały przy stole już nie chciał mojego oficjalnego wsparcia. A szkoda, tak byśmy szybko skończyli i rozpoczęli kolejną rozgrywkę, a tak, bez mojego dopingu gra ciągnęła się niemiłosiernie. Tym bardziej, że a jakże, karton Aguardiente pozostał mglistym wspomnieniem. Zdołałem siebie przekonać, że może to i dobrze, może dzięki temu chociaż raz zakończę imprezę jak porządny, odpowiedzialny człowiek, myślący o dniu jutrzejszym.
Na szczęście nie było to postanowienie noworoczne i wielkiego wstydu nie ma, że za długo przy nim nie ostałem. Jakoś w trakcie rozmowy, już po ostatnim, nic nie rozstrzygającym rozdaniu kart, ktoś napomknął o tym, że w wiosce jest otwarty sklep. Więcej mi nie trzeba było, misja wyzwolenia kolejnej dawki Aguardiente z rąk na pewno okrutnego sprzedawcy na dobre się u mnie zadomowiła. 
Część grupy podobnie jak poprzednio w sklepie zajęła się próbą sabotażu, więcej nie trzeba... Pewnie że nie trzeba, ale jak będzie to się wszyscy chętnie napiją. W tym momencie już wiedziałem, że to do mnie należy takie poprowadzenie spraw, żeby alkoholu już nie zabrakło. Zostawiając pozostałych w trójkę udaliśmy się do sklepu i trafiłem do miejsca, które było jednym z bardziej magicznych w trakcie całej podróży. Sklep okazał się centrum wioski z większością mieszkańców w jego obrębie zgromadzonych. Głośna muzyka, tańce na ulicy i kolumbijki ubrane w jak mi doniesiono ludowe stroje - niemożliwie obcisłe kostiumy policjantek, tudzież, luźniejsze ale za to bardziej kuse stroje wróżek. Zastanawiałbym się dlaczego akurat tego dnia wszystkie panie postanowiły się tak specyficznie poubierać, ale skoro to stroje ludowe to być może są w tej wiosce po prostu szanują tradycję. 
Zamiast uwolnić butelkę z rąk sprzedawcy i zniknąć ponownie za winklem, postanowiliśmy skosztować jeszcze parę lufek i pochłonąć atmosferę. Po powrocie na farmę flaszka Aguardiente zniknęła szybciej niż pozwala przyzwoitość otwierając na oścież wrota do ponownego zadania sobie pytania i co teraz?!
Reklama wioskowego sklepu zajęła mi ponad godzinę, godzinę straconą na przekonanie pozostałych, że drugiego takiego miejsca na świecie nie ma i koniecznie musimy tam wrócić. Wróciliśmy i nic się tam już nie działo, niech ci co się wahali teraz żałują, że tych niby-policjantek nie widzieli...
Ja żałowałem rano, ale czegoś zupełnie innego...



FOTO RE-WE-LACJE #10 - SANTA FE DE ANTIOQUIA





To urocze miasto położone jest również w okolicy Medellin...








FOTO RE-WE-LACJE #9 - GUATAPE VS. EL PENOL

W niedalekiej odległości od Medellin znajduje się bardzo malownicza miejscowość Guatape. Można tam zaobserwować bardzo finezyjnie udekorowane fasady, można się również wspiąć na okoliczny monolit celem podziwiania krajobrazów. Zapraszam do Guatape...













NA PLANIE PIĘKNULI

Może są takie osoby, które nie znają absolutnego hitu eksportowego Kolumbii... Nie, nie chodzi o kokainę, mowa o serialu 'Brzydula', który podejrzewam w tej chwili ma już nawet północnokoreańską wersję. Ja oglądałem zawczasu wersję oryginalną w Polsce, oczywiście z czystej ciekawości, tego jak funkcjonują firmy w Ameryce Łacińskiej, a nie dla romantycznej historii między Betty a Don Fernando. W tym wszystkim najlepszy był jednak klan brzydul, zbiorowisko różnej maści niekoniecznie obiektywnie pięknych sekretarek i pracownic firmy EcoModa. Te ich knowania, podsłuchiwanie pod drzwiami przez szklankę, plotkowanie, obrabianie sobie nawzajem tyłka, no genialnie wymyślone i świetnie zagrane. 
Tak myślałem do tej pory, w trakcie pobytu w Medellin, zrozumiałem, że te ich zachowania nie są wymyślone i zagrane. To jest kolumbijska rzeczywistość. Sekretarka Any jest obecnie w okresie porodowym i w związku z jej przejściem na urlop zorganizowano dla niej tzw 'baby shower'. 
Przybyłem na tą imprezę trochę spóźniony i już praktycznie do końca wieczoru nie mogę powiedzieć, żebym załapał tok rozmowy. 
W momencie gdy dotarłem, sekretarka dla której impreza była zorganizowana właśnie się zbierała do domu, zostałem więc ja i jeszcze dwóch innych kolesi, plus grono całkiem uroczych Kolumbijek. Jak tylko oficjalna część przyjęcia została zamknięta nastąpiło szybkie przejście na właściwy tor rozmów - PLOTY. Te pierwsze były jeszcze zachowawcze, A w co ona się ubrała?, a wiecie co moja pomoc domowa zrobiła. Nie traciłem za wiele niewiele rozumiejąc. Impreza zdawała się dogorywać, nic już nie domawiano, więc jeden z kolesi postanowił się pożegnać. Reakcją reszty było szerokie zrozumienie i akceptacja. Ana pomyślała, że to też jest ten moment żeby się oddalić i zrobić sobie wycieczkę szotową po okolicznych barach. Na jej pomysł pożegnania się uniosło się wielkie larum - Nie, nie możesz, musisz z nami zostać. Negocjacje były bardzo zacięte. To wszystko się działo w tym samym momencie, gdy koleś który bez problemu się pożegnał jeszcze się zbierał. Musiał się dziwnie czuć, widząc jak pozostałym zależy na obecności Any, a jego nikt nawet nie próbował zatrzymać. Następnego dnia, próbowałem się dowiedzieć, kto to był i dlaczego tak go bez emocji pożegnano. Ana nie potrafiła sobie jednak przypomnieć tej sytuacji, wręcz nie wiedziała o kim mówię, bo nie zanotowała nikogo takiego przy stole.
Skoro już zostaliśmy wszyscy razem to razem wybraliśmy się na testowanie różnych szotów. Po dwóch atmosfera zupełnie się już rozluźniła i plotki nabrały odpowiedniego rozpędu. A kto z kim sypia, a która pracownica ma wystające zęby, a która nie wie jak dobrać buty do spodni, która z kolei nie mieści się w windzie, bo tak ma wielki tyłek. W końcu za co została zwoniona ta, a za co tamta. Większość z historii zupełnie mi uleciała, na szczęście szanując moją obecność co lepsze kąski tłumaczono dla mnie na angielski, więc również mogłem się dowiedzieć, że Vivian której wystają zęby zaczęła rozpuszczać plotki o tym, że sypia z prezesem, żeby zbudować sobie popularność. Zamiast popularności dostała jednak wypowiedzenie. Historii romansów wewnątrzbiurowych nawet nie zacznę wymieniać, bo można to wykorzystać na poprawę jakości scenariusza Klanu, tak żeby dobił ilością odcinków do Mody na Sukces. 
Nauczyłem się też bardzo ważnego słowa w kolumbijskich opowieściach - Marica, po polsku Geju. Tu bowiem każda historia powinna się zaczynać i kończyć tym sformułowaniem, jako przywołanie i odwołanie uwagi. W tłumaczeniu więc, koleżanki tak opowiadają sobie historie. " Aj, Geju, a widziałaś jak Hortensja się wczoraj wywróciła przed biurem i cała upaćkała w błocie, Aj Geju..." aż do momentu, gdy inna z pań znajdzie ten ułamek sekundy, żeby się przebić ze swoją historią. 
Ja rozumiejąc tylko to co było tłumaczone, a w pozostałych momentach próbując się domyślić, z reguły oczywiście źle, na czym polega pikantność kolejnej plotki. Po kolejnym szocie, gdzie na zagryzkę zaserwowano owoc posypany czymś tak pikantnym, że nadającym się tylko do tortur, powiedziałem płynnym hiszpańskim "Aj Geju, ale to jest pikantne" wprawiając wszystkich w wesołość i dowodząc swoich nowo nabytych umiejętności odpowiedniego korzystania ze słowa Marica. 
Sam wieczór oparty jedynie na opowiadaniu plotek już zaistniałych nie byłby jednak spełnieniem marzeń. Na podkrętkę postanowiono zatem że jedna z obecnych dziewczyn powinna zostać spiknięta z tym drugim Kolumbijczykiem. Gdy tylko wyszła na chwilę do toalety tak się poprzesiadaliśmy, żeby po powrocie musiała usiąść koło niego. Pomysł bardzo mi się spodobał i już wymyślałem jaką wymówkę wymyślić na te przesiadki jak wróci. Okazało się to niepotrzebne. Tu się gra w otwarte karty, więc gdy się spytała czemu się przesiedliśmy, jedna z dziewczyn powiedziała, bo chcemy żebyście się pocałowali. Bez kombinowania. 
Po kilkunastominutowych namowach plan został wypełniony i zaczęli się całować. Nowa plotka powstała. Zastanawiam się tylko, skoro w ich biurze pracuje nie więcej niż setka osób, a przez kilka tygodni zdołano uzbierać tyle nowych wieści o pozostałych współpracownikach, czy oni mają chociaż odrobinę czasu na pracę w trakcie pracy. Tego wieczora czułem się jakbym wstąpił na plan filmowy nowej wersji Brzyduli - Pięknuli.

KĄCIK KULINARNY #2 - Ajiaco!!!! Mondongo!!!!

Wbrew temu co można pomyśleć nie jestem jakimś szczególnym smakoszem. Zdecydowanie nie jestem też turystą kulinarnym przywożącym z różnych miejsc wspomnienia wyśmienitych smaków. Znalezienie odpowiedniego miejsca do spożycia posiłku również nie zajmuje mi wiele czasu, przeważnie kieruje się odległością od hotelu, a w wyjątkowych przypadkach ceną. W Kolumbii przeważnie nie do końca wiem co zamawiam. Lekcja na temat produktów spożywczych w moim multimedialnym kursie, który ze sobą wożę była tak wiejąca nudą, że ostatecznie pogrzebała moje ambicje nauczenia się hiszpańskiego podczas tej podróży. Prowadzi to do dwojakich efektów. Efekt pierwszy to mocne rozczarowanie. W jednym z kolumbijskich miasteczek spróbowałem zupy o zapadającej w pamięci nazwie Mondongo. Jest to zupa z krowiego żołądka, taka tutejsza wersja flaków, których w Polsce do tej pory nie odważyłem się spróbować. Przemęczyłem parę łyżek i musiałem się poddać. Nazwa Mondongo zapadła mi w pamięć, ale nie na tyle skutecznie, żeby wiedzieć co to za zupa. Kilka dni później jak każdego dnia polując na kalorie zasiadłem przy ulicznym straganie i pani zaproponowała kilka zup. Tylko nazwę Mondongo byłem w stanie jakoś skojarzyć, więc z entuzjazmem powiedziałem Tak, Tak Tak!!!. Gdy zupa wjechała na mój stół i spróbowałem przypomniało mi się, że bardzo tej zupy nie lubię. Trochę nie wiedziałem jak ledwo mówiąc po hiszpańsku wytłumaczyć się kucharce, że zupa na którą tak entuzjastycznie zareagowałem podczas zamawiania, nie smakuje mi najbardziej na świecie. Poczekałem aż zniknę z jej pola widzenia i oddaliłem się niepostrzeżenie, zapłaciwszy za zupę oczywiście już przy zamawianiu. 
Wszystko się jednak zawsze musi zrównoważyć. Po drugiej stronie skali jest z kolei zupa Ajiaco (czyt. achiako), którą uwielbiam najbardziej na świecie, a której nazwy uczyłem się trzy tygodnie. Teraz już pamiętam, szkoda tylko, że jest to tradycyjne danie rejonu Bogoty i na północy kraju raczej nie jest serwowane. 

Zupa ta składa się z kukurydzy, strzępków kurczaka, kaparów i innych. Te trzy składniki uwielbiam osobno, ale jak się okazuje zestawienie ich razem jest zupełnie przyzwoitym pomysłem. Gdzieś tam w internecie na pewno wiszą różnorakie przepisy na tą potrawę, spróbujcie, być może i wam zasmakuje. Ci, którzy szukają wrażeń, mogą się również pokusić o ugotowanie Mondongo, ale na taką ucztę to proszę mnie nie zapraszać...

środa, 7 listopada 2012

BADANIA MEDYCZNE STANU OWŁOSIENIA

Ana zaniepokojona była moją fryzurą. A w szczególności tym co tam może żyć pod moją nieuwagę i co może się szybko przenieść na jej kota. Oczywiście w ramach żartu.
Dmuchając jednak na zimne wolałem nie ryzykować spania na wycieraczce i zawczasu, jeszcze w Polsce zrobiłem sobie odpowiednie badania. Ten wypis zamieszczony poniżej został przez Anę przyjęty z dużą radością - już nie musi się o kota martwić. A ja, ja nie będę musiał koczować na świeżym powietrzu. :)

ANA... MAM TWOJEGO ZNAJOMEGO

Medellin jest istotnym punktem wyprawy ze względu na odwiedziny u Any, Kolumbijki poznanej na wymianie w trakcie studiów. Zależało mi na tym żeby znaleźć się w Medellin na weekend, tak żeby nie musiała na kacu biegać do pracy. Zadanie nie było jednak łatwe. Z Doradal oddalonego od Medellin o 150 km wyruszyłem w piątek. Ana zapewniała mnie co prawda, że jak już dotrę do Rio Claro, to mam całą drogę z górki. 
Chciałem jej wierzyć, ale mapa mówiła swoje. Rio Claro znajduje się na wysokości 300 metrów n.p.m., do Medelli zaś trzeba się przebić przez położoną na ponad 2000 metrów n.p.m przełęcz. To musiałyby być więc góry o niespotykanych wręcz anomaliach, żeby z 300 metrów na 2000 można było zjechać. Pod skórą miałem jednak nadzieję, że wbrew wszystkiemu to ona ma rację, a rzesza geografów i kartografów się po prostu zupełnie myli.
Jakkolwiek by nie było, przejechanie takiego odcinka rowerem w jeden dzień raczej nie jest zbyt wykonalne. Od wyruszenia w piątek miałem więc tylko jedną myśl. Muszę zorganizować jakiś transport - muszę do Medellin dojechać w piątek i już. W Rio Claro obserwując jak jednak zgodnie z moimi oczekiwaniami droga wzbija się w przestworza zatrzymałem rower i zacząłem łapać stopa lub autokar. Nie ważne czy za darmo, czy za opłatą, musi być jednak dziś i najlepiej już za chwilę.
Przez godzinę stania minęło mnie kilka większych autokarów, te jednak ze względu na bezpieczeństwo pasażerów zatrzymują się tylko w wyznaczonych miejscach. To miejsce gdzie stałem mimo że urocze do takich nie należało. Mniejsze busy raczej nie poradziłyby sobie z moim rowerem, więc mimochodem je sobie odpuściłem. Ogólnie ruch był niewielki i plan dojechania na czas sam zaczynał się ze mnie śmiać. Bez większego sensu ruszyłem jednak trochę do przodu, nie bardzo wiedząc jak się do Medellin przenieść. O 15 wiedziałem już że nawet samochodem nie uda mi się do Medellin dojechać przed zachodem słońca.
Słysząc jakichś samochód za sobą zatrzymałem się, łagodnie odwróciłem, uśmiechnąłem i wystawiłem zadarty do góry kciuk. Zadziałało.
Zatrzymał się kierowca pick-upa i spytał gdzie chcę jechać - odparłem grzecznie, że marzy mi się Medellin. Nie bardzo zrozumiałem dokąd jedzie kierowca, ale stwierdziłem, że musi być po drodze, skoro pomaga mi zapakować rower na pakę. Ja zostałem z rowerem rozsiadając się wygodnie na pace obok niego. Nie bardzo wiedziałem tak daleko mnie podwiezie i modliłem się w duchu, żeby chociaż zabrał mnie do przełęczy, stamtąd już sobie jakoś jutro dojadę.
Dopiero znak 80 km do Medellin zaczął napawać mnie optymizmem i mój apetyt zaczął rosnąć. Niech mnie zabierze do samego Medellin, ależ by było cudownie. 
Zatrzymaliśmy się na zboczu góry, z której widok rozpościerał się na całą dolinę wypełnioną zabudowaniami Medellin i miast ościennych. Tu mieszka z tego co zrozumiałem. Jazda się więc skończyła, ale dotarłem praktycznie na miejsce.
Mój wybawca spytał się mnie co teraz planuję, gdzie się zatrzymam. Czy mam adres do swojej znajomej? Oczywiście, że ... nie. No bo po co, pewnie wpadnę na nią przypadkiem w tym kilkumilionowym mieście. To może do niej zadzwoń? Chętnie, ale telefon mi tu nie działa. Fantastycznie jestem przygotowany....
Dyktuję po hiszpańsku numer do Any i Frances do niej dzwoni.
 - Witam, mam tu twojego znajomego, Grega, zabrałem go z drogi, bo nie miał siły jechać. Jak jechałem do swojej farmy to go widziałem, a wracając widziałem go parę metrów dalej...
Strasznie chyba kłamał, bo przecież przemieściłem się na pewno o więcej metrów niż tylko parę...
Zdjąłem bagaże, poczekałem na Anę kolumbijskie 30 minut i załadowaliśmy się do taksówki. Rower musiał zostać u mojego wybawcy...
 - Odbierzemy go jutro.... kolumbijskie jutro. 

FOTO RE-WE-LACJE #8 - HACJENDA NAPOLES

W Doradal, małej mieścinie leżącej na trasie Bogota - Medellin, zlokalizowany jest jeden z obowiązkowych punktów na turystycznej mapie Kolumbii. Letnia rezydencja Pablo Escobara - króla kokainy w głównej mierze odpowiedzialnego za niegdyś fatalną reputację całego kraju. To on przyczynił się do powstania tak zwanej kultury śmierci. Tematu oceny tego pana się raczej nie podejmę, bo nie czuję się kompetentny, ale możecie razem ze mną zwiedzić jego letnią rezydencję, lub to co z niej pozostało. 


Do samego Doradal dotarłem dość późno, więc na samo zwiedzanie nie zostało mi za wiele czasu. Nie przeszkodziło mi to zupełnie wybrać się do Hacjendy na piechotę. Przecież skoro brama jest przy głównej drodze to nie ma sensu płacić za jakiś transport, oblecę wszystko w momencik i jeszcze nie będę wiedział co z czasem zrobić. Zdziwiłem się tylko, że nie chcieli ode mnie żadnej zapłaty za wejście. I ruszyłem.
Hacjenda była jednak głęboko zakamuflowana i dojście do tej właściwej bramy, już z poborem opłat za wejście zajęło mi praktycznie cały czas na zwiedzanie. Przynajmniej mogłem się nacieszyć powyższymi widokami.
Dodatkowo stanowiłem całkiem niezłą atrakcję dla zawsze wścibskich i ciekawskich kolumbijskich krów. Są one jednak o niebo lepsze od kolumbijskich psów, których ciekawość wkracza najczęściej w fazę - 'gdybyś tak szybko nie jechał, to bym sobie Ciebie skosztował'
Przy bramie już właściwej zakupiłem bilet i kasjerka poinformowała mnie dość powściągliwie o moich opcjach na zwiedzanie. Na piechotę nie mogę, bo jest za daleko i jest zakaz. Mogę za to wynająć motorek, który mnie wspaniale obwiezie po wszystkich atrakcjach. W tym momencie całym sobą zaprezentowałem swoją zwyczajową taniość i zrobiłem wielkie oczy. Jak to nie można na piechotę, to przecież bez sensu?! Po krótkiej wymianie zdań i testowaniu swoich umiejętności negocjacyjnych kasjerka przyznała się jednak do jeszcze jednej - możemy cię w ramach biletu zawieść naszym samochodem. Ha, chociaż raz udało mi się uniknąć zrobienia w turystę i z dwóch opcji wybrałem darmową, tą w cenie biletu a nie za ponowną jego cenę. Pan od motorka czekającego na zakończenie naszych negocjacji nie był zachwycony ani ich przebiegiem ani rezultatem.
Mimo że opcja darmowa nie zakładała wizyty u hipopotamów, kierowca mnie tam zawiózł. Bynajmniej nie dlatego że chciał być dla mnie miły, on po prostu chciał zjeść sobie zielone mango ze swoją dziewczyną, która w tamtym punkcie pracuje. 



Pablo Escobar tak się dorobił na narko-biznesie, że lekką ręką zafundował sobie prywatne zoo, stado hipopotamów to tylko czubek góry lodowej. Po przejęciu przez państwo jego farmy, zoo zachowano, dodając do tego park tematyczny z dinozaurami. Już po obejrzeniu hipopotamów, najbardziej tuż za ludźmi złośliwych ssaków, kierowca nie miał już prawdopodobnie więcej dziewczyn w innych rejonach parku, bo odwiózł mnie do kolejnej, wewnętrznej bramy. Tu przewodniczka opowiadała mi coś przez kilka minut, a ja nie chcąc żeby się zorientowała, że niewiele rozumiem, powtarzałem za nią te znane mi słowa. Gdy jednak powtórzyłem za nią słowo DINOZAURY spojrzała na mnie jak na totalnego kretyna i znacząco dodała - REPLIKI DINOZAURÓW. Wyszło więc na to, że wierzę, że dinozaury nadal żyją. Tak się zbłaźniając już na wstępie z oglądania REPLIK DINOZAURÓW zrezygnowałem w ogóle i ruszyłem w drugą stronę. Do ruiny willi Pablo.



Przed kolejną bramą, już tą ostatnią i właściwą wystawione są pojazdy niegdyś należące do Pablo. Jak widać nie są one w najlepszym stanie i to nie dlatego że narko-król o nie odpowiednio nie dbał. Po zastrzeleniu go pod koniec lat 90-tych* [lekko przekłamałem - 2 grudnia 1993 to raczej nie będzie koniec lat 90-tych] na jednym z dachów w Medellin wszystko co do Pablo Escobara należało przeszło na własność rządu. Gotówka i środki pieniężne w znacznym stopniu zasiliły państwowy budżet, na kolekcji samochodów podobnie jak na samym domu postanowiono się jednak wyżyć.