czwartek, 4 października 2012

JAK ROBIŁEM BADANIA W MADRYCIE

Na zakończenie Europejskiej wycieczki postanowiłem zrobić sobie porządne ważenie, takie profesjonalne z podziałem na mięśnie i tłuszcz. Znalazłem w internecie jakąś stronę po hiszpańsku pewniej kliniki w Madrycie, gdzie wydawało mi się, że takie badanie mogą mi zrobić. Ponieważ na mapie wydawało się, że klinika jest zlokalizowana tuż przy stacji metra Arguelles nie pomyślałem, żeby sobie zapisać dokładny adres. Wziąłem swój plecaczek i ruszyłem przed siebie. Wyszło inaczej niż się spodziewałem i przypomniał mi się wiersz o kaczce dziwaczce co nigdy nie wiedziała co się gdzie kupuje...
Dojazd na upatrzoną stację metra nie był trudny, sprawy zaczęły się komplikować dopiero jak wyszedłem ponownie na świeże powietrze. Dotarłem do drogi, na której miała być rzeczona klinika i zacząłem się rozglądać. Po kilkunastu metrach ją znalazłem, tak mi się przynajmniej wydawało. Nazwa pasowała, chociaż muszę szczerze przyznać, że po drodze zapomniałem jak się ta klinika nazywa. Ale to musi być tu.
- Hola! - czy mówisz po angielsku? - zacząłem rozmowę z recepcjonistą
 - Troszeczkę - odpowiedział szczerze.
Za bardzo się tym nie zmartwiłem, bo nawet jeśli będzie kłopot językowy to przecież wie, jakie tu robią badania i od razu rozpozna po moim starym wydruku co mi chodzi po głowię. Wyciągam więc stary wydruk i zaczynam okrężne tłumaczenia.
 - Przyjechałem rowerem z Polski i chciałbym zrobić sobie takie badania, żeby zobaczyć jak dużo zgubiłem tłuszczu i ile nabrałem mięśni
 - Ale to nie u nas - odpowiedział recepcjonista
 - To nie możliwe, sprawdzałem waszą stronę na internecie i było tam napisane, że robicie takie badania - trochę załgałem, ale nie miałem nic do stracenia, a nie chciało mi się odkładać tej sprawy na następny dzień
 - No, to jakaś pomyłka, my się tu zajmujemy tylko zębami, nie robimy takich badań, jak to - odpowiedział rozbawiony recepcjonista
 - Aha, no to faktycznie, to może gdzieś dalej muszę iść - powiedziałem nadal trochę zdziwiony, bo byłem pewien, że klinika, której nazwę zapomniałem nazywa się właśnie tak jak miejsce, w którym się obecnie znajduję
Wyszedłem. Po przejściu kilkunastu kroków zobaczyłem następną klinikę po drugiej stronie ulicy. Ale jestem głupi, przecież to jest tutaj. Próbuję otworzyć drzwi, ale pani w poczekalni pokazuje mi, że muszę zadzwonić, to mi otworzą. Dzwonię i zostaję wpuszczony. Rozmowa zaczyna się podobnie
 - Tylko trochę mówię po angielsku
 - Ja podróż rower z Polski do Madrytu (wykorzystuję całe moje zapasy znajomości hiszpańskiego)
 Pokazuje świstek i pani mówi - Tak, robimy takie badania
 - Genialnie - ucieszyłem się - a, ile takie badanie będzie kosztować.
Pani wzięła kartkę i zaczyna pisać 1....2....0....Euro.
Cholera, 120 Euro, za badanie, które tak na prawdę nie jest mi koniecznie potrzebne, to trochę dużo. 
Pani pokazuje mi ulotkę, taka cena, bo dwa badania w cenie promocyjnej.
Acha, to zaczynam negocjacje. 
 - Ale ja tu jestem tylko parę dni, nie muszę robić tego badania podwójnie. Nie mogę zapłacić tylko za jedno.
 - Zaczynamy się coraz słabiej porozumiewać - pani chyba mi mówi, że taka jest cena i nie da się z tym nic zrobić.
Po 10 minutach negocjacji pani jeszcze raz patrzy na mój stary wydruk i dostaje olśnienia. Takich badań oni tu nie robią. To jest klinika ortopedyczna i robią jakieś badania stóp. Pokazuje mi przykładowy wydruk.
Ponownie jestem szalenie zdziwiony, przecież to na pewno miało być tutaj. Ale spoko ortopeda, to ortopeda. Udaję się w stronę drzwi i nie wiele myśląc wciskam guzik przy drzwiach. Myślałem, że w ten sposób włączę brzęczek i zwolnię blokadę z drzwi. Zamiast tego wyłączyłem światło w całej recepcji. Przepraszam wszystkich bardzo i wychodzę po prostu naciskając klamkę. 
Kilkanaście metrów dalej widzę Europejską Klinikę Walki z Otyłością. Co prawda na pewno nazywa się zupełnie inaczej, niż to miejsce co znalazłem w internecie, ale jeżeli jest jakiekolwiek miejsce w Madrycie, gdzie mnie porządnie zważą to chyba tu.
 - Hola! Czy mówicie po angielsku? - zagaduję recepcjonistki
 - Nie. - pada odpowiedź 
Hmmm, no to lipa, a już jestem tak blisko, zaczynam więc znowu moją hiszpańską pogawędkę o rowerze i podchodzi do mnie urocza dama i proponuje pomoc w tłumaczeniu. Opowiadam jej o co mi chodzi, a ona tłumaczy na hiszpański. Panie w recepcji nabierają wesołości i po kolei każdemu pracownikowi, który przychodzi opowiadają moją historię i wszyscy się zaśmiewają. Ale tak z sympatią, więc zupełnie mi to nie przeszkadza. Dowiaduję się, że oczywiście mają takie badania, ale mają teraz dużo pracy. Może zechcę się umówić na jutro. Mówię, że w zasadzie nie ma problemu, ale chcę tylko badanie, bez wizyty u lekarza i bez konsultacji i oferuję, że mogę poczekać ile tylko sobie życzą. Zgadzamy się na takie warunki i siadam na kanapie.
Zapomniałem zapytać o cenę, więc wstaję i pokazuję kartę kredytową i pytam czy mogę tak zapłacić czy tylko gotówką. Jestem już bez mojej tłumaczki po została poproszona do gabinetu, więc sam nawet nie wiem o co pytam, bo tak mi brakuje odpowiednich słów. Panie chwilę debatują i ostatecznie jedna z nich mówi pięknym angielskim
- To prezent dla ciebie - 
Wydałem z siebie okrzyk radości i tak stoimy przy kontuarze i się wszyscy z czegoś cieszymy.
W trakcie oczekiwania wraca moja tłumaczka, Peria, i rozmawiamy sobie o tym i o tamtym. Peria, jest pół Kolumbijką, pół Ekwadorką, ale większość życia mieszkała w Stanach. Rozmowa sprawia nam wiele radości i raz po raz jej perlisty śmiech wypełnia całą poczekalnie. Dodatkowo działa na mnie bardzo mocno jej miękki hiszpański akcent i aura, którą wokół siebie rozsiewa. Czuję, że mógłbym się w niej zakochać. Mam wrażenie, że tak będzie wyglądała większość rozmów, w Ameryce Łacińskiej. Jestem teraz u bram niebios i już w niedzielę samolotem tą bramę przekroczę. 
Peria zapewniła mnie, że na pewno mnie tam gdzieś szybko zatrudnią, więc już się nie martwię o swoją przyszłość. Praca już chyba tam na mnie czeka... Przestaję się nawet martwić tym, że te 5 tygodni jazdy rowerem kosztowały mnie tylko 6 kg. 


EUROPA - FAKTY I MITY

W trakcie takiej bądź co bądź niespiesznej wyprawy można zrewidować swoje wyobrażenie o Europie. Niektóre zakorzenione mity popadają w niełaskę, inne zaś się tworzą. Zapraszam was więc na wybór tych drobnych obserwacji, które przez ostatnie parę tygodni poczyniłem. Gwarantuję najwyższą jakość wypunktowanych poniżej Faktów. Takich faktów nie znajdziecie ani w Faktach ani w Faktach po Faktach:

  • We Francji autobusy zarówno miejskie jak i międzymiejskie prowadzą wyłącznie kobiety. Zawsze
  • W Hiszpanii tirówki nie stoją przy ulicy. Mają swoje białe plastikowe krzesełka na których pewnie wygodniej im się czeka na to na co czekają.
  • Parki narodowe we Francji są szalenie nieatrakcyjne. Zawsze tam potwornie wieje i jest generalnie bardzo nie przyjemnie. Gdyby ktoś jednak czuł bardzo silną potrzebę odwiedzenia parku narodowego to stanowczo nie we Francji. Pojedźcie lepiej do Białowieży, co prawda tam nie byłem, ale na pewno jest lepiej niż we Francuskich Parkach
  • Włosi uwielbiają sporty, a w szczególności zimowe. A że zima w Europie stosunkowo krótka, to znaleźli genialny sposób na trenowanie cały rok odpowiedniej postawy do skoków narciarskich. Oni nie miewają normalnych toalet do zasiąścia, tylko dziury w posadzce. Zawsze. Nie lubie...
  • W Ljubljanie lubi padać deszcz.
  • Internet na 24 godziny na kempingu w San Remo kosztuje 30 Euro. Oszaleli!!!
  • Carrefour to nie tylko sklep, to również skrzyżowanie po francusku. Przydatne podczas pytania o drogę.
  • W Bratysławie chodzi się w dredach. Prawie zawsze
  • Na hiszpańskich autostradach psują się dętki w rowerze. Radzę omijać
  • W Hiszpanii często drogi są prowadzone bez sensu - prawo, lewo, prawo, góra, dół. O wiele sensowniej to rozwiązano w Słowenii, albo góra, albo prawo, albo lewo, albo dół... nigdy równocześnie.
  • W Prosecco we Włoszech kręci się chamowaty kelner, uważajcie na niego!!!
  • Wenecja nocą nie śmierdzi, ale pożera karty bankomatowe. Drukujemy Euro przed wjazdem do Wenecji.
  • Również we Włoszech należy pamiętać, że herbata to Te (wymowa), nie Ti, Ta ani To. Dla lubiących się czasem herbaty napić warto przed wyjazdem do Włoch do perfekcji opanować poprawną wymowę.
  • Kryzys w Europie objawia się bardzo dziwnie. W Hiszpanii na kempingach zawsze jest papier w toalecie, we Francji nigdy. Wiedza z mojego punktu widzenia i nabytego doświadczenia bezcenna.
  • Monako bardzo ciężko się zwiedza bez helikoptera.
  • Ten mit potwierdzam... na Węgrzech mówi się bardzo dziwnym językiem
  • W Hiszpanii rower nigdy nie jest zatrzymywany na drogowych blokadach. Można śmiało przewozić co komu dusza podpowie.
  • Francuski film 'Taxi' kłamie. Marsylia jest przedziwnym miastem gdzie raz po raz niespodziewanie i nie zgodnie z prawami natury wyrastają górki. Ten film nie mógł być tam nakręcony!!!
  • W Słowenii jada się Sadną Kupę
  • To prawda, że Europa przejada nasze pieniądze z podatków oddawane do wspólnej kasy. Na zdjęciu poniżej widać parking dla łódek. My też płacimy jako Polska do unijnego budżetu, ale nie kojarzę takich konstrukcji nawet w Sopocie.



  • Na kempingu w El Masnou można spotkać fantastycznych ludzi. Polecam to miejsce bardzo mocno.
  • Jazda rowerem po Europie zasadniczo nie jest ciężka, można się od niej po dwóch tygodniach uzależnić.
Więcej nie pamiętam, ale jak sobie przypomnę to uzupełnię.
Poniżej zamieszczam jeszcze rowerową mapę Europy i garść niezbędnych informacji do przyjemnego i bezpiecznego przejazdu.

  • Rejony Bukfurdo - Węgierski Mordor - wieje!!! Nie wiem jak ale omijamy
  • Ljubljana - pada - trzeba jeden dzień przeczekać
  • Prosecco - chamowaty kelner - nie zwalniamy, a już broń boże nie zatrzymujemy się. Poza tym nazwa kojarzy się z prosektorium, tym bardziej nie ma tam czego szukać
  • Między Mantuą, a Cremoną - potwierdzone przez Joachima z Austrii - tu licho nie śpi. Panują lokalne anomalie i rower zawsze się psuje. Zamiast testować swoje szczęście co najmniej 10 km od Mantui ładujemy się z rowerem do pociągu, owijamy dodatkowo rower kocykiem, żeby licho nie dostrzegło i wysiadamy dopiero co najmniej 10 km za Cremoną
  • W San Remo nie korzystamy z internetu - 30 Euro za dzień to może zapłacić ktoś kto nie kupuje w Media Markcie a nie my!!!
  • Park Narodowy Caramague (Francja) - nie oglądamy nawet na mapie, nie sprawdzamy czy tam na prawdę wieje. Ja wam mówię, nie warto. Wsiadamy w pociąg co najmniej w Port-le-Bouc i nie wyglądamy przez okno aż do Montpellier. 
  • Hiszpańsko-Francuską granicę pokonujemy za pomocą bądź pociągu, bądź autokaru. Mnóstwo niepotrzebnych górek i podjazdów.
Poza tymi tak naprawdę krótkimi odcinkami śmiało można pedałować aż po horyzont, w stronę zachodzącego słońca... 



JA PRZED I PO...

W ramach podsumowań postanowiłem wam również zaprezentować jak taki przejazd przez Europę fizycznie zmienia człowieka. Ponieważ zawsze się podkreśla, że prawdziwe piękno tkwi wewnątrz tak też się wam pokażę, przed i po.
JA - PRZED


JA - PO

Szczerze przyznam, że byłem trochę zaskoczony wynikiem. Myślałem, że po takim przejeździe tłuszcz będzie już na minusie, a tu jak widać jeszcze się uchował. To jest jednak dopiero początek, więc nie zniechęcam się i nadal będę szukał okazji do wyzerowania tłuszczu. W końcu w Ameryce Środkowej jest generalnie ciepło, więc nie potrzebuję naturalnej ochrony przed zimnem.
Co się jednak mocno rzuca w oczy nabrałem w trakcie jazdy kolorów, zostawiłem gdzieś po drodze 4 kg zimowej ochrony przed chłodem. Badanie zostało wykonane tak dokładnie, że teraz nawet znam precyzyjną wagę swoich nóg i rąk. Jeszcze nie wiem na co mi się ta wiedza przyda, ale podejrzewam, że jak zawsze przyszłość po prostu pokaże. 
PS - Jakub, jak widać na wykresie po prawo u góry, jestem obecnie bardzo muskularnie zbudowany. Zatem Grubol odpada, Chudol jeszcze nie pasuje, więc proponuję Muskuł na moją nową ksywę :)

CYFRY - PODSUMOWANIE

Przyszedł czas na podsumowanie Europejskiego przejazdu. Co prawda budżet wyskoczył przez sufit i do 3000 km trochę zabrakło, ale takie są liczby. One nigdy nie skłamią :) Wychodzi na to, że gubienie balastu wychodzi najtaniej w Monako, zaś na Słowenii można się najbardziej zbliżyć do prędkości światła. Zaznaczam, że Hiszpania wyszła znacznie drożej niż pozostałe odcinki ze względu na uruchomienie dodatkowego budżetu - zwanego potocznie 'reprezentacyjnym' - czyli alkohol i rozrywki :), pozostałą część interpretacji pozostawiam Wam...


Jest to równocześnie pożegnanie z liczbowym podejściem to tej wycieczki. Po pierwsze skończyło się miejsce w tabelce, a po drugie w Ameryce Łacińskiej nie płaci się w Euro.

środa, 3 października 2012

DRAMATYCZNY FINISZ

Podczas tak intensywnej i przebogatej we wszelakie wydarzenia wyprawy, o których wam w miarę na bieżąco donosiłem, spodziewać należy się wszystkiego. No i oczywiście wszystkiego się spodziewałem, ale jak się okazało nie tego jak wyglądał finisz mojego finiszu...
Na wieść o mojej dezercji z pierwotnie planowanej trasy, czyli o zmianie mety z Madrytu na Walencje niebo rozpłakało się w całej Hiszpanii. Lało cały dzień. Lokalni byli z tego powodu tak radośni, że mało brakowało a zaczęliby z tego deszczu lepić bałwany i rzucać się kulkami. Pierwszy deszcz od ponad czterech miesięcy. Ja nie podzielałem ich entuzjazmu i przesiedziałem większość tego zimnego i mokrego dnia w kempingowych barze pijąc stos herbaty i zasiadając do odkładanej nauki hiszpańskiego. Zasiadłem w końcu i już mogę opowiadać o tym ile miałem piątek z matematyki. Czyli uniwersalny otwieracz rozmowy na Amerykę Łacińską już opanowany.
Deszcz w końcu ustał w niedzielę nad ranem i postanowiłem resztę trasy, około 260 km pokonać w dwa dni, tak aby we wtorek już wygodnie siedzieć w pociągu do Madrytu. Pierwszy dzień finiszu przebiegł nie tyle bez zakłóceń co zupełnie niezauważalnie. Po przejechaniu 110 km dotarłem do Kempingu Eden i wypocząłem tam jak w raju. 
Poniedziałek, czyli ostatni intensywny dzień jazdy rozpoczął się również zupełnie przystępnie. Trochę wspinaczki, ale dzięki temu, że Austriak jeszcze w Barcelonie zasugerował mi, że warto mieć naoliwiony łańcuch, rower zaczął praktycznie sam wjeżdżać pod górki. Pamiętajcie więc, smarujcie łańcuchy, bo jedzie się o wiele łatwiej. Ponoć naoliwienie paska klinowego w samochodzie daje podobne efekty, ale tego to nie wiem na pewno, bo nie miałem na czym przetestować. 
Martwiła mnie tylko trochę pozostała część trasy. W niektórych miasteczkach na mojej mapie droga krajowa jakoś niebezpiecznie mocno schodziła się z autostradą. Już miałem to przetestowane na początku Hiszpanii, że potrafią zbudować autostradę w świetle starej drogi, więc brak możliwości dalszej jazdy nie wydawał się tak zupełnie  niedorzeczny. 
Do pewnego momentu jazda była jednak przyjemna i pozbawiona rumieńców. Dopiero na 82 km (licząc cały dzień to będzie 122 km, ale dla uproszczenia podaję kilometraż z jazdy popołudniowej) będąc już praktycznie u bram kempingu położonego najbliżej Walencji uruchomiłem fanfary i rzeczy zaczęły się dziwnie komplikować. 
km 82 19:00 (pozostała orientacyjnie godzina do zachodu słońca i do zamknięcia recepcji na kempingu)
Aż do wyjazdu z Sagunto mimo wszystko stare drogi były oszczędzane i zawsze udawało się je znaleźć. W tym momencie zbliżałem się jednak do jakiegoś autostradowego eldorado. Zjazd w prawo na autostradę i wyraźny zakaz wjazdu dla rowerów. Na szczęście droga nadal prowadzi prosto, więc mogę śmiało kontynuować. Wyrasta przed mną wiadukt, którego nijak nie mogę ominąć. Nadal się uspokajam, na pewno na górze wiaduktu jest rondo i będzie tam możliwość dalszej jazdy. Wjeżdżam na wiadukt...
Nie mam żadnych alternatyw. Zatrzymałem się na szczycie drogi i rozpoczynam to co umiem najlepiej - kombinować. Albo się cofam i raczej nie zdążę już na czas dojechać na kemping, albo wjeżdżam na autostradę i szerokim poboczem pokonuję jedyne 5 km, aż ta zbędna i nikomu nie potrzebna autostrada się  skończy tak absurdalnie jak się zaczęła. Pora na decyzję, a przód albo w tył. Dotarło do mnie, że wiadukt na którym jestem jest jednokierunkowy. Skoro więc tak czy siak muszę złamać prawo, nie ważne w którą stronę zdecyduję się pojechać, to wolę to już zrobić przynajmniej coś na tym ugrywając. Jadę przed siebie.
km 83 19:05
Przypomniało mi się, że przysługuje mi już papieros. Ustaliłem sobie bowiem, że nie zatrzymuję się na papierosa częściej niż co 20km. Takiej niepisanej zasady trzymałem się przez praktycznie całą podróż i tylko w wyjątkowych przypadkach przerwy robiłem częściej. Dochodzę jednak do wniosku, że zatrzymanie się rowerem na poboczu autostrady po to żeby zapalić nie jest chyba zbyt rozsądne i jadę dalej. Zatrzymam się zaraz po zjeździe.
km 84 19:07
Już tylko trzy kilometry. Pędzę jak po złoto.
km 85 19:09
Już tylko dwa i będę na normalnej drodze
km 86 19:11
Pssssssssssssssssssssssss. Najechałem na coś i momentalnie zeszło mi całe powietrze w... tylnym, a jakże kole. Moja szybka przeprawa przez króciutki fragment autostrady okazuje się mało skuteczna. Widzę już praktycznie ten mój wymarzony rozjazd, ale żeby do niego dotrzeć muszę rower pchać.
100 metrów od rozjazdu przestaję się głupkowato uśmiechać, ochh, jak mi się fantastycznie udało. Przede mną na pobocze zjeżdża policja. Wysiada jeden z funkcjonariuszy i kieruje się w moją stronę. Ehhh, przechalpane...
Witamy się sympatycznie z policjantem i powstaje pierwszy problem. Nie możemy ustalić wspólnego języka. On proponuje hiszpański, albo francuski. Ja daję do wyboru angielski i niemiecki. Polski przemilczam. Nie zgrywamy się. Od tego momentu tylko chwilami wydaje mi się, że wiem co się dzieje. Policjant pyta się czemu jestem na tej drodze rowerem. Odpowiadam pokazując tylną oponę i robiąc pssssssssss, żeby dźwiękowo wyjaśnić, że zeszło mi powietrze. Sprytnie, ale nie jest to do końca odpowiedź na jego pytanie, więc nadal się pyta mniej więcej o to samo. 
Tym razem wyciągam mapę i tłumaczę po moim hiszpańsku, że jechałem drogą zwykłą i się skończyła, i że miałem przejechać tylko ten mały kawałeczek i już tu na rozjeździe wjechać z powrotem na zwykłą drogę.
Chyba mnie opieprza i każe przyrzec, że nigdy więcej nie wjadę na autostradę rowerem, albo spokojnie tłumaczy, że nie powinienem tędy jechać i zachęca do lepszego planowania trasy. 
Nie wiem, która z tych wersji jest prawidłowa, więc na wszelki wypadek robię wielkie oczy i kajam się za ten karygodny błąd. Policjant wskazuje mi drogę którą mam dalej jechać, tą samą o której marzę przez cały ostatni kilometr. Wstrzymuje ruch i pozwala mi bezpiecznie przekroczyć jezdnię. Pcham rower, a znajomi policjanci trąbią na mnie i... machają na pożegnanie. Odmachuję.
 km 87 19:20
Opieram rower na nóżce na poboczu i zastanawiam co i jak teraz zrobić. Ze względu na presję czasu postanawiam odłożyć należnego mi papierosa na później. Najpierw zdejmę koło. Odkręcam śrubkę i zastanawiam się jak zdjąć to koło bez konieczności zdejmowania wszystkich toreb. Zdejmuję jedynie przednie sakwy i obracam rower kołami do góry. Po kilku manewrach z łańcuchem udaje mi się w końcu to koło z niego oswobodzić. Koło nadal nie chce wyjść. Cholera. Zapomniałem rozszczepić hamulce. Tarzam się po ziemi, próbując dojść do hamulców, co nie jest najwygodniejsze przy takim ustawieniu roweru.
km 87 19:30
Koło zdjęte. Założona nowa dętka. Pompuję nową dętkę już założoną na koło i szczelnie otoczoną oponą. Zadowolony zakładam koło. Nie chce wejść... Okazuje się, że jak opona jest napompowana to nie przechodzi nawet przez rozszczepione hamulce. Spuszczam powietrze w kole. Patrzę na zegarek. Zakładam jeszcze raz koło i zaczynam pompować. Pompka nie chce się szczelnie założyć na wentyl. Tyle co napompuję, drugie tyle uchodzi.
km 87 19:40
Z nową dętką i założonym kole, ale kompletnym flaku pcham rower na stację.
km 87,1 19:42
Podchodzę do kompresora i próbuję pompować koło.
km 87,1 19:45
Podchodzi do mnie pracownik stacji i próbuje razem ze mną zespolić wentyl z kompresorem. Nic z tego. Wentyl jest za krótki. Włoska zemsta - kolejna odsłona, bo dętka ta była oczywiście kupiona we Włoszech.
km 87,1 19:50
Idę poprosić pracownika stacji o pomoc. Udało się trochę więcej wentyla wyciągnąć, może teraz się uda.
km 87,1 19:52
Nadal nie działa. Pracownik stacji po raz drugi mówi mi, że muszę się udać do miasteczka, tam przy dużym placu jest zakład rowerowy. Postanawiam na tyle napompować koło, żeby jechać a nie pchać.
km 87,1 19:54
Koło trochę napompowane, ale obciera. Patrzę na nie i widzę, że przez pchanie na flaku opona zeszła z obręczy, więc teraz po napompowaniu wystaje mi na zewnątrz dętka. Spuszczam powietrze z koła.
km 87,1 19:59
Napompowałem koło na tyle, że obręcz nie szoruje po asfalcie, ale ani trochę więcej. Opcja dotarcia na kemping na czas już nieaktualna. Mam przed sobą dwie alternatywy. Kontynuować jazdę do Walencji i spędzić noc na dworcu czekając na poranny pociąg do Madrytu, albo jechać na kemping i kombinować ze stróżem, czy mnie nie wpuści. Pierwsza opcja wydaje mi się szalenie nudna, co ja będę robił przez te wszystkie godziny w nocy na dworcu. Druga opcja też nie do końca możliwa - nawet jeżeli stróż się zgodzi, to nie wiem jak załatwię kempingowe formalności. Żeby się nie spóźnić na pociąg z Walencji o 8 rano, z kempingu będę musiał wyjechać przed szóstą.
Zastanawiacie się pewnie, którą z tych opcji wybrałem. Ha, możecie na własne oczy obserwować jak w końcu dorastam podczas tej podróży. Albo się po prostu starzeję.  Na 88 km zatrzymuję się przy hotelu. Życzą sobie jedynie 30 Euro i w dodatku z parkingiem na rower. Nie bardzo już wiem czy portier mówi tą kwestię z parkingiem na serio czy sobie żartuje, ale zostaję tam na noc. Rower po raz pierwszy w trakcie tej podróży śpi pod dachem, a ja po raz trzeci w łóżku. Stopuję wszelkie liczniki i oficjalnie uznaję miasto Pucol za metę Europejskiej Polombia Tour.   Tadam!!!