piątek, 23 listopada 2012

LUDOWE STROJE KOLUMBIJSKIE


Pierwszy weekend w rejonach Medellin spędzić mieliśmy z Aną i jej chłopakiem Sergio w typowy sposób, wypoczywając na farmie. Na warsztat poszła najpierw farma należąca do rodziny Sergio, gdzie ponoć uprawiają ziemniaki. Po wizycie tam mam jednak wrażenie, że ziemniaki pojawiły się w rozmowie tylko po to, żeby sprawić mi przyjemność, bo farma nie wyglądała na zbyt dużo produkującą. Nie jest to też typowy domek poza miastem, bo w tej rezydencji pomieścić można mieszkańców wybranego z polskich województw.
Do naszego grona dołączyły jeszcze dwie znajome pary Any i turysta z Australii. Problemy zaczęły się jednak już przed dojechaniem na miejsce. Wszyscy się spotkaliśmy w jednym z centrów handlowych w celach zakupu prowiantu. Przy kasie wyjęto jednak z koszyka jeden karton Aguardiente (alkoholowy przebój kolumbijski o mocnym posmaku anyżku), bo ja nie będę piła, ja tylko trochę, a oni to już w ogóle. Ja sam zachowałem się jakbym po raz pierwszy wybierał się ze sobą na imprezę i nawet nie pisnąłem, gdy zostaliśmy przy tylko 1 litrze alkoholu na 8 osób. Chyba straciłem formę, albo zbytnio się w Kolumbii zrelaksowałem nie reagując na to ewidentne zagrożenie dobrego wieczoru.
Wszystko zapowiadało się bardzo dobrze, dotarliśmy na miejsce, trochę się pokręciliśmy przygotowując jedzenie, przenosząc stoliki, jednym słowem organizując wsparcie rozpoczynającej się fiesty. 
Grę w pokera zakończyłem tracąc wszystkie swoje klamerki jako pierwszy, tego dnia mój brak umiejętności w tej grze zdecydowanie pobił moje zwyczajowe szczęście. Po zbankrutowaniu siebie zacząłem trzymać kciuki za mojego sąsiada, chwilę później on też wszystko stracił i jakoś nikt pozostały przy stole już nie chciał mojego oficjalnego wsparcia. A szkoda, tak byśmy szybko skończyli i rozpoczęli kolejną rozgrywkę, a tak, bez mojego dopingu gra ciągnęła się niemiłosiernie. Tym bardziej, że a jakże, karton Aguardiente pozostał mglistym wspomnieniem. Zdołałem siebie przekonać, że może to i dobrze, może dzięki temu chociaż raz zakończę imprezę jak porządny, odpowiedzialny człowiek, myślący o dniu jutrzejszym.
Na szczęście nie było to postanowienie noworoczne i wielkiego wstydu nie ma, że za długo przy nim nie ostałem. Jakoś w trakcie rozmowy, już po ostatnim, nic nie rozstrzygającym rozdaniu kart, ktoś napomknął o tym, że w wiosce jest otwarty sklep. Więcej mi nie trzeba było, misja wyzwolenia kolejnej dawki Aguardiente z rąk na pewno okrutnego sprzedawcy na dobre się u mnie zadomowiła. 
Część grupy podobnie jak poprzednio w sklepie zajęła się próbą sabotażu, więcej nie trzeba... Pewnie że nie trzeba, ale jak będzie to się wszyscy chętnie napiją. W tym momencie już wiedziałem, że to do mnie należy takie poprowadzenie spraw, żeby alkoholu już nie zabrakło. Zostawiając pozostałych w trójkę udaliśmy się do sklepu i trafiłem do miejsca, które było jednym z bardziej magicznych w trakcie całej podróży. Sklep okazał się centrum wioski z większością mieszkańców w jego obrębie zgromadzonych. Głośna muzyka, tańce na ulicy i kolumbijki ubrane w jak mi doniesiono ludowe stroje - niemożliwie obcisłe kostiumy policjantek, tudzież, luźniejsze ale za to bardziej kuse stroje wróżek. Zastanawiałbym się dlaczego akurat tego dnia wszystkie panie postanowiły się tak specyficznie poubierać, ale skoro to stroje ludowe to być może są w tej wiosce po prostu szanują tradycję. 
Zamiast uwolnić butelkę z rąk sprzedawcy i zniknąć ponownie za winklem, postanowiliśmy skosztować jeszcze parę lufek i pochłonąć atmosferę. Po powrocie na farmę flaszka Aguardiente zniknęła szybciej niż pozwala przyzwoitość otwierając na oścież wrota do ponownego zadania sobie pytania i co teraz?!
Reklama wioskowego sklepu zajęła mi ponad godzinę, godzinę straconą na przekonanie pozostałych, że drugiego takiego miejsca na świecie nie ma i koniecznie musimy tam wrócić. Wróciliśmy i nic się tam już nie działo, niech ci co się wahali teraz żałują, że tych niby-policjantek nie widzieli...
Ja żałowałem rano, ale czegoś zupełnie innego...



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz