wtorek, 12 marca 2013

UWAŻAJ O CZYM MARZYSZ...

Wyjazd z Medellin to podjazd. Mam tego świadomość już od wyruszenia z domu Any. Początkowa rozgrzewka trwająca kilkanaście kilometrów biegnie dnem kotliny, ale cały czas towarzyszą mi szczelnie otaczające tą przestrzeń wypiętrzenia. Zarówno po prawo jaki i po lewo skały pną się do góry nie zostawiając ani cienia szansy, że uda się stąd łatwo wydostać. 
Sam podjazd to około 10 kilometrów, niby na wyciągnięcie ręki, niby dzieje się to na własnych oczach, paradoksalnie przez to podjazd jest jeszcze trudniejszy. Widząc cały czas gdzieś tam wysoko drogę na którą się trzeba wbić, równocześnie widząc za sobą nadal bardzo wyraźnie początek wspinaczki bynajmniej nie motywuje. Ma się wrażenie, że w takim tempie nie uda się przedrzeć na górę nigdy, nie dziś, nie jutro, że już na zawsze zostanie się na tym podejściu cały czas beznadziejnie pchając rower tylko pozornie do przodu. 
Właśnie mając świadomość, że nie czeka mnie nic innego niż los jak opisany powyżej, wyobrażałem sobie, że niczym kolumbijski dzieciak potrafię i się nie boję złapać za ciężarówkę, która całą robotę odwali za mnie. Kilkakrotnie już podczas tej podróży z nieskrywaną zazdrością patrzyłem na lokalne dzieciaki, które z automatu łapały się ciężarówki i bez wysiłku pokonywały kolejne wzniesienia. Ja w tym czasie myślałem tylko o tym, jak przy próbie takiego uchwycenia się wpadam pod koła, tracę kontrolę nad kierownicą tudzież w inny, nie mniej widowiskowy sposób, nie daję rady. 
Przy tym podjeździe, lub bardziej zgodnie z prawdą podejściu, marzenie, że wciąga mnie na górę ciężarówka jest ze mną od samego początku. Wizualizacja działa. Po raz pierwszy od rozpoczęcia rowerowej eskapady korzystam z darmowego wyciągu. Kierowca ciężarówki litując się nade mną zwalnia i sygnalizuje, żebym się złapał. Pierwsza próba uchwycenia się ciężarówki kończy się utratą kontroli nad kierownicą i zjechaniem do rowu. Ani kierowca ani ja się nie poddajemy i już za drugim razem chwytam się boku naczepy i możemy jechać. 
Dopóki nie spadnie pierwsza doza wyzwolonej adrenaliny wiem tylko to że trzymam się ciężarówki i ona mnie wciąga na przełęcz. Po chwili uświadamiam sobie, że nie jest to zupełnie najzwyklejsza ciężarówka z czymkolwiek. Jest to transport świń, które mają do mojej ręki dostęp. Na początku nieufnie, tylko obwąchują moje palce. Z czasem przyzwyczajamy się do siebie i nie czuję już świńskiego oddechu, ale świński, mokry język. Dopóki nie czuję świńskich zębów godzę się na to, zaczyna mi jednak przeszkadzać coś zupełnie innego. Okazuje się, że bycie wciąganym przez ciężarówkę wymaga nie mniej rozwiniętej muskulatury, co wjazd samoistny. Przypominam sobie szybko, że przez wiele lat zaniedbałem to miejsce, gdzie ludzie miewają biceps. Z czasem ręka zaczyna drętwieć, uścisk nie jest już tak żelazny, metalowy fragment nadbudowy wpija się w skórę. Walczę z tymi sensacjami, do momentu, gdy 'mój kierowca' o mnie nie zapomina i nie rozpoczyna wyprzedzania. Podczas takiego bądź co bądź mozolnego wyprzedzania się ciężarówek ja znajduję się między nimi, w idealnej pozycji do zakleszczenia. 
To połączenie, drętwiejącej lizanej przez świnie ręki, która mnie nie uchroni przez niebezpieczeństwem zmiażdżenia sprawia, że puszczam się dziękuję kierowcy i resztę drogi pokonuję w sposób tradycyjny. Z ciężarówką zrobiłem cały kilometr... 
Pewnie i tak bym się z nią nie zabrał na sam szczyt, bo w pewnym momencie zaczynają do mnie docierać mocno niesympatyczne dźwięki. Nie widzę co się dzieje, natomiast to są obrazy zbudowane na podstawie tych dźwięków: ciężarówka zjeżdża do okolicznej rzeźni, naczepa jest jak w wywrotce podnoszona do góry i świnie ześlizgują się prosto pod nóż. To wycie zarzynanych zwierząt wzmacniane efektem odbijania się dźwięku typowym dla gór, jak również fakt, że od dźwięku nie jestem przy moim tempie w stanie uciec sprawia, że po raz pierwszy zastanawiam się nad przejściem na wegetarianizm. 
Natura uwielbia jednak równowagę, te przykre dźwięki wyparte zostają z mojej świadomości już na przełęczy, gdzie okoliczna knajpa puszcza 'Sweet-bitter Symphony'. Pod tą melodię oglądam malutkie już miasteczko które pozostawiłem w kotlinie, przekraczam najwyższy punkt i bunkruję się w hotelu. Na trzy dni, tyle potrzebuję czasu na regenerację po 10 km wspinaczki. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz