poniedziałek, 29 października 2012

DROCZĄCA SIĘ KOCICA, WALECZNY PIES

Kolumbia, jak na światowej klasy piękność przystało uwielbia się ze mną droczyć. W jednej chwili się łasi i zalotnie puszcza oko, żeby za chwile spoglądać chłodnym, nieobecnym wzrokiem bardziej przeze mnie niż na mnie. Trasa z Bogoty do Medellin miała mi wedle moich jakże zawsze dokładnych obliczeń zająć kilka dni,  tak się oczywiście nie stało. Właściwie to stało się bo zajęło mi to kilka dni, ale znacznie większe kilka dni niż się spodziewałem.
Popatrzyłem sobie dość powierzchownie na mapę i byłem pewien, że przejechanie tej trasy zajmie mi nie wiele więcej czasu niż było to w Europie, no może trzeba doliczyć jeden dzień, w końcu tu jest trochę inny klimat i trochę bardziej urozmaicona powierzchnia.
Trasa rozpoczęła się na dużej wysokości i prowadziła początkowo przez płaski jak marzenie płaskowyż, którego piękno ograniczane było nisko wiszącymi ewidentnie deszczowymi chmurami. Będzie padać czy nie będzie, w zasadzie niewielka różnica, bo i taka było dość nieznośnie zimno. Czy zatem będzie zimno, czy zimno i mokro wychodzi na to samo - nie będzie idealnie. Och, byleby zjechać już z tych wysokości w rejony bardziej tropikalne.
Gdy jednak znalazłem się już w tropikach to skok temperatury był tak wielki, że zacząłem z nostalgią wspominać te zostawione już za mną wysokości i ich jak zaczęło mi się wydawać przyjemny chłód. Nawet jeżeli będzie płasko, to będzie albo zimno, bo za wysoko, albo gorąco bo za nisko. Rejon temperatury idealnej upływa z kolei, albo na kilkusetmetrowej wspinaczce, gdzie padam od wysiłku włożonego w pchanie roweru, albo na ostrym zjeździe, gdzie od ciągłego hamowania odpadają mi dłonie. Mogę co prawda raz na jakiś czas schronić się na chwilę w cieniu jednego z przydrożnych drzew, ale z kolei nie bardzo wiem czy tu nie mają tych niewyobrażalnie złośliwych nadrzewnych węży, które tak uwielbiają, bardziej dla rozrywki niż z głodu opadać sobie na przechodniów i ich kąsać. Załóżmy, że nagle zrobi się podczas podjazdu trochę bardziej płasko, to zacznie wtedy padać. Z jednej strony mam więc piękne, odbierające dech w piersi widoki, z drugiej tracę pozostałą część oddechu na pchanie roweru.
Kierowcy kolumbijscy są przy tym wszystkim bardzo serdeczni i średnio co drugi pozdrawia mnie trąbiąc i machając, albo pokazując wyciągnięty do góry kciuk jako oznakę ich radości z tego co robię. Niekończący się sznur potężnych amerykańskich ciężarówek jadący z naprzeciwka i serdecznie mnie pozdrawiający to rzecz bardzo przyjemna, bo mogę się na ryk klaksonu przygotować, włączyć swój żółtozęby uśmiech i cieszyć się z okazywanej sympatii.

Trochę gorzej gdy tak klakson zostanie włączony tuż za moimi plecami, wtedy nie mam czasu na załączenie uśmiechu, który i tak byłby niewidoczny dla kierowców i raz po raz zostaję zaskoczony, mimo że mogę się klaksonu spodziewać. To napięcie gdy słyszę przez kilka minut jak za mną z mozołem i z rykiem potężnych silników ciężarówka próbuje pokonać kolejną górę i wyczekiwanie, czy zatrąbi, czy już jest wystarczająco blisko.To napięcie gdy wydaje się, że za zakrętem już będzie przełęcz, te próby przekonania siebie, że nie, że to co widzę za zakrętem to nie jest kolejne kilkaset metrów do góry, przecież tak dobrze sprawdziłem trasę na googlemaps na telefonie, gdzie nie ma ani odległości ani wysokości. To zaskoczenie gdy po przełęczy droga nadal się wspina, przecież miało być już tylko z górki. Tu ani pogoda się nie może do końca zdecydować i zmienia się raz po raz, ani droga nie wie do końca czy chce już opadać, czy nadal się wznosić. Tylko te psy...
Wioskowe kolumbijskie psy przydroże bardzo nie lubią rowerów, pół biedy jak są uwiązane na łańcuchu, wtedy mogą sobie lubić i nie lubić czego tylko sobie życzą, ale gdy biegają wolno i rowerów nie lubią, to mamy dość ostrą różnicę zdań. Pewnie w dużej mierze dzięki tym przydrożnym przybłędom, które nie odpuszczają, aż skończy się ich rewir i mogą spokojnie przekazać mnie następnej hordzie pokonuję jakie-takie odległości. Taki warczący kundel tuż przy nodze, nie do końca sam przekonany czy tylko poszczekać, czy też może spróbować czy to smaczne mięso jest genialnym wspomagaczem.
Nie brzmi przyjemnie, no cóż, jak wspomniałem, o taką piękność jaką jest Kolumbia należy długo zabiegać, żeby ją do siebie przekonać. W końcu mogłaby mieć każdego. Ja się nie zamierzam jednak tak szybko poddawać, i będę o nią walczył, aż sama zrozumie że nie może beze mnie żyć.

Jak można bowiem nie kochać kraju gdzie tuż przy drodze sępy karmią się padliną i spoglądają na mnie z nadzieją.... padnie czy nie :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz