środa, 31 października 2012

OCZKO

Być może zastanawiacie się po przeczytaniu poprzedniego posta, w jaki sposób Kolumbia puszcza do mnie oczko. Przyznać muszę, że jest to bardzo niejednoznacznie napisane, a właściwie nawet zapomniałem o tych sytuacjach wspomnieć. 
Będąc już mocno zaawansowany w mojej trasie dotarłem jednego z tych pięknych dni w okolice miasta Honda. Sam zjazd był wspaniały, pewnie byłby jeszcze większą przyjemnością, gdybym zawczasu zadbał o hamulce. Działały co prawda, ale markotnie i dla pełnego bezpieczeństwa musiałem mieć je zaciśnięte przez cały czas, no może poza wjazdami na górki. Dokładnie z taką polityką zbliżałem się do punktu poboru opłat za drogi, już praktycznie u bram Honda. Znając się nadal na rowerze tak dobrze jak na Kirgiskim Teatrze Ekspresyjnym zamiast od razu zdiagnozować problem, bujałem w obłokach. Olala, chyba mi się coś porozkręcało bo rower staje się taki plastyczny i tak miękko kiwa się z prawa na lewo. Na szczęście to zdziwienie nagłymi możliwościami mojego roweru nie trwało długo. Jak mi już zupełnie zeszło powietrze w tylnej oponie zorientowałem się w końcu, że mam po prostu kapcia, a nie że powykręcały mi się tajemniczo śrubki. 
Czasowo wyglądałem bardzo dobrze, nawet na rękach zdążę dojść do Honda przed zmrokiem, nie zmartwiłem się, więc stanem roweru. Dojechałem do bramek nawet z małym uśmiechem na twarzy, wywołany faktem, że rowerem można z kolumbijskich dróg korzystać za darmo, a inni muszą płacić. Skręciłem na mały, pięknie osłonięty od słońca placyk, takie wymarzone miejsce na wymianę dętki w kole i zabrałem się do roboty. Bez zbędnej chwili zwlekania stałem się atrakcją, zarówno dla pracowników punktu kontroli, jak i tych pracujących tam na własny rachunek sprzedawców wody. Nie bardzo jestem w stanie sobie przypomnieć jak przy pomocy mojego nadal kulawego hiszpańskiego doszliśmy z panami do takiej wymiany zdań:
- To powiedz coś po koreańsku - prosi jeden z niezależnych sprzedawców wody
- Hwajangsil odye issoyo? - to znaczy, gdzie jest toaleta - z radością uczę moich obserwatorów podstaw języka koreańskiego
Rozmawialiśmy tak sobie w najlepsze na wszelkie możliwe tematy, dzięki czemu wymiana dętki była wręcz przyjemnością. Do czasu jednak. Mam co prawda pompkę, ale zapomniałem, że już od okolic Walencji, jeszcze w Hiszpanii, nie za bardzo chce się jej poprawnie pracować. Pompuje, ale miewa jakieś takie lużne podejście, że więcej powietrza wypuszcza niż wpuszcza. Pompuję, więc sobie w najlepsze i zastanawiam się, czy nie wyjdzie mi szybciej zanieść rower do miasteczka na głowie zamiast próbować namówić pompkę do poprawnej współpracy.
Wtem przychodzi do naszej wesołej, uczącej się koreańskiego grupy kolejna osoba i proponuje, że mnie podwiezie. Po jak mi się wydaje standardowym w takiej sytuacji nadmienieniu, że nie mam za dużo pieniędzy, tak w razie czego, porozumiewamy się jednak, że mój nowy przyjaciel chce mi po prostu wyświadczyć przysługę. Mają alternatywę dalszego pompowania roweru w podobnych cyklach jak niegdyś robił Syzyf, albo zapakowanie roweru na ciężarówkę i skorzystanie z pomocy nieznanych osobników kolumbijskiego pochodzenia nie waham się. Ładujemy rower wspólnymi siłami do ładowni i siadam sobie z nazwijmy ich roboczo Carlos I, Carlos II, i Carlos III. Wymieniliśmy się oczywiście imionami, ale już po chwili mi one uleciały, a przecież nie podam wam jakichś zmyślonych imion udając, że to prawda. Inaczej moglibyście przestać ufać mi, że wszystko co piszę jest stuprocentową prawdą. 
Jak się szybko okazuje, dla nich jazda z nieznanym rasta z Polski jest taką samą atrakcją, jak dla mnie jazda z trzema kolumbijskimi Carlosami. Ścigamy się w tym, kto jest bardziej żądny przygód, jak wyciągając z rękawa prawie trzy tysiące przejechanych kilometrów na rowerze po Europie, Carlos I - kierowca próbując pobić rekord prędkości na kolumbijskich drogach. No, potwierdzam, rowerem to się tak nie rozpędzę. HAHAHA. Udało mi się powiedzieć z pozytywnym skutkiem pierwszy dowcip po hiszpańsku. Złota passa trwa, przechodzimy do wieku i zostaję przez Carlosa II, siedzącego między mną a kierowcą jego pomocnika, oceniony na 43 lata!!!. Ja go oceniam na 25, a ma 23. Chyba się jednak mniej pomyliłem, bo między 23, a 25 jest o wiele mniej przestrzeni niż 27 a 43. Kolejne salwy śmiechu. Carlosowi I bardzo też przypadło do gustu moje imię Gieżgoż (tak gdzieś wyglądała jego wymowa w najlepszych momentach). Przez większość trasy wykrzykuje przez okno moje imię obwieszczając moje przybycie w każdej mijanej wiosce. Ze względu na to że jedzie się przyjemnie, a ich trasa nie kończy się w Honda, postanowiłem zabrać się trochę dalej do La Dorada. 
W La Dorada zostawiają parę pakunków, nie bardzo wiem co wożą, ale może to i lepiej i odstawiają mnie na stację, żebym sobie skorzystał z kompresora zamiast bawić się ręczną pompką. Carlos I jeszcze tylko gratuluje mi dobrej karmy, bo nie zatrzymała nas policja na żadnym z punktu kontroli, a jest nas zdecydowanie zbyt tłoczno w kabinie i będziemy się rozstawać. Ruszam już sam w poszukiwaniu hotelu, zgodnie z danymi mi przez wszystkich Carlosów wskazówkami, ale samotność zostaje szybko przerwana. Już mnie dorwał jakiś naganiacz. Carlos I nie pozwolił mu jednak mnie niepokoić i mimo że właśnie miał zasiadać do lunchu w restauracji obok stacji idzie ze mną, żeby mnie bezpiecznie odstawić do hotelu. W pierwszym jest komplet, a w drugim zaskoczenie. 
 - Widziałam Ciebie w Bogocie - uroczo mówi recepcjonistka.
Wow, chyba niebawem stanę się kolumbijskim celebrytą, tak jestem już rozpoznawalny :). Mimo że temperatury tropikalne, decyduję się na tańszą wersję pokoju, z wiatrakiem zamiast klimatyzacji, a różnicę w cenie daję Carlosowi. Niech się chłopaki napiją za moje zdrowie jak już dojadą tam gdzie mają. Żegnamy się jakbyśmy się znali od kilku pokoleń. 
Mam tu w Kolumbii wrażenie jakbym mimo że jadę sam i właściwie tam gdzie chcę, był po prostu przekazywany z rąk do rąk, od jednej gościnnej kolumbijskiej osoby do drugiej.

 Poniżej zestaw trzech Carlosów z fragmentami mojego roweru i fragmentem ich ciężarówki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz