środa, 3 października 2012

DRAMATYCZNY FINISZ

Podczas tak intensywnej i przebogatej we wszelakie wydarzenia wyprawy, o których wam w miarę na bieżąco donosiłem, spodziewać należy się wszystkiego. No i oczywiście wszystkiego się spodziewałem, ale jak się okazało nie tego jak wyglądał finisz mojego finiszu...
Na wieść o mojej dezercji z pierwotnie planowanej trasy, czyli o zmianie mety z Madrytu na Walencje niebo rozpłakało się w całej Hiszpanii. Lało cały dzień. Lokalni byli z tego powodu tak radośni, że mało brakowało a zaczęliby z tego deszczu lepić bałwany i rzucać się kulkami. Pierwszy deszcz od ponad czterech miesięcy. Ja nie podzielałem ich entuzjazmu i przesiedziałem większość tego zimnego i mokrego dnia w kempingowych barze pijąc stos herbaty i zasiadając do odkładanej nauki hiszpańskiego. Zasiadłem w końcu i już mogę opowiadać o tym ile miałem piątek z matematyki. Czyli uniwersalny otwieracz rozmowy na Amerykę Łacińską już opanowany.
Deszcz w końcu ustał w niedzielę nad ranem i postanowiłem resztę trasy, około 260 km pokonać w dwa dni, tak aby we wtorek już wygodnie siedzieć w pociągu do Madrytu. Pierwszy dzień finiszu przebiegł nie tyle bez zakłóceń co zupełnie niezauważalnie. Po przejechaniu 110 km dotarłem do Kempingu Eden i wypocząłem tam jak w raju. 
Poniedziałek, czyli ostatni intensywny dzień jazdy rozpoczął się również zupełnie przystępnie. Trochę wspinaczki, ale dzięki temu, że Austriak jeszcze w Barcelonie zasugerował mi, że warto mieć naoliwiony łańcuch, rower zaczął praktycznie sam wjeżdżać pod górki. Pamiętajcie więc, smarujcie łańcuchy, bo jedzie się o wiele łatwiej. Ponoć naoliwienie paska klinowego w samochodzie daje podobne efekty, ale tego to nie wiem na pewno, bo nie miałem na czym przetestować. 
Martwiła mnie tylko trochę pozostała część trasy. W niektórych miasteczkach na mojej mapie droga krajowa jakoś niebezpiecznie mocno schodziła się z autostradą. Już miałem to przetestowane na początku Hiszpanii, że potrafią zbudować autostradę w świetle starej drogi, więc brak możliwości dalszej jazdy nie wydawał się tak zupełnie  niedorzeczny. 
Do pewnego momentu jazda była jednak przyjemna i pozbawiona rumieńców. Dopiero na 82 km (licząc cały dzień to będzie 122 km, ale dla uproszczenia podaję kilometraż z jazdy popołudniowej) będąc już praktycznie u bram kempingu położonego najbliżej Walencji uruchomiłem fanfary i rzeczy zaczęły się dziwnie komplikować. 
km 82 19:00 (pozostała orientacyjnie godzina do zachodu słońca i do zamknięcia recepcji na kempingu)
Aż do wyjazdu z Sagunto mimo wszystko stare drogi były oszczędzane i zawsze udawało się je znaleźć. W tym momencie zbliżałem się jednak do jakiegoś autostradowego eldorado. Zjazd w prawo na autostradę i wyraźny zakaz wjazdu dla rowerów. Na szczęście droga nadal prowadzi prosto, więc mogę śmiało kontynuować. Wyrasta przed mną wiadukt, którego nijak nie mogę ominąć. Nadal się uspokajam, na pewno na górze wiaduktu jest rondo i będzie tam możliwość dalszej jazdy. Wjeżdżam na wiadukt...
Nie mam żadnych alternatyw. Zatrzymałem się na szczycie drogi i rozpoczynam to co umiem najlepiej - kombinować. Albo się cofam i raczej nie zdążę już na czas dojechać na kemping, albo wjeżdżam na autostradę i szerokim poboczem pokonuję jedyne 5 km, aż ta zbędna i nikomu nie potrzebna autostrada się  skończy tak absurdalnie jak się zaczęła. Pora na decyzję, a przód albo w tył. Dotarło do mnie, że wiadukt na którym jestem jest jednokierunkowy. Skoro więc tak czy siak muszę złamać prawo, nie ważne w którą stronę zdecyduję się pojechać, to wolę to już zrobić przynajmniej coś na tym ugrywając. Jadę przed siebie.
km 83 19:05
Przypomniało mi się, że przysługuje mi już papieros. Ustaliłem sobie bowiem, że nie zatrzymuję się na papierosa częściej niż co 20km. Takiej niepisanej zasady trzymałem się przez praktycznie całą podróż i tylko w wyjątkowych przypadkach przerwy robiłem częściej. Dochodzę jednak do wniosku, że zatrzymanie się rowerem na poboczu autostrady po to żeby zapalić nie jest chyba zbyt rozsądne i jadę dalej. Zatrzymam się zaraz po zjeździe.
km 84 19:07
Już tylko trzy kilometry. Pędzę jak po złoto.
km 85 19:09
Już tylko dwa i będę na normalnej drodze
km 86 19:11
Pssssssssssssssssssssssss. Najechałem na coś i momentalnie zeszło mi całe powietrze w... tylnym, a jakże kole. Moja szybka przeprawa przez króciutki fragment autostrady okazuje się mało skuteczna. Widzę już praktycznie ten mój wymarzony rozjazd, ale żeby do niego dotrzeć muszę rower pchać.
100 metrów od rozjazdu przestaję się głupkowato uśmiechać, ochh, jak mi się fantastycznie udało. Przede mną na pobocze zjeżdża policja. Wysiada jeden z funkcjonariuszy i kieruje się w moją stronę. Ehhh, przechalpane...
Witamy się sympatycznie z policjantem i powstaje pierwszy problem. Nie możemy ustalić wspólnego języka. On proponuje hiszpański, albo francuski. Ja daję do wyboru angielski i niemiecki. Polski przemilczam. Nie zgrywamy się. Od tego momentu tylko chwilami wydaje mi się, że wiem co się dzieje. Policjant pyta się czemu jestem na tej drodze rowerem. Odpowiadam pokazując tylną oponę i robiąc pssssssssss, żeby dźwiękowo wyjaśnić, że zeszło mi powietrze. Sprytnie, ale nie jest to do końca odpowiedź na jego pytanie, więc nadal się pyta mniej więcej o to samo. 
Tym razem wyciągam mapę i tłumaczę po moim hiszpańsku, że jechałem drogą zwykłą i się skończyła, i że miałem przejechać tylko ten mały kawałeczek i już tu na rozjeździe wjechać z powrotem na zwykłą drogę.
Chyba mnie opieprza i każe przyrzec, że nigdy więcej nie wjadę na autostradę rowerem, albo spokojnie tłumaczy, że nie powinienem tędy jechać i zachęca do lepszego planowania trasy. 
Nie wiem, która z tych wersji jest prawidłowa, więc na wszelki wypadek robię wielkie oczy i kajam się za ten karygodny błąd. Policjant wskazuje mi drogę którą mam dalej jechać, tą samą o której marzę przez cały ostatni kilometr. Wstrzymuje ruch i pozwala mi bezpiecznie przekroczyć jezdnię. Pcham rower, a znajomi policjanci trąbią na mnie i... machają na pożegnanie. Odmachuję.
 km 87 19:20
Opieram rower na nóżce na poboczu i zastanawiam co i jak teraz zrobić. Ze względu na presję czasu postanawiam odłożyć należnego mi papierosa na później. Najpierw zdejmę koło. Odkręcam śrubkę i zastanawiam się jak zdjąć to koło bez konieczności zdejmowania wszystkich toreb. Zdejmuję jedynie przednie sakwy i obracam rower kołami do góry. Po kilku manewrach z łańcuchem udaje mi się w końcu to koło z niego oswobodzić. Koło nadal nie chce wyjść. Cholera. Zapomniałem rozszczepić hamulce. Tarzam się po ziemi, próbując dojść do hamulców, co nie jest najwygodniejsze przy takim ustawieniu roweru.
km 87 19:30
Koło zdjęte. Założona nowa dętka. Pompuję nową dętkę już założoną na koło i szczelnie otoczoną oponą. Zadowolony zakładam koło. Nie chce wejść... Okazuje się, że jak opona jest napompowana to nie przechodzi nawet przez rozszczepione hamulce. Spuszczam powietrze w kole. Patrzę na zegarek. Zakładam jeszcze raz koło i zaczynam pompować. Pompka nie chce się szczelnie założyć na wentyl. Tyle co napompuję, drugie tyle uchodzi.
km 87 19:40
Z nową dętką i założonym kole, ale kompletnym flaku pcham rower na stację.
km 87,1 19:42
Podchodzę do kompresora i próbuję pompować koło.
km 87,1 19:45
Podchodzi do mnie pracownik stacji i próbuje razem ze mną zespolić wentyl z kompresorem. Nic z tego. Wentyl jest za krótki. Włoska zemsta - kolejna odsłona, bo dętka ta była oczywiście kupiona we Włoszech.
km 87,1 19:50
Idę poprosić pracownika stacji o pomoc. Udało się trochę więcej wentyla wyciągnąć, może teraz się uda.
km 87,1 19:52
Nadal nie działa. Pracownik stacji po raz drugi mówi mi, że muszę się udać do miasteczka, tam przy dużym placu jest zakład rowerowy. Postanawiam na tyle napompować koło, żeby jechać a nie pchać.
km 87,1 19:54
Koło trochę napompowane, ale obciera. Patrzę na nie i widzę, że przez pchanie na flaku opona zeszła z obręczy, więc teraz po napompowaniu wystaje mi na zewnątrz dętka. Spuszczam powietrze z koła.
km 87,1 19:59
Napompowałem koło na tyle, że obręcz nie szoruje po asfalcie, ale ani trochę więcej. Opcja dotarcia na kemping na czas już nieaktualna. Mam przed sobą dwie alternatywy. Kontynuować jazdę do Walencji i spędzić noc na dworcu czekając na poranny pociąg do Madrytu, albo jechać na kemping i kombinować ze stróżem, czy mnie nie wpuści. Pierwsza opcja wydaje mi się szalenie nudna, co ja będę robił przez te wszystkie godziny w nocy na dworcu. Druga opcja też nie do końca możliwa - nawet jeżeli stróż się zgodzi, to nie wiem jak załatwię kempingowe formalności. Żeby się nie spóźnić na pociąg z Walencji o 8 rano, z kempingu będę musiał wyjechać przed szóstą.
Zastanawiacie się pewnie, którą z tych opcji wybrałem. Ha, możecie na własne oczy obserwować jak w końcu dorastam podczas tej podróży. Albo się po prostu starzeję.  Na 88 km zatrzymuję się przy hotelu. Życzą sobie jedynie 30 Euro i w dodatku z parkingiem na rower. Nie bardzo już wiem czy portier mówi tą kwestię z parkingiem na serio czy sobie żartuje, ale zostaję tam na noc. Rower po raz pierwszy w trakcie tej podróży śpi pod dachem, a ja po raz trzeci w łóżku. Stopuję wszelkie liczniki i oficjalnie uznaję miasto Pucol za metę Europejskiej Polombia Tour.   Tadam!!!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz