piątek, 14 września 2012

ROWEROWI SABOTAŻYŚCI

Po nitce do kłębka udało się odkryć ten zdumiewający spisek. Rower pruł jak ta lala przez Europejskie Równiny (tak sobie nazwałem te rejony bo były w miarę płaskie). Aż tu nagle we Włoszech zaczął się sypać. 
O kilkukrotnych dziurach w dętkach pisać już nie będę, ostatnio stanęło na zepsutej przedniej przerzutce. 
Już się zdążyłem przyznać, że sam ją rozwaliłem na siłę próbując ją zmienić, żeby zobaczyć czemu tak ciężko chodzi. I stanęło na biegu trzecim. Po płaskich jak tafla jeziora zimą Włochach nadpadańskich i tak bym tego nie zauważył, bo jechałem tylko na najwyższym biegu. Jednak dzień po moim majsterkowaniu przy przerzutkach miałem się już przebijać na wybrzeże Liguryjskie i jak się domyślałem możliwość zmiany biegu byłaby bardzo na tym etapie korzystna. 
Przeliczając potencjalny koszt naprawy na nowe samochody, albo co najmniej na kartony papierosów postanowiłem udać się do rowerowego speca w Vogherze. Tak mi się jednak dobrze spało, że do miasta dotarłem o 11:30 czyli w okolicach rozpoczynającej się przerwy na sjestę. Sklep odnalazłem bez problemu, tyle że zamknięty. A jak wskazywał napis na drzwiach powinien być otwarty co najmniej do 12. Kręcę się więc pod sklepem w poszukiwaniu natchnienia co zrobić dalej, czy czekać do 15 czy może ruszać dalej. Tak bardzo mi się nie chciało jechać, że postanowiłem odłożyć naprawę do następnego większego miasta - Alessandrii. Zgodnie z moimi kalkulacjami opartymi na położeniu słońca powinienem tam dotrzeć akurat jak będą otwierać sklepy po sjeście. 
Tak właśnie dotarłem, znalazłem sklep przy głównej drodze, w celu zabicia 30 minut do otwarcia zabrałem się za przygotowany dzień wcześniej lunch. Normalnie bym się nudził czekając aż się lunch ułoży, a tu same atrakcje. Najpierw obserwowałem jak jakaś pani parkuje rysując wszystkie samochody w obrębie kilku przecznic, a później naprawa, czyli bezczynne siedzenie zarezerwowane na trawienie odpadło tym razem.
Sklep przypominał bardziej antykwariat rowerowy zarówno ze względu na atmosferę jak i na właściciela, który pewnie naprawiał jeszcze rowery z drewnianymi kołami. Po wyczerpującym machaniu rękami w celu prezentacji usterki spec zabrał się za psikanie WD-40 w zmieniacz przerzutek zamontowany na kierownicy. Te zabiegi okazały się jednak nieskuteczne. Zalecił więc wymianę zmieniacza, na co ochoczo przystałem. Nie miał jednak takiej części, tłumaczył mi co jest nie tak z tymi co ma, ale ni w ząb nie zrozumiałem więc tylko zapytałem o jakichś innych cudotwórców.
Drugi sklep był strzałem w dziesiątkę. Kilku pracowników uwijało się jak w ukropie aż przyszła kolej na mnie. Tu już mogłem wesprzeć się angielskim wyjaśnieniem problemu i zostałem zrozumiany. Bez zdejmowania sakw rower został naprawiony w kilka minut. Okazało się że żyłka była za bardzo naciągnięta, ale po jej ponownym założeniu wszystko wróciło do normy i mogłem zmieniać biegi do woli. A wszystko za cenę dwóch zapasowych dętek, które kupiłem bo były i miały wentyl samochodowy. No teraz mogę już jechać. Resztę dnia jechałem głównie na nowo odzyskanym biegu pierwszym i drugim, wcale nie dlatego że było pod górkę, ale dlatego że mogłem.
Wizyta w drugim sklepie rzuciła mi trochę nowego światła na całość problemów jakie rower ostatnio sprawiał i olśniło mnie. To wszystko wina błotników...
To na pewno błotnik tylni tak na jakimś wyboju uderzył tylną oponę, że zrobił jej guza. I od tego się wszystko zaczęło. Nowiuśkie opony jaki zamontowałem są trochę za duże i ocierają o błotniki właśnie, jeżeli dętki mają zaaplikowane za dużo atmosfer. Kombinując przy błotnikach tak, żeby nie ocierały o opony, przesunąłem tylni tak że blokował przednia przerzutkę, stąd kolejne perypetie.
Chcąc nie chcąc musiałem go więc przesunąć tak, żeby już tego nie robił, ale wtedy na nowo muszę znaleźć ten moment gdy dętka jest wystarczająco twarda, ale nie na tyle żeby obcierać o błotnik. Praca aptekarza robiącego mazidła to pikuś przy moim zadaniu.
Mimo że nowe opony zostały założone na opcję prędkość a nie opcję trakcja (nie wiem co to znaczy, ale prędkość do mnie bardziej przemawia niż jakaś trakcja :)) nie czułem tej prędkości. Pod górkę pedałowało się coraz trudniej. Przemogłem więc moją wrodzoną nieśmiałość i zamiast wypatrywać kompresora na każdej mijanej stacji paliw, nieśmiało zapytałem pracownika o możliwość napompowania opon. Zrobił to bardzo chętnie i chyba nader gorliwie, bo w przednia załadował mi sześć atmosfer, a w tylną nawet nie widziałem, ale pewnie podobnie. Ruszyłem wylewnie dziękując i tuż za zakrętem zatrzymałem się na poboczu mając tylko jedno marzenie, pozbycie się błotników, które obecnie tak obcierają o oponę, że zagłuszają mijające mnie tiry.
Zdecydowany rozprawić się z błotnikami raz na zawsze, zsiadłem z roweru i zabrałem się za szukanie klucza do odkręcenia tych mąciwód. Dopadła mnie wtedy jednak myśl, że mimo wszystko łatwiej będzie upuścić trochę z tych atmosfer i znaleźć na nową zagubioną proporcję powietrza w dętkach. 
Ostatecznie błotniki są nadal zamontowane, ale teraz jak już wszystko poskładałem do kupy, to obiecuję, że jeżeli cokolwiek się będzie jeszcze działo z rowerem, to zanim się zastanowię pozbywam się błotników. Dość już namieszały, więc nie powinny się dziwić, że ich czas jest policzony... Rowerowym sabotażystom mówimy stanowcze NIE!!!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz