(8-09-2012)
Wstałem w dobrym nastroju, ten
literacki kemping i ludzie w nim się kręcący był jednym z przyjemniejszych do
tej pory, mimo że eksperymentalny i raczej dla uczestników Festiwalu
Literatury.
Zapakowałem się, co zajmuje mi
obecnie już tyle co kichnięcie i wyjechałem na drogę. Kemping zlokalizowany
jest tuż przed jeziorem dzielącym mnie od starego miasta w Mantovie. Po
ruszeniu rower zdawał się zachpwywać poprawnie, tak jakby moje czary-mary go
wczoraj ozdrowiły. Śmiało więc wjechałem na most i ruszyłem po zdobycie
dzisiejszego odcinka. I właśnie na tym moście gdzieś zgrzeszyłem. Pomyślałem
bowiem, że strasznie krótki na dziś mam odcinek – tylko 66 kilometrów i
zastanawiałem się czy nie polecieć gdzieś dalej niż do Cremony i martwić się
noclegiem trochę później. Co innego będę robił cały dzień, przecież taki
odcinek to pięć, no góra cztery godziny.
Rower jednak nie ozdrowiał. Na
moście wyrażnie mu się pogorszyło. Poza tym że guz na tylnim kole nie zelżał to
w dodatku rower stał się potwornie niestabilny. No w takim stanie to on się na
pewno nie nadaje nawet na spacer po Monciaku, a co dopiero wycieczka poza miasto.
Tuż za mostem, około godziny 10
rano zaczęła się akcja reanimacyjna. Zjechałem pierwszym zjazdem na starówkę w
celu znalezienia przypadkiem jakiegoś bardziej poważanego specjalisty
rowerowego ode mnie. Żeby precyzyjnie zrelacjonowac wam te trudne godziny
rowerowej zapaści wprowadzę miernik czasowy.
10:10 – Zjeżdzam na starówkę,
po przejechaniu jakichś 400 metrów od kempingu. Rower traci przytomność, a ja
nie bardzo wiem dlaczego, przecież ta wczorajsza dolegliwość nie może prowadzić
do aż tak wielkiej niewydolności i niesterowności. Przejeżdzam plac zrobiony z
łbów kocich i zjeżdzam w pierwszą ulicę na prawo. Mój wewnętrzny GPS
podpowiada, że tam właśnie będzie zlokalizowana klinika dla rowerów.
10:12 – Dociera do mnie, że
szukanie warsztatu rowerowego na węch w mieście, w którym się nigdy nie było i
bez mapy tego miasta jest nie najlepszym pomysłem. Zatrzymuję rower i pytam
panią rowerzystkę. Ona przecież powinna wiedzieć. Może i wie, ale mój włoski
jest na tyle ubogi, że się wiedzą z tą panią nie podziele w żaden sposób. Pani
kieruje mnie spowrotem na plac do puntku informacji
10:14 – Już wszystko jasne.
Tylne koło owszem potrzebuje natychmiastowej ekspertyzy znawcy, ale to przednie
koło jest dziś największą bolączką. Powietrze zeszło szybciej niż można by się
spodziewać, bez żadnych symptomów. To tak gdyby ktoś wybrał się do lekarza z
katarem i w poczekalni złamał nogę. Przekomiczne prawda. Nadal się nie znam na
rowerze, ale mam wrażenie że prowadzenie objuczonego do granic rozsądku roweru
na obręczy może nie być najlepszym pomysłem. Zaczyna więc dźwigać przód
uważając żeby mnie tył nie przeważył
10:22 – dotachałem rower do
informacji miejskiej. Zostawiłem go na zewnątrz, przecież takiego niesprawnego
to nikt go nie będzie chciał. Otrzymałem informacje o dwóch potencjalnych
miejscach gdzie powinienem się udać. Ruszam do tego, które zostało
przedstawione jako lepsze.
10:46 – dotachałem rower do
kliniki Nr 1. Nie mają dla mnie lekarst. Brakuje im taich faknych opon i dętek
jak mam ja. Pokazują mi się miejsce Nr2. To samo które było naniesone na mapkę
w informacji. Rower ledwo dyszy. W takim stanie na pewno długo nie pociągnie.
11:15 – Klinika Nr 2. Spec
wychodzi przed sklep i fachowym okiem i po przedstawieniu symptomów informuje
mnie, że dziś to on już nie zdąży mi pomóc. Zaraz zamykają. Robię wielkie oczy
i bardzo głośno zastanawiam się to co ja mam teraz zrobić. Robię pauzę...
11:16 – Spec rzyca ponownie
okiem na tylne koło i zaczyna przyglądać się szprychom. Reaguję natychmiast.
Szprychy są super, tylko z oponą jest problem.
11:17 – Aha, mówi spec, no to
nie ma sprawy. Spec zaczyna odblokowywać przedni hamulec.
11:18 – wszylkie sakwy i
siateczki z roweru leżą już na ziemii, rower bez obciążenia zabrany w czeluści
zakładu. Tak się ucieszyłem że jednak się nim zajmie, że zapomniałem się
dopytać co i za ile zrobi.
11:30 – w klinice nie mają dętek
z zaworem samochodowym, co oznaczałoby że będę musiał skorzystać z pompki, a
ten pomysł mi się nie podoba. Ostatecznie wyciągam mój zapas z sakwy. Kuracja
aplikowana zakłada więc, Zamianę dętki z tyłu na przód, transplantację nowej
dętki na tył i transplantację obu opon na nowe – Michellin!. Co ciekawe
wyjeżdzając z Polski miałem opony nie do pary, jedną 10-letnia, nie wymienianą
od kiedy rower był kupiony i drugą wymienioną tuż przed wyjazdem. Zgadnijcie
sami, która się rozwaliła.
11:32 – Po tym jak pan ze sklepu
się dowiedział skąd i dokąd jadę w prezencie dostałem nową dętkę, z włoskim
zaworem i łatki do kuracji. Pierwsze prezenty urodzinowe J
11:45 – rower ponownie załądowany
i ruszamy w trasę. Dojechałem ponownie do nadrzeża jeziora i postanowiłem
uratowaną sytuację zacelebrować papierosem na przepięknie zlokalizowanej ławce,
skąd rozciągał sie fantastyczny widok na fabrykę po drugiej stronie jeziora.
11:50 – żeby wrócić na drogę mogę
albo wrócić się jakieś 100 metrów i pozostać cały czas na ścieżce, albo wbić
się na drogę przez maleńką górkę po trawie. Wybieram to drugie
11:52 – Coś mi haczy na przednim
kole, zatrzymuję się
11:53 – zlokalizowałem jakieś
naturalne kolczaste badziewie które utkwiło w przedniej nowiutkiej oponie
11:54 – długo się nie
zastanawiając wyciągnąłem to badziewie i słyszę syk uciekającego całymi barami
powietrza. Zastanawiam się...
12:00 – doszedłem do wniosku że
problem sam się nie rozwiąże i wracam na tą ławkę na której przed chwilą byłem.
Tym razem już wyłącznie po asfalcie na którym kolczaste badziewie jest bardziej
widoczne
12:40 – rower rozpakowany,
obrócony , koło zdjęte, przeciek zlokalizowany, łatka naklejona, dętka
założona, rower załadowany. Pierwszą własnoręczną operację na rowerze celebruję
kolejnym papierosem. Myliłby się jednak ten co myśli że transplantacja z
zakładu się przyjeła i ta jedna łatka załatwiła całą rekonwalescencję.
12:55 – wyruszam znowu w trasę.
Jestem od wczorajszego noclegu oddalony o jeden likometr. Takiego tempa jeszcze
nie miałem. 0.33 km na godzinę. Postanawiam zrezygnować z lunchu i nadrobić
stracony czas.
13:06 – jestem 4 kilometry
oddalony od startu. Przednie koło zupełnie bez powietrza. Jestem po prawej stronie
drogi, a po lewej piękny park z zacienionymi ławkami.
13:15 – przestałem szukać
legalnego przejścia dla pieszych i przeprowadzam rower na dziko uprzednio
oczywiście sprawdziwszy czy nic nie nadjeżdza
13:20 – rower rozpakowany,
zabieram się za sałatkę, którą wczoraj przygotowałem na dzisiejszy lunch.
13:55 – po lunchu i po
zacerowaniu kolejnej dziury na przedniej dętce. Siędzący na sąsiedniej ławce
Afrykańczyk pyta mnie o papierosa. Jest Nigeryjczykiem i dostał się do Włoch
przez Libie. Niedawno przyjechał i szuka pracy
14:00 – Ze względu na to że też
niebawem będę szukał pracy w jakimś nieznanym mi jeszcze kraju, ustalamy, że ja
się będę modlił o wolną Biafrę (jego ojczyznę, zrzeszoną w ramach Nigerii) oraz
o jego powodzenie w znalezieniu pracy. On z kolei będzie się modlił o mój
sukces w znajdowaniu praxy w Ameryce Łacińskiej. Tak powinno to byc bardziej
skuteczne niż gdyby każdy z nas myślał tylko o sobie
16:00 – Śmignąłem już 28 km,
zatrzymuję się pod supermarketem żeby uzupełnić zapas wody. Przednie koło
podejrzanie giętkie. Kupuję wodę i dopompowuję koło
16:25 – powietrze znowu zeszło.
Zatrzymuję się na stacji i powtarzam proces z łataniem dętki. Okazuje się że
pierwsza łatka jest nieszczelna. Dodaję dwie nowe łatki po obu stronach starej.
16:50 – ruszam znowu w trasę. Do
przejechania zostało około 30 km. Piszę około bo nauczyłem się włoskim
oznaczeniu ilości kilometrów nie ufać. Często bowiem na przesrzeni kilkuset
metrów można znaleźć następującą informacje (Cremona 40., Cremona 35, Cremona
42 – w takiej właśnie kolejności)
17:00 – operacja była
nieskuteczna. Dowiaduję się o tym na kilometrowym wiadukcie w mieście Piadena.
Z wiaduktu nie szukam jak zwykle nowego rekordu prędkości, tylko rower
sprowadzam.
17:00 – 20:00 (Uznałem że kolejne
zdjęcie koła i łatanie opony przerasta moje chęci na tą chwilę) Dopompowuję
rower średnio co 4 kilometry.
Raz udało mi się wycisnąc 7 kilometrów na jednym
pompowaniu! Ale tylko dlatego że przejeżdżałem koło fabryki zdawać by się mogło końskiego nawozu. Na liście największych smrodów doświadczonych w życiu to miejsce plasuje się na 3 miejscu.
20:12 – docieram na kemping,
rower prowadzę, bo już mi się nie chciało pompować
22:15 – Moja Babcia mówi zawsze że niedzielna praca w gówno się obraca. Mimo że mi się bardzo nie chce jeszcze w sobotę łatam starą dętkę (tą
zdjętą rano) w jednym miejscu i tą którą miałem dziś na przedzie w trzecim
miejscu
22:30 – dętka założona. Sprawdzam
dopiero teraz oponę i wyciągam kolejny kolec. Pluje na oponę żeby sprawdzić czy powietrze nie ucieka. Zostawiam koło tak jak jest w
ramach testu. Jeżeli do rana powietrze nie zejdzie to można jechać. Jeżeli
zejdzie to będziemy kombinować.
22:45 – dowiaduję się że ciepła
woda pod prysznicem na tym kempingu jest na żetony. Ale i tak nie działa, bo
mają problem z prądem. Zdecydowanie wolę eksperymentalne kempingi dla fanów
literatury.
24:00 – kończę spisywanie tej
relacji dla was.
Tak mi właśnie minęły moje
urodziny. Mam wrażenie, że rower stwierdził, że nie samymi nogami buduje się
sylwetkę Adonisa. Żebym się rozwijał równomiernie pedałowanie połączyłem dziś z
pompowaniem. Dobrze że urodziny są raz w roku J
Posłowie:
Powietrze rano nie zeszło, ale w ramach szukania atrakcji rozwaliłem przednią przerzutkę i jechać mogłem tylko na najwyższym przełożeniu. Na szczęście droga nadal płaska, trochę mnie tylko straszą te góry po lewej stronie... Jutro (10-09) zobaczymy ile kosztowała mnie przyjemność majstrowania przy przerzutkach...
J.W.P. Jakub ma jedno pytanie natury zasadniczej - jaki smród zajmuje w twoim rankingu pierwsze a jaki drugie miejsce?
OdpowiedzUsuńSmród nr 1 - przechowalnia bażagu na dworcu w Moskwie - przed naszym przyjsciem podłogę chyba wymyli wymiocinami...
OdpowiedzUsuńSmród nr 2 - jedno miejsce na rynku Konyo-Konyo w Dżubie, przebiega tamtędy ciek wodny który jest po prostu ściekiem, a przebiec tego miejsca na wdechu nie można bo ruch ludzi działa wahadłowo :)