niedziela, 26 sierpnia 2012

Bukfordo - Węgierski Mordor

Dziś (bo już jestem na bieżąco) krótki odcinek do mety pierwszej pięciodniówki. Miałem do pokonania 40km do uzdrowiska z termalnymi wodami o pięknie brzmiącej nazwie Bukfordo (kwestia gustu oczywiście, mi się ta nazwa podobała). Nie spodziewałem się żadnych myśli ani wydarzeń, co się bowiem może wydarzyć na tak krótkim odcinku. Myliłem się jak zawsze, miałem aż nadto myśli, którymi się podzielę. :).

Węgierskie kościółki w małych węgierskich miasteczkach.
Pewnie niektórzy zwrócili by na nie uwagę ze względów ceremonialnych, dziś w końcu niedziela. Inni jeszcze postanowiliby podziwiać witraże o nieziemskim wręcz pięknie (tak się domyślam tylko, bo do żadnego nie wszedłem). Dla mnie takie kościółki oznaczają tylko jedno, nadciągającą górkę. Zawsze przy kościółku znajduje się droga, która wspina się wraz z modlitwami wiernych prosto do nieba, i ja tą drogą musze wjechać razem z tymi modlitwami. Dla mnie widok wieży kościelnej oznacza tylko i wyłącznie konieczność włączenia pierwszego biegu i oczekiwania na nieuniknione. Aha, te górki są zawszę do wspinania, a nie do zjazdu, zawsze!!! Skoro są wjazdy to powinny być i zjazdy - tu z kolei nie zauważyłem żadnej prawidłowości, może dlatego że nie mam czasu się rozglądać jak wyprzedzam tiry (żart hahaha).

Prosta droga zaraz za górką z kościółkiem.
Powinna być wytchnieniem, czystą przyjemnością i możliwością kontemplacji górki pod którą się właśnie wspiąłem. Nic z tego. Pewnie znowu Austriacy, jeszcze w okresie Cesarstwa złośliwie nie sadzili drzew przy drogach, czego skutki są widoczne już teraz. Taka prosta droga oznacza boczny wiatr ścigający się z TGV i zostawiający PKP daleko z tyłu. Gdyby nie moja słuszna jeszcze waga niechybnie przefrunąłbym gdzieś wgłąb pola i zastanawiał co dalej.

Kraina deszczem stojąca.
Gdzieś od połowy tej krótkiej trasy przy drodze zaczęły się pojawiać znaki o nadchodzącym deszczu.

I nie dziwie się drogowcom, że ustawili permanentne znaki na ten temat, ten deszcz złośliwie wyczekuje i wisi w powietrzu, ale nie pada. Taki okres stałego napięcia. Nie spadł oczywiście, ale miałem przez cały czas wrażenie, że w tej krainie słońce nigdy nie świeci.

Dotarłem w końcu do kąpieliska, rozstawiłem namiot, zakąsiłem i udałem się do ciepłych źródeł, na mój gust siarczanych (po zapachu się domyślam). Teraz czuję się jak młody Bóg, gotowy do rozpoczęcia kolejnej pięciodniówki, która powinna dobiec końca gdzieś w okolicach Słoweńsko-Włoskiej granicy.

Pozostaje mi tylko zaapelować do władz węgierskich, żeby coś uczyniły z problemem węgierskich kościółków. Można na przykład przesunąć trochę górkę, spłaszczyć ją, ewentualnie przesunąć kościółki. Dla chcącego nic trudnego. Jeżeli nie ma takiej woli, to na miłość boską upraszam o nasadzenie drzewek przy drogach. Może chociaż nasze pra-pra..- wnuki przejadą ten rejon w jakotakim komforcie. O kwestie chmur nie apeluję, jeszcze zamiast wiszących chmur zrobią mgłę i już totalnie będzie przechlapane.

To tyle z siarką pachnącego Węgierskiego Mordoru :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz