wtorek, 25 września 2012

MISJA: 'WINO BARCELONA' - DZISIAJ

Start: Fos-sur-Mer
Nastrój na początku: Nie bardzo, bardzo nie bardzo...

Dzisiaj miałem ochotę na lepszy dzień niż poprzedni. Tak się jednak nie stanie. Podczas zwijania namiotu, czynności którą w tej chwili mogę już robić z zamkniętymi oczami i rękami schowanymi w kieszeni za bardzo skorzystałem ze swoich magazynowanych zapasów energii. Dynamicznie i jak mi się wydawało z pełną gracją połamałem jedną z żerdzi. Wielkiego dramatu nie ma, bo producent przewidział, że namiot może trafić w ręce takich osobników jak ja i przygotował plan awaryjny na jedno złamanie w stelażu. Nie wiem jeszcze jak to działa, ale próbuję siebie przekonać, że martwić się tym będę dopiero wieczorem, kiedy ponownie trzeba będzie mój obecny dom rozstawić. 
Zachwycony wręcz swoimi umiejętnościami obsługi namiotu dokończyłem poranne czynności, zapłaciłem za nocleg i ruszyłem w trasę. Perspektywa zupełnego braku pagórkowatych barier trochę zagłuszała myśli o namiocie. Szybko została przebita innym hałasem. Hałasem wiatru pędzącego z zupełnie głupią prędkością rozbijającego się niestety nie o moje plecy, ale o moją twarz. Chłostany raz po raz naciskałem pedały, ale zaczęło się to wydawać totalnie bez sensu. Miałem wrażenie, że zamiast kontynuować trasę do Hiszpanii cofam się dość dynamicznie w stronę Włoch.
Raz-dwa-trzy-cztery, raz-dwa-trzy-cztery wyliczam sobie jak na galerze kolejne obroty pedałów i stoję w miejscu. Raz-dwa-trzy-cztery, no udało się trafić na bezwietrzne okno i kemping mam już 100 metrów za sobą. Zimno i nieprzyjemnie, pędzące tiry, mało urocza droga, nieciekawy horyzont i myśl o tym, że jeżeli się wiatr nie uspokoi to nigdzie się już nie ruszę i do końca życia będę próbował się z okolic Fos-sur-Mer wydostać. 
Próbuję na miło i grzecznie proszę wiatr, żeby poszedł sobie gdzieś indziej. Nie działa. Zaczynam się gotować w środku, co jest o tyle dobre, że przynajmniej od środka jest mi trochę cieplej, bo na zewnątrz marznę na sposób syberyjski. 
Będzie dobrze, na pewno jak się trochę oddalę od morza, chociaż o te następne 100 metrów wiatr osłabnie i straci swój rozmach. 100 metrów dalej po spaleniu sporej ilości kalorii historia się powtarza i nadal przekonuję siebie, że przecież nie może tak wiać cały dzień, bo to by było kompletnie bez sensu.
Rzucam okiem na mapę zapierając się żeby nie odlecieć i nie szczególnie mam powody do radości. Co najmniej kilkanaście kilometrów zanim będę mógł odbić w lewo i jechać do wiatru bokiem. Przynajmniej nie będziemy musieli ciągle sobie patrzeć w oczy. Raz-dwa-trzy-cztery.
Nosz k**** - zabawa się skończyła. Nie dało rady po dobroci i wydobywam głęboko z pamięci przebogaty zasób wszelkiej maści przekleństw. Ciskam nimi w mojego przeciwnika, ale jego to zupełnie nie rusza. Może muszę to robić na głos, może on nie słyszy moich myśli. Puszczam więc parę naprędce uplecionych wiązanek i nic. Wyprzedzające mnie ślimaki tylko ze mnie rechoczą i jeszcze bardziej wprowadzają mnie w stan nieznanej mi do tej pory złości. 
... 
(to oznacza bardzo duży upływ czasu)
Udało się. Dotarłem do ronda, przecisnąłem się w drogę odbijającą w lewo i w końcu czuję wiatr tylko na prawej stronie twarzy. Po raz pierwszy tego dnia osiągam zawrotne prędkości przekraczające 10 km/h i cieszę się z tego jak dziecko. Teraz już o wiele lepiej słyszę nieskończoną kawalkadę tirów korzystającą niestety z tej samej drogi co ja...
Dopiero jak droga znowu odbija w prawo, żegnam się nieszczególnie wylewnie z tirami i słyszę radosne:
- Cześć! Tęskniłeś?! 
- S****dalaj - rzucam obcesowo - nie, debilu, nie tęskniłem wcale a wcale.
Kontakt z wiatrem został nawiązany na dobre. Walka z niewidzialnym, ale doskonale wyczuwalnym wrogiem wchodzi w kolejne stadium. Pomiędzy kolejnymi wymianami grzeczności patrzę tęsknie po raz pierwszy od wyjazdu na roześmiane i obrzydliwie szczęśliwe twarze siedzących w ciepłych i szczelnie zamkniętych samochodach. Ale byłoby fajnie siedzieć w jednym z nich i też się tak głupkowato uśmiechać.
Próbuję sobie przypomnieć czyja to wina, że jestem gdzie jestem i kto mnie namówił do jazdy rowerem przez Europę. Zarzucam tą czynność, bo przychodzi mi do głowy tylko moje imię i w niczym mi to nie pomaga. W oddali widzę co prezentuję poniżej i moja nadzieja schodzi na poziomy poniżej zera:

Taka ilość wiatraków oznaczać może tylko jedno. W tym miejscu musi się opłacać ustawienie takiej ich ilości. Tu pewnie zawsze wieje. Genialnie. Ubawiony po pachy nadal rozmawiam sobie z wiatrem o tym i o tamtym. W jakiś nie do końca zrozumiały dla mnie sposób udało mi się jednak pokonać te paręnaście kilometrów i docieram do przeprawy promowej przez jedną z odnóg Renu. Wyświetlacz informuje, że piesi mogą płynąć za darmo i zastanawiam się czy prowadząc rower jestem bardziej darmowym pieszym, czy raczej być-może-płatnym rowerzystą. Decyduję się jednak na wersję pośrednią i jadę rowerem po ścieżce dla pieszych. Płynę za darmo. Pierwszy pozytywny aspekt tego dnia, który jak dla mnie mógł się nigdy nie wydarzyć. Obsługa promu, której spodobała się moja wycieczka już po drugiej stronie mówi do mnie
- Witamy w Carmague. 
Dotarłem do narodowego parku delty Renu, który muszę pokonać. Przywitanie, które brzmiało szczerze i miło, było chyba jednak tylko dobrze zamaskowaną złośliwością. Wiatr z którym uprzednio rozmawiałem okazał się tylko taką otuliną wiatru właściwego. Ten z którym się spotkałem teraz jest jeszcze lepszym i bardziej zabawnym graczem.
 - O, spieszy ci się?! - słyszę - to jak chcesz jechać szybciej to powinieneś jechać lewym pasem, a nie poboczem.
Ten pomysł wydaje mi się totalnie debilny, więc opieram się jak tylko mogę.
- Co się wstydzisz? Hahaha! Dalej, lewym powiedziałem. Chlast, prast i jestem na lewym pasie.
- Nie - rzucam z kurwikami w oczach - nie będę jechał lewym pasem i już.
- Nie chcesz lewego pasa, to zjeżdżaj z drogi. Won! - Ciach prach i jestem na poboczu. 
- Dobra, wygrałeś. Ale tylko tą bitwę. Wrócimy jeszcze do tematu.
Uciekam z pola bitwy w głąb małej mieściny wcale nie tak daleko od miejsca gdzie przybił prom. Pora na lunch. Po raz pierwszy przybijam kanapkę do ławki kilkoma gwoździami, bo nigdy wcześniej nie czułem takiej potrzeby i próbuję znaleźć te rzadkie momenty na odgięcie gwoździ i kolejne kęsy.
...
...
...
Cisnę myśląc tylko o tym winie, co się być może go w Barcelonie napiję i zastanawiam się czy mam mokre oczy bo pomyślałem o jakiejś wzruszającej historii, czy dlatego że się jakoś dziwnie odwadniam bez powodu. 
...
...
...
Zastanawiam się co się stanie jak się zatrzymam i po prostu przestanę jechać. Kuszące, ale nie do końca solidne rozwiązanie pasztetu, w który się wpakowałem. Zamiast ostatecznie załamać ręce wyciągam aparat i ukradkiem robię zdjęcie wiatru:
Zastanawiacie się czemu dołączam takie bezsensowne zdjęcie. Zapewniam was, że jest to najbardziej przydatne zdjęcie jakie kiedykolwiek zrobiłem. Gdy już kiedyś gdzieś tam dotrę wydrukuję sobie i będę ciskał rzutkami w ramach zemsty gdy tylko mi przyjdzie na to ochota. Was też zachęcam do dołączenia do mojej słodkiej zemsty.
...
Każda lipna sytuacja nawet gdy wydaje się to niemożliwe dobiega kiedyś końca. Ta również. Po wielu upływach czasu, niedługo przed zachodem słońca docieram do mojej mety na ten dzień. Aigues Mortes. 
Szybko, szybko, muszę znaleźć kemping i jedzenie bo będę bardzo niezadowolony. Mijam coś co wygląda jak plac dla kamperów. Super, mam furtkę awaryjną gdybym nie znalazł kempingu.
Zapewniam was, że można pewne rzeczy wykrakać. Kempingu nie znalazłem, poddałem się jakieś dwa kilometry od miasta na ciemnej, polnej drodze, z niesprawnym światłem w rowerze. Zawracam i decyduję się na opcję jedzenie i spanie w nadmienionej furtce awaryjnej. Jem coś tam gdzieś tam i jadę pokombinować jak po ciemku rozbić namiot ze złamaną żerdzią.
Moja furtka okazuje się niewypałem, gdy zostaję przepędzony przez dwójkę menelowatych Francuzów nie zgadzających się na mój nocleg na upatrzonym placyku. Chyba są cieciami tego bałaganu i nie mają dla mnie krzty litości. 
Wracam się jeszcze trochę i ładuję się do małego lasku, który widziałem jeszcze podczas zmierzchania. 
...
Rozbijam połamany namiot w ciemnym lesie, nie do końca widząc czy wybrałem najlepsze z możliwych miejsc. Ha! Oczywiście nie zapominajmy o jednym. Przypałętał się za mną przyjaciel, o którym już wiele napisałem powyżej. Wchodzę do namiotu i cieszę się że wiatr już tylko słyszę ale nie czuję. Zaczynam drzemać...

Meta: Aigues Mortes
Nastrój na mecie: !!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! (ocenzurowano)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz