poniedziałek, 24 września 2012

MISJA:'WINO BARCELONA' - DZIEŃ PRZED PRZEDWCZORAJ

Start - Antibes
Nastrój na starcie - Podbudowany i chętny do drogi.

Perspektywa napicia się wina sprawiła, że spakowałem się sprawnie i o czasie. Żal było opuszczać ten jeden z wspanialszych kempingów, gdzie właścicielka na wszystko tak uroczo z przepięknym francuskim akcentem mówiła 'oh, but there is no problem'. No ale przecież tu nie zamieszkam. Droga malowniczo wiła się wzdłuż rozlicznych zatoczek, aż do Cannes. Już u progu miasta aparat zawiesiłem na szyi w pełnej gotowości do zrobienia dla Was zdjęć wszystkim gwiazdom z Hollywood i z Bollywood jeżeli rozpoznam. Dopiero mijając przekreśloną tabliczkę z napisem Cannes uświadomiłem sobie, że coś poszło potwornie nie tak. Aparat nie przydał się ani razu. Meryl Streep nie sprawdzała czy jej gwiazda w Alei Gwiazd nie jest zapiaszczona, Angelina Jolie nie przechodziła przez ulicę w bikini, Cameron Diaz nie trąbiła na mnie z wypolerowanego kabrioletu. Totalnie nic. Okazuje się, że festiwal w Cannes nie trwa cały rok, a w czasie mojego przejazdu zamiast Festiwalu Filmowego dla gwiazd światowego formatu odbywał się zlot fascynatów porcelany. Nie znam jednak osób wartych zrobienia zdjęcia z tej akurat branży, dodatkowo wszyscy wyglądali tak jakoś zwyczajnie i mało filmowo, więc zdjęcia nie zrobiłem ani jednego. Po tej porażce została mi już tylko jedna deska ratunku, może w St Tropez spotkam jakichś zabawnych żandarmów i trochę fot da się jednak napstrykać. 
Łatwiej jednak powiedzieć niż zrobić, żeby dojechać do St Tropez muszę zmienić pieczołowicie przygotowaną trasę, która zgodnie ze wszystkimi standardami omijała bezsensowne górki i pagórki zaliczając zamiast tego wszelkie wypłaszczenia terenu. Ryzyko jest bo niby Alpy zostawiłem z tyłu, ale być może złośliwie się gdzieś wypiętrzą i będę musiał się z nimi zmierzyć. Dla Was jednak wszystko, decyzja o podjęciu tego ryzyka zapadła w okamgnieniu i zamiast odbijać wgłąb lądu we Frejus, postanowiłem kontynuować rekreacyjną jazdę wybrzeżem. Wzniesienia o perfekcyjnym nachyleniu, tak że jest radość ze zdobywanych szczycików, ale nie ma bezsensownego wchodzenia w strefę zakwaszania mięśni (zegarko-komputer z pulsometrem za każdym razem mnie ostrzega, że przeginam i zbyt szybki puls sprawi, że mięśnie mogą mnie dnia następnego pobolewać).
W okolicach godziny 18 po prawej stronie, czyli znowu idealnie bo nie muszę przejeżdżać przez drogę w poprzek, znalazłem kemping. Obsłudze bardzo się spodobała moja fryzura i wołali na mnie Rasta de Pologne, co pewnie znaczy 'Ty miły człowieku, cieszymy się, że do nas przyjechałeś'. Tak mniemam, bo mój francuski nie jest na najwyższym poziomie. 
Do St Tropez pozostało około 15 km, ale niestety jest tak bez sensu położone na cyplu zatoki, że nie można przez nie przejechać, tylko się trzeba wracać. Dochodzę do wniosku, że bezsensu ulokowanym miasteczkom, nawet o największym poziomie fotogeniczności należy powiedzieć zdecydowane nie, i mimochodem do samego miasta nie docieram. Z braku naprawdę ciekawych obiektów do fotografowania zrobiłem więc sobie jedno zdjęcie, które musi wystarczyć, mimo że gwiazdą filmową nie jestem i pewnie już nie zostanę.
(trochę nieśmiały, ale to nadal jest uśmiech)

Pomimo małej ilości wykonanych zdjęć, dzień jest nadal książkowym wręcz przykładem Dnia Perfekcyjnego.
Meta - Cogolin
Nastrój na mecie - Fantastyczny!!!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz