poniedziałek, 24 września 2012

MISJA:'WINO BARCELONA' - WCZORAJ

Start - Sanary-sur-Mer
Nastój na starcie - Konsternacja i wyczekiwanie
Czasami już rano dostajemy sygnały, że ten dzień będzie w jakiś sposób wyjątkowy, albo po prostu inny niż pozostałe. Niestety nie zawsze odpowiednio odczytamy te sygnały i nie zachowujemy się wystarczająco rozważnie. W tym przypadku powinienem był już od rana uzbroić się w zwiększone pokłady cierpliwości. Prosta rzecz by się wydawało, jak oddanie przełączki do prądu okazała się dość trudnym zadaniem. Po spakowaniu i rozpoczęciu przygotowania mentalnego do zdobywania dzisiejszych szczytów pozostała mi tylko rutynowa wizyta w recepcji. Przekazuję więc innej pani niż wczoraj przełączkę i serdecznie i wylewnie się żegnam. Pani jest jednak trochę skonsternowana i zaczyna spytki. A które miejsce zwalniam, a jak mam na nazwisko itd. Odpowiedziałem na wszystkie pytania jak potrafiłem najlepiej i zadowolony z siebie myślami byłem już za drzwiami, na drodze. Pani przywołała mnie jednak ponownie, mówiąc: Przecież to niemożliwe. Na tym miejscu jest zarejestrowany ktoś o zupełnie innym nazwisku. Dodatkowo pani płynnie przeszła na niemiecki. Odpowiadam więc po angielsku, czyli tak jak się rozmowa zaczęła i za każdym  razem zaznaczam: nie jestem z Niemiec. Po czternastym absurdalnym pytaniu do pani dotarło, że wolę żeby wróciła do angielskiego, wszystkie niejasności sobie wyjaśniła i życzyła mi szczęśliwej drogi. 
Niby nic, zwykłe zmarnowane pół godziny na dyskusję o nie wiadomo do końca czym, a jednak taki właśnie miał być ten dzień przez większość czasu. Pełen niejasności i rosnącego mojego zdziwienia. 
Pierwsza górka, niewielka była już za Bandolem. Pogubiłem się w miasteczku wielkości połowy Sopotu i zamiast jechać normalną drogą zrobiłem sobie rajd po górkach - góra, dół, góra, dół i tak bez sensu i bez celu pare razy. No w końcu udało się zakończyć wspinaczkę i teraz czeka mnie największy spodziewany absurd tego dnia. Wjazd na szczyt i zjazd do małej mieścinki tylko po to żeby się znowu wspinać. Pomysł odwiedzin w małej portowej mieścinie tylko po to żeby z dołu ocenić jak wysoko trzeba się znowu wspinać wydawała mi się co najmniej mało atrakcyjna. Takie zupełnie zbędne marnowanie energii. Zbliżając się do pierwszego wjazdu zacząłem więc kombinować. Może jeżeli nie pojadę tą drogą w dół, tylko wjadę bardziej w ląd to tam będzie bardziej płasko. Pomysł niepoparty zupełnie niczym tylko moim pobożnym życzeniem szalenie mi się spodobał. Spodobał mi się na tyle, że byłem wręcz pewien, że jest to najbardziej rozsądna rzecz jaką wymyśliłem w ostatnim czasie. Przejeżdżając przez uroczo nazwane miasto La Ciotat zostałem na chwilę zbity z tropu i myśli powędrowały w zupełnie innym kierunku. Nazwa lokalnych linii autobusowych, wdzięcznie nazwanych CiotaBus sprawiła, że wymyśliłem po raz pierwszy w życiu mocno sucharowy dowcip: 'Dlaczego Polacy mieszkający w La Ciotat chodzą do pracy na piechotę? - A jak mają się dostać, przecież nie CiotąBusem. Dopracowywanie tego żartu zajęło mi większość czasu tego dnia.
W momencie ostatecznego podjęcia decyzji o zmianie trasy nie wahałem się ani chwili. Wspinając się ciągle dalej i dalej, mówiąc do siebie bez przerwy: 'No za tą górką już nic nie wystaje, to musi być przełęcz i dalej już będzie tylko zjazd. Byle się dostać do Marsylii. Tam ma już być pięknie i bardzo płasko.' 
Górkę później, gdy zza poprzedniej droga znów się pięła do góry i wyrastała nowa obiecująca koniec wspinaczki górka, sytuacja się powtarzała, a ja znowu kłamałem sobie te same niczym nie poparte obietnice. Zdarzyło się to kilka razy i pewnie o kilka razy więcej niż bym sobie tego życzył, ale trudno. Nagle, gdy już straciłem nadzieje, że uda mi się rower wprowadzić na ten niemający końca szczyt droga zaczęła opadać. Wsiadłem więc na siodełko i pędząc w dół mówiłem znowu do siebie - No na pewno tak będzie już do Marsylii. Ale będzie super zjazd. Udało mi się tamtą pozostawioną z boku górkę oszukać.
Napięcie skończyło się dopiero w Marsylii, gdzie wziąłem parę głębszych oddechów. Udało się, był zjazd cały czas - jedna bezsensowna wspinaczka zlikwidowana. 
Jechałem kierując się instynktem, czując się już zupełnie bezpiecznie, ale Marsylia okazała się zupełnie inna niż się spodziewałem. Zamiast fantastycznie płaskiego miasta trafiłem do jakiegoś zupełnie innego miejsca. Nie dość, że moja obrana droga zaczęła się falować i fałdować jak po trzęsieniu ziemi, to dodatkowo zerkając w lewą stronę, szukając przebicia na nadmorski bulwar widziałem tylko jakiś zamek ulokowany na wysokiej górze. Przecież to zupełnie nie ma sensu. Skoro po lewej powinno być morze, to co tam robi jakiś zamek na klifie. Dotarłem do sowiecko szerokich schodów prowadzących donikąd, które tylko upewniły mnie że coś tu jest nie do końca sensownie porobione i zacząłem kombinować. Jak zwykle. Kombinowanie nie było jednak proste. Wszystkie dzielnice w Marsylii nazwane są od jakichś świętych - St Maria, St Teresa, itd. Cały czas sprawdzam do jakiego świętego powinienem się kierować ale niestety żadne z wypisanych na kierunkowych tablicach nazwy nie odpowiadały nazwie, której ciągle zapominałem. Zatrzymałem się na przystanku i zamiast samemu znaleźć się na mapie pochopnie zacząłem wypytywać się lokalnego Francuza o drogę. Chciałem się tylko dowiedzieć, gdzie na tej mapie jest ten przystanek, na którym jesteśmy. Francuzi okazali się bardzo mili i szukali w okolicy osoby, która na tyle mówi po angielsku, żeby mi pomóc. Zdążyłem już sto razy odnaleźć się na mapie, kiedy nadal nie udało się odnaleźć odpowiedniego tłumacza. Nie narzekam oczywiście, to bardzo miłe, że aż tak bardzo chcieli mi pomóc i dowiedzieć się co mi dolega.
Zszokowany nieplanowanymi wspinaczkami zaserwowanymi mi w wyjątkowo gościnnej Marsylii dokonałem kolejnej zmiany trasy i postanowiłem pojechać drogą, w ciągu której jest tunel. Droga okazała się wyjątkowo łaskawa i już bez zaskoczeń po przejechaniu punktu krytycznego miałem delikatny zjazd i perspektywę braku wspinaczek aż do końca dnia. Ten przejazd przez Marsylię ukradł mi jednak większość zapasu czasowego na odnalezienie upatrzonego kempingu przed zachodem słońca. Siły mnie już opuściły i jechałem dalej chyba tylko dlatego, że byłem zbyt zmęczony żeby wymyślić coś bardziej atrakcyjnego do robienia na tą chwilę. 
Do Fos-sur-Mer dotarłem już w momencie stale włączonego czerwonego światełka w głowie, zwiastującego rychły zmierzch. Wbiłem się do centrum i wylądowałem w porcie, zwiedziłem całe miasteczko, ale żadnego znaku na kemping nie znalazłem. W akcie desperacji o 19:45, czyli na 15 minut przed przeze mnie wyssaną z palca godziną zamknięcia kempingu zacząłem wypytywać o drogę. Wyjaśnienie, które otrzymałem przytoczę po francusku tam gdzie nie rozumiałem, a po polsku tam gdzie połapałem się o co chodzi:
- @#$$%#@%@%@#% główna droga @#%#@$^#$^$# duży Carrefour @#%$#@%#$^$%&#$^#$^ duża metalowa rzeźba (nie wiem skąd wiedziałem, że akurat o to chodzi) !@#%@#^$#&$%&#$^@$#$@ kemping.
Z tak wieloma informacjami ruszyłem i trzymałem się kurczowo głównej drogi, aż dotarłem do dużego ronda i obydwie drogi wydawały się równie główne. Próbowałem już po ciemku z niedziałającym światłem w rowerze dostrzec gdziekolwiek wspominany duży hipermarket Carrefour. Nie było nic takiego aż po horyzont. Zacząłem więc oswajanie się z jedną z możliwych dróg próbując dociec czy jest to zwykła droga, czy autostrada. W tym momencie usłyszałem słowo Kemping?. Obracałem głową jak sowa we wszelkie strony i zobaczyłem dwójkę rowerzystów. Po krótkim lustrowaniu wzrokiem usłyszałem ponownie: Kemping? Tak, to oni do mnie mówią. Tak, pewnie, właśnie szukam. 
- O to nie ma sprawy, właśnie tam wracamy to jedź z nami bo nie łatwo tam trafić. 
Zaufałem tej dwójce i podążyłem za nimi. Byłem już tak blisko celu, a tu się okazało, że znowu góra, dół, góra, dół. Tym razem w dodatku po ciemku. Dotarliśmy na miejsce tuż po 20 i oczywiście recepcja na kempingu była już zamknięta. Pokręciłem się przy budynku i zobaczyłem przez okno, że ktoś w środku siedzi i coś tam grzebie na internetach. Nieśmiało zaproponowałem, że zostawię swój dowód i rano załatwimy formalności. 
- Nie ma sprawy.
Uff, po raz kolejny udało mi się jakoś wybrnąć i zanim zacząłem się rozbijać zacząłem dopytywać o otwarty sklep. 
- Teraz to już wszystko będzie zamknięte. Musisz chyba wrócić do miasta.
Perspektywa mało ciekawa, ale jakieś jedzenie muszę ogarnąć, bo inaczej zupełnie mi opadną chęci do jazdy rowerem już kiedykolwiek ponownie. 
Droga, którą było widać tuż przy bramie wydała mi się dziwnie znajoma. I była. To ta sama droga, na którą się patrzyłem zanim zaproponowano mi pomoc i wycieczkę po okolicznych wzgórzach. Gdybym pojechał tam gdzie się patrzyłem, tą drogą, która tak mnie nęciła, a ostatecznie okazała się nie być autostradą byłbym na kempingu po 300 metrów miluśkiego zjazdu. Ehh, czasem ta pomoc to naprawdę. 
Zastanawiacie się pewnie w tym momencie co się stało z hipermarketem Carrefour i czy może on nie był przypadkiem nadal otwarty. Nie było takiego marketu w okolicy. Zacząłem sobie przypominać wszystkie różne ronda we Francji i zastanawiające było to, że na każdym z nich było napisane Carrefour. Zrozumiałem w końcu tak trochę dlaczego. Po francusku Carrefour to nie tylko nazwa supermarketu, ale również słowo oznaczające albo rondo, albo skrzyżowanie. Gdy stałem na tym dużym rondzie kombinując co dalej i szukając supermarketu okazuje się, że szukałem nadaremne. Właśnie stałem na Carrefourze. 
Dopadłem jakąś otwartą stację ze sprzedażą nocną przez okienko. W Polsce super rozwiązanie. Podchodzisz i mówisz - Poproszę krowę Wyborowej i Camele niebieskie i po chwili już wszystko masz.
We Francji i w mało imprezowym nastroju kupienie jedzenia przez takie okienko nie było najłatwiejszym zadaniem, ale ostatecznie dostałem większość z produktów, które sobie upatrzyłem przez okno i wróciłem na kemping jeść i odpoczywać równocześnie.
No jutro już może być tylko lepiej. Cała trasa na poziomie morza. Bajka
Czy aby na pewno...

Meta: Fos-sur-Mer
Nastój na mecie: Zmęczony i nieszczególnie radosny

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz