poniedziałek, 24 września 2012

MISJA:'WINO BARCELONA' - PRZEDWCZORAJ

Start - Cogolin
Nastrój na starcie - Szampański!

Tak dobrze zakończony dzień jak poprzedni zawsze procentuje. Dziś składam swoje obozowisko tańcząc w rytm puszczonej ze słuchawek najwspanialszej selekcji eurowizyjnych przebojów. Wiekowa niemiecka para obok śmiesznie mi się przygląda, ale z jakąś taką wyczuwalną sympatią, że aż się chce. Wieczorem sprawdziłem jeszcze trasę na dzień następny i pokrzepiony perspektywą jednego tylko znaczącego podjazdu zarzucam kask i rękawiczki i wypadam na drogę jak po ogień. Trasę miałem co prawda policzoną od St Tropez, więc nie mam do końca pewności gdzie ten podjazd powinien się zacząć, a gdzie skończyć. Tak czy siak, na pewno go zauważę, więc tymi brakami informacyjnymi martwię się nie bardzo i cieszę się tak płaską drogą, jak można spotkać tylko w snach. W okolicach La Mole droga zaczyna nabierać spodziewanej dynamiki, ale tak jakoś nieinwazyjnie, stopniowo i delikatnie. Liczę mijane kilometry w pośpiechu, tak szybko ta liczba się zmienia i uśmiecham się jak głupi do sera, że moje dotychczasowe treningi sprawiły, że wjeżdżam pod górkę, a nogi myślą że z niej zjeżdżam - tak się wcale nie męczą.
Nadal z przyklejonym uśmiechem wybiegam myślami do przodu i już widzę jak wyprzedzam sportowe samochody na kolumbijskich górach właściwych, i to na podjazdach. Radość powoli blednie, gdy okazuje się, że spodziewany podjazd, który myślałem, że mam już za sobą, nagle przede mną wyrasta. Teraz widzę już tylko pieszych Kolumbijczyków, wyprzedzających mnie już niebawem i to nawet z górki. Jednak nic się nie zmieniło i wjazd rowerem na przełęcz jest dla nóg odczuwalny. Unikając strefy zakwaszania mięśni statecznie i z rozwagą podjeżdżam i już po chwili pędzę ponownie z rozwagą i zachowaniem wszelkich standardów bezpieczeństwa w dół. Jest bosko. 
W okolicach Toulon, wbrew moim poprzednim doświadczeniom pozwalam rowerowi pokierować mnie na ścieżkę rowerową odłączającą się od drogi, którą jechałem. Już bez ruchu smrodziuchów relaksacyjnie odmierzam kilometr za kilometrem. Odnajduję się w gąszczu konkurujących ze sobą potencjalnych dróg, zawsze trafiając na tą piękniejszą i przyjemniejszą z możliwych. Tak myślę, bo oczywiście nie wiem tego na pewno.
W Sanary-sur-Mer remont głównej drogi sprawia, że chcąc nie chcąc korzystam z objazdu i zaczynają się przysłowiowe schody. Nie zapamiętałem rozkładu miasta i nie mam 100% pewności gdzie dokładnie zlokalizowany jest kemping wybrany na dzisiejszy nocleg. Żadnego znaku kierunkowego nie odnalazłem, w drżeniem serca mijam więc przekreślony znak 'Sanary-sur-Mer' i ze względu na spory zapas czasu do zmierzchu decyduję się na kontynuowanie jazdy do następnego miasteczka - 'Bandol'. Może nawet i lepiej, ta druga nazwa jest jakaś taka bardziej poetycka i miła dla ucha i oka. Co prawda po lewo ale widzę nagle kierunek na kemping. Cena trochę spora, bo powyżej 20Euro, ale postanawiam zaryzykować i się jeszcze dokładnie dopytać. Próbuję nacisnąć klamkę do recepcji, ale skubana nie ustępuje. Nawet nie wiem czemu, bo po takim perfekcyjnym dniu nie powinno się to wydarzyć, zaczynam się nagle irytować. Jak to? To ja przyjeżdżam, a w recepcji nikt na mnie nie czeka? Skandal. Dostrzegam kobietę idącą w moją stronę i biję się z myślami, jaką przyjąć strategię na rozpoczęcie rozmowy. Czy przeczekać i zobaczyć co powie, czy się wydrzeć, że gdzie to się łazi, że ja tu muszę tkwić minutami i na nią czekać. Przeczekuję jednak i słyszę tylko, że niestety nie mają wolnego miejsca. Robię wielkie oczy zdziwiony, że nie zatrzymali dla mnie nawet skrawka trawy i bezbronnie pytam, jak zwykle w takich sytuacjach.
- No to co ja mam teraz ze sobą zrobić? Może jest jakiś kemping gdzieś w okolicy, to może mnie pani pokieruje?
Chwila wahania, ścierania się naszych spojrzeć i barykada opada. No może jest z tej sytuacji jakieś wyjście. Ktoś co prawda ma opłacone miejsce, ale dzisiaj ich nie będzie, więc mogę się tam na dzień rozbić. W dodatku cena promocyjna 15Euro. Biorę. :)
Krótka chwila grozy minęła bezpowrotnie. Wykonuję czynności zakończenia dnia i sprawdzam trasę na następny dzień. Cztery podjazdy i to całkiem intensywne. No niestety, inaczej się nie da. Ale ta myśl nie daje mi jakoś spokoju i ustępuje nowej myśli, która w pełni wykiełkuje dopiero następnego dnia rano. Ale nie uprzedzajmy. Drugi dzień pod rząd perfekcyjnej jazdy. Jest świetnie. Na zakończenie dostaję nawet przełączkę do prądu, dzięki czemu tego wieczora mój namiot posiada elektryczność. Ładuję wszystko i zasypiam zastanawiając się dlaczego wszystko idzie póki co tak sprawnie. 
Meta - Sanary-sur-Mer
Nastrój na mecie - Pierwszorzędny!!!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz