poniedziałek, 24 września 2012

MISJA: 'WINO BARCELONA' - PROLOG

Pedałowanie przez Europę jest ekscytującym zajęciem. Każda rzecz niestety z czasem powszednieje. Nawet jedzenie homarów i ślimaków w najlepszej francuskiej knajpie traci swój urok, jeżeli dzieje się to każdego dnia. Doświadczyłem tego już we Włoszech, ale byłem tak zajęty złoszczeniem się na kelnera-mendę, że dopiero we Francji to do mnie dotarło. Samo pedałowanie i pokonywanie dziennej dawki kilometrów jest nadal przyjemne, ale ta szara codzienność porannego składania namiotu i pakowania sakw, wieczornego lokalizowania kempingu, poszukiwania jedzenia się po prostu po pewnym czasie nuży. To zderzenie z codzienną monotonią i fakt, że trochę już przepedałowałem, ale nadal mam sporo drogi przed sobą mnie po prostu rozleniwił. Zacząłem wstawać godzinę później. Przy porannym pakowaniu nie śpiewałem już wybranych eurowizyjnych przebojów. Wszystko zszarzało i zrobiło się jesiennie. 
W momencie pełnego nasycenia się widokami kolejnych uroczych morskich zatoczek zdarzył się jednak pewien cud. Do misji głównej, czyli dojechania do Madrytu na samolot dołączyła niespodziewanie misja poboczna. Zdążenie do Barcelony na czas, żeby napić się wina w doborowym polskim towarzystwie. Ta wizja otwieranej, niedrogiej butelki procentowego napoju napełniła mnie nową energią i z rejonu Cannes wybrałem się na 8-dniowy pęd za winem. Dzienny dystans w okolicach 100 km, ale czego się nie zrobi dla przyjemnie skonsumowanego alkoholu. 
Spodziewałem się samych perfekcyjnych dni, a po przejechaniu już ponad tysiąca kilometrów miałem mocno wyrobione zdanie o tym czym perfekcyjny dzień jest. Pobudka o 7 rano, start o 9 rano, liczenie machnięć pedałami w ramach rozrywki do 13, o 13 lunch, od 14 do 18 zliczanie kolejnych machnięć pedałami, ogarnięcie wieczornych zajęć - znalezienie kempingu, zdobycie jedzenie, rozbicie obozowiska, prysznic do 20 i przyjemny sen aż do dnia następnego. 
Wszystko wydawało się bardzo możliwe do osiągnięcia, przecież we Francji poruszać się miałem tylko wybrzeżem. A wybrzeże jakie jest każdy wie, tak jak w Trójmieście; piękna piaszczysta plaża, niemęcząca ścieżka rowerowa, ewentualnie mało ruchliwa fantastycznej jakości droga. Pełen relaks. Bałem się, że Francję przejadę z zamkniętymi oczami, tak będzie tam wakacyjnie i relaksacyjnie. 
Francja ma jednak temperament, który sprawił, że każdy dzień przynosił nową huśtawkę nastroju i to bynajmniej nie dlatego, że trasa okazała się jeszcze łatwiejsza i przyjemniejsza niż się spodziewałem. Garniec złota na końcu mojej drogi w postaci co najmniej jednej butli wina wydawał się czasem fatamorganą, innego razu z kolei był tuż za rogiem. Myśli pałętały się gdzieś pomiędzy: 'Nie dam rady', a 'Dziś to chyba zrobię ze 300km'. Mam teraz wrażenie, że przez całą tą trasę byłem permanentnie czymś zadziwiony i zaskoczony, a wszytko wyglądało inaczej niż miało. Właśnie z tych codziennych zdziwień urodziła się potrzeba potraktowania tego wycinka trasy inaczej niż dotychczas - tym razem bardziej dziennikowo. Zapraszam was zatem do odbycia spontanicznie powstałego odcinka trasy o pięknej nazwie MISJA:'WINO BARCELONA' razem ze mną. W tym dzienniku dowiecie się co myślę sobie mając przed sobą drogę, a pod sobą rower. Żeby nie zepsuć wam tego momentu napięcia, czy zdążę się napić wina, czy nie, powiem tylko, że pomimo rozlicznych przeciwności losu wina się napiłem i zapiłem tequilą. Zatem w drogę... 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz